Karmazynowy Cień 1 - Miecz rodu Bedwyrów.rtf

(1025 KB) Pobierz
R

R. A. Salvatore

MIECZ RODU BEDWYRÓW

Tytuł oryginału The Sword of Bedwyr

Tłumaczyła Anna Krawczyk-Łaskarzewska

Wersja angielska 1995

Wersja polska 2000


Dla Betsy Mitchell, za Jej wsparcie i wkład oraz za wskazanie nowych dróg i możliwości. Doprawdy, entuzjazm jest zaraźliwy.

Specjalne podziękowania należą się Wayne’owi Changowi, Donaldowi Puckey’owi i Nancy Hanger. Branża wydawnicza jest szczególnie trudna i konkurencyjna, toteż praca z tak utalentowanymi i oddanymi osobami zapewnia ogromny komfort.


PROLOG

 

Oto Wyspy Morza Avon: poszarpane wierzchołki i faliste wzgórza, łagodne deszcze i porywiste wiatry dmące znad lodowców ku Morzu Grzbietowemu. A dalej rozciąga się spokojna Baranduine, ziemia prostego ludu i elfów Wysokiego Rodu, ląd skąpany w zieleni i tęczach. I jeszcze Pięciu Wartowników, zapory dla wiatrów, nagie szczyty podobne do wielkich, rogatych baranów, i wielobarwne porosty, które roztaczają niesamowity blask o zmierzcha Niechaj wszyscy żeglarze strzegą się skał w pobliżu tej piątki!

Jest jeszcze Pretoria, najludniejsza i najbardziej cywilizowana wyspa, gdzie dominuje handel z lądem stałym, a okolica aż roi się od miast.

Poza tym nieokiełznany Eriador. To ziemia wojen i twardych ludzi, którzy posługują się mieczem równie dobrze jak pługiem. To ziemia klanów, dla których walka z pojedynczym człowiekiem oznacza walkę z całym jego rodem, a o lojalności decydują więzy krwi.

Nieokiełznany Eriador. Tam chmury kłębią się nisko nad porośniętymi zielenią pagórkami, a wiatr jest zimny nawet w środku lata. Tam elfy Wysokiego Rodu tańczą na ukrytych wzgórzach, a gburowate krzaty wykuwają broń, która w ciągu roku niechybnie pokryje się krwią wroga.

Opowieści o barbarzyńskich najeźdźcach, Huegotach, są zaiste długie, a wpływ tego wojowniczo usposobionego narodu na mieszkańców Eriadoru nie ulega wątpliwości. Jednak Huegoci nigdy nie zajęli tej ziemi i nigdy nie zniewolili eriadorskiego ludu. W klanach zamieszkujących Eriador i barbarzyńskie wyspy mówi się, że za każdego zabitego Huegota ginął jeden Eriadorczyk. Z tak tragicznym żniwem w walce z potężnymi barbarzyńcami nie mógł porównać się żaden inny lud.

Z jaskiń Żelaznego Krzyża pochodzili cyklopi, dzikie i pozbawione litości jednookie bestie. Łupili tę krainę, zostawiając za sobą popiół i zgliszcza, mordowali każdego, kto nie zdołał uciec przed ich atakiem. A na Eriadorze spośród klanów został wyłoniony przywódca, Bruce MacDonald, Jednoczący, który zebrał mężczyzn oraz kobiety i zmienił przebieg wojny. Powiadają, że kiedy zachodnie pola zostały oczyszczone, sam Bruce MacDonald wyrąbał drogę przez północne odgałęzienie Żelaznego Krzyża, aby jego wojska mogły się przedostać na wschodnie terytoria i zmiażdżyć cyklopów.

To działo się sześćset lat temu.

Z morza nadciągnęli żołnierze Gaskonii, wielkiego królestwa na południe od wysp. I stało się tak, że Avon, ziemia Elkinadoru, została podbita i “ucywilizowana”. Ale Gaskończykom nigdy nie udało się zapanować nad północną częścią Eriadoru. Drewniane okręty pierwszej floty roztrzaskały się i utonęły we wzburzonych odmętach Morza Grzbietowego, drugą flotę zaś unicestwiły ogromne wieloryby. Z okrzykiem “Bruce MacDonald!” na ustach, wskrzeszającym pamięć dawnego bohatera, lud Eriadoru walczył o każdą piędź ukochanej ziemi. Jego opór był tak zawzięty, że Gaskończycy nie tylko wycofali się, ale nawet wznieśli mur, by odgrodzić się od północnych ziem, które ostatecznie uznali za niemożliwe do zdobycia.

Ponieważ Eriadorczycy wciąż stawiali opór, a na południu tu i ówdzie wojna dosłownie wisiała w powietrzu, Gaskończycy w końcu przestali się interesować wyspami i opuścili je. Wpływ ich kultury można zauważyć w języku, obrzędach religijnych i sposobie ubierania ludu Avon, ale nie na Eriadorze, nie w nieujarzmionej krainie, gdzie religia jest starsza od Gaskonii, a najważniejszym spoiwem są więzy rodzinne.

Te wydarzenia miały miejsce trzysta lat temu.

Na Avon, w Carlisle na rzece Stratton, pojawił się obdarzony wielką mocą król-czarnoksiężnik, który postanowił podporządkować sobie wszystkie wyspy. Nazywał się, i nadal nazywa, Greensparrow. Jest człowiekiem gwałtownym i nie przebierającym w środkach. Podpisał nikczemny pakt z Cresisem, który rządził cyklopami. Greensparrow nadał mu tytuł pierwszego księcia i sprowadził do swojej armii skorych do wojaczki jednookich. Zdobył Avon w zaledwie dwa tygodnie, zmiażdżył wszelką opozycję, a potem zamarzyło mu się podbicie Eriadoru. Jego armia podzieliła los barbarzyńców, cyklopów i Gaskończyków.

Wówczas nadciągnęła nad Eriador ciemność, której nie mógł przeciąć żaden miecz i której nie zdołała rozpędzić nawet największa odwaga. Była to zaraza, którą, jak szeptano trwożliwie, wywołały moce nieczyste. Na Avon nikt nie odczuł jej skutków, ale na wolnym terytorium Eriadoru, zarówno na lądzie stałym, jak i na wyspach, wymarły dwie trzecie ludności, a na każdych trzech mieszkańców, którzy przeżyli, dwóch odczuwało tak wielkie osłabienie, że nawet nie próbowali podjąć walki.

W ten sposób Greensparrow rozszerzył swe panowanie. Na mocy narzuconego przez siebie rozejmu zdobył wszystkie ziemie na północ od Żelaznego Krzyża. W górniczym miasteczku Montfort wyznaczył ósmego księcia, który nosił imię Caer MacDonald, na cześć Jednoczącego.

Na Eriadorze zapanowały ciężkie czasy. Elfy Wysokiego Rodu wycofały się, a krzaty zostały wzięte do niewoli.

To było dwadzieścia lat temu. Właśnie wtedy przyszedł na świat Luthien Bedwyr.

Oto jego opowieść.


Rozdział 1

ROZTERKI ETHANA

 

Ethan Bedwyr, najstarszy syn lorda Bedwydrin, stał wyprostowany na balkonie wielkiego domu w Dun Varna i obserwował dwumasztowiec pod czarną banderą, który leniwie wpływał do portu. Mężczyzna o wyniosłej postawie był nachmurzony, jeszcze zanim dostrzegł oczekiwaną flagę, na której widniały skrzyżowane, otwarte dłonie nad przekrwionym okiem. Tylko statki królów albo północno-wschodnich barbarzyńców żeglowały tak jawnie po zimnych wodach Morza Grzbietowego, zawdzięczającego swą nazwę strasznym, czarnym płetwom mięsożernych wielorybów, których wygłodniałe stada przemierzały ciemną toń. Zresztą, barbarzyńcy nie podróżowali w pojedynkę.

Wkrótce oczom Ethana ukazała się druga flaga, na której muskularna, zgięta w łokciu ręka dzierżyła kilof.

- Goście? - zagadnął ktoś za jego plecami. Ethan rozpoznał głos ojca, lecz nie odwrócił się.

- To proporzec” księcia Montfort - odparł z wyraźną pogardą w głosie.

Gahris Bedwyr stanął na balkonie obok swego syna. Ethan skrzywił się, zerknąwszy na ojca, który w odległych wspomnieniach wydawał się taki dumny i silny. W blasku wschodzącego słońca brązowe oczy Gahrisa intensywnie lśniły, a zimna oceaniczna bryza owiewała jego gęste, srebrzyste włosy, odsłaniając rumianą, pooraną bruzdami twarz, którą podczas wielogodzinnych połowów na niebezpiecznym morzu zdążyło postarzyć słońce. Gahris dorównywał Ethanowi wzrostem, a zatem był wyższy od większości ludzi na wyspie Bedwydrin, którzy z kolei przerastali innych mieszkańców królestwa. W barkach był nadal szerszy niż w pasie, a żyły na ramionach świadczyły o tym, że ciężko pracował za młodu.

Jednak kiedy statek z czarnymi żaglami zbliżał się do doków, a ochrypłe krzyki cyklopowej załogi ponaglały wyspiarzy do usługiwania, oczy Gahrisa nie wyrażały władczego majestatu.

Ethan znowu odwrócił wzrok w stronę przystani, nie chcąc patrzeć na upokorzonego ojca.

- To chyba kuzyn księcia - odezwał się Gahris. - Słyszałem, że podczas wakacji zamierzał zwiedzać wyspy na północy. No cóż, musimy zadbać o to, żeby uprzyjemnić mu pobyt.

Odwrócił się, jakby chciał odejść, ale widząc, że Ethan wciąż kurczowo ściska poręcz balkonu, przystanął.

-                      Będziesz walczył na arenie, żeby zabawić naszych gości? - zapytał, choć wiedział, jaką usłyszy odpowiedź.

-                      Tylko pod warunkiem, że moim przeciwnikiem będzie kuzyn księcia - odparł Ethan z niezmąconą powagą - i że stoczymy walkę na śmierć i życie.

-                      Musisz nauczyć się akceptować to, co zastajesz - napomniał go Gahris.

Ethan zwrócił ku niemu rozwścieczone spojrzenie. Ćwierć wieku temu, jeszcze zanim niezależny Eriador dał się podporządkować okrutnemu królowi Greensparrow z Avon, tak mógłby spoglądać sam Gahris.

Bedwyr senior potrzebował dłuższej chwili, żeby się opanować i przypomnieć sobie, jak wiele ryzykował on i jego lud. W przypadku mieszkańców Bedwydrin i innych wysp sytuacja przedstawiała się zupełnie dobrze. Greensparrow niepokoił się głównie o Avon, a ściślej o tereny na południe od gór zwanych Żelaznym Krzyżem, i chociaż Morkney, książę Montfort, rządził twardą ręką na stałym lądzie Eriadoru, to wyspiarzom specjalnie się nie naprzykrzał - pod warunkiem, oczywiście, że regularnie otrzymywał dziesięcinę, a jego wysłannicy byli należycie traktowani, jeśli zdarzyło im się zawitać na którąś z wysp.

- Nasze życie nie jest takie złe - zauważył Gahris, próbując ugasić ogień w duszy niepokornego syna. Lord nie zdziwiłby się, gdyby dowiedział się jeszcze tego dnia, że Ethan zaatakował kuzyna księcia całkiem otwarcie, przy stu świadkach i kilkunastu Gwardzistach Pretoriańskich!

-                      Nie jest, jeśli chce się być poddanym - warknął Ethan, wciąż zirytowany.

-                      Cały pradziadek - mruknął Gahris pod nosem.

Ethan zachowywał się tak, jakby wciąż panował okres okupionej gwałtem niepodległości, kiedy to Bedwydrin walczyła z każdym, kto uzurpował sobie miano władcy. Dzieje wyspy obfitowały w relacje z wojen przeciw barbarzyńskim najeźdźcom, hordom cyklopów, samozwańczym królom Eriadoru, którzy chcieli przemocą zjednoczyć wyspę, a nawet przeciw potężnej flocie Gaskonii, kiedy to rozległe południowe królestwo usiłowało podbić wszystkie tereny otoczone mroźnymi wodami północy. Avon ustąpiła pod naporem Gaskończyków, lecz zaprawieni w bojach wojownicy Eriadoru tak naprzykrzali się najeźdźcom, że ci ostatni wznieśli mur, aby odgrodzić północną prowincję, i oświadczyli, iż tak dzikiej ziemi nie da się poskromić. W owych walecznych czasach Bedwydrin szczyciła się tym, że żaden gaskoński żołnierz, który postawił stopę na wyspie, nie zdołał przeżyć.

Ale to była stara historia, sprzed siedmiu pokoleń, i Gahris Bedwyr musiał ulec wichrom przemian.

-                      Jestem Bedwydrinem - odburknął Ethan, jakby to oświadczenie wyjaśniało wszystko.

-                      Jak zawsze wściekły buntownik! - warknął sfrustrowany Gahris. - Przeklęte niech będą skutki twych poczynań! Jakże krótkowzroczna jest twoja duma...

-                      Moja duma jest właściwa wszystkim Bedwydrinom -’ przerwał mu Ethan. Jego brązowe jak cynamon, charakterystyczne dla klanu Bedwyrów oczy zabłysły groźnie w promieniach porannego słońca.

Spojrzenie tych oczu zniechęciło lorda do riposty.

- Przynajmniej twój brat zabawi naszych gości jak należy - rzekł Gahris cicho i odszedł.

Ethan obejrzał się na przystań, gdzie statek zdążył już zawinąć. Zwaliści, jednoocy cyklopi krzątali się przy cumach, popychając każdego wyspiarza, który stanął im na drodze, a nawet i tych kilku, którzy starali się nie zawadzać. Ci brutale nie nosili srebrno-czarnych uniformów Gwardii Pretoriańskiej; tworzyli straż przyboczną każdego szlachetnie urodzonego męża. Nawet Gahris miał kilkunastu takich strażników - podarunek księcia Monfort.

Ethan potrząsnął głową z obrzydzeniem, a potem skierował wzrok na dolny, służący do ćwiczeń dziedziniec i na lewą część balkonu, gdzie spodziewał się ujrzeć Luthiena, swojego jedynego, młodszego o piętnaście lat brata. Luthien przebywał tu niemal bez przerwy, chcąc doskonalić umiejętności szermiercze i łucznicze. Wciąż tylko ćwiczył i ćwiczył. Był oczkiem w głowie swego ojca i nawet Ethan musiał przyznać, że w całej krainie nie było znamienitszego wojownika.

Zauważył brata natychmiast, a to za sprawą rudawej smugi, jaką tworzyły jego długie, kręcone włosy, zaledwie o ton ciemniejsze od jasnych pukli Ethana. Nawet z tej odległości sylwetka Luthiena robiła imponujące wrażenie. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, potężną klatkę piersiową i umięśnione barki. Złocisto-brązowa skóra świadczyła o tym, że lubił objeżdżać wyspę, na której deszcz gościł częściej niż słońce.

Ethan obserwował Luthiena z nachmurzoną miną. Młodzieniec z łatwością poradził sobie w walce z kolejnym partnerem, a w chwilę później błyskawicznie obrócił się i jednym pchnięciem, skrętem ciała i zamaszystym wykrokiem zdołał powalić przeciwnika, który usiłował zaskoczyć go od tyłu.

Wojownicy, którzy oglądali pojedynek, wydali okrzyk aprobaty, Luthien zaś powstał i z szacunkiem pochylił głowę.

O tak, Ethan wiedział, że Luthien dobrze zabawi “gości”, i ta mysi stawała dumnemu mężczyźnie kością w gardle. Jednak nie obwiniał Luthiena. Jego brat był jeszcze młody i głupi. Mając raptem dwadzieścia lat, Luthien nigdy nie zaznał prawdziwej wolności i nie widział Gahrisa przed dojściem do władzy króla-czarnoksiężnika Greensparrowa.

Tymczasem Gahris wyszedł na dziedziniec i gestem ręki przywołał Luthiena. Śmiejąc się i kiwając głową, pokazał mu doki. Luthien w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko i zaraz tam pobiegł, po drodze wycierając ręcznikiem umięśnione ciało; uwielbiał sprawiać innym przyjemność.

- Szkoda mi ciebie, drogi bracie - szepnął Ethan. Wyrażał szczere uczucie, gdyż wiedział, że pewnego dnia Luthien będzie musiał poznać prawdę dotyczącą ich ziemi i tchórzliwej postawy ojca.

Uwagę Ethana zwrócił krzyk w dole. Natychmiast spostrzegł, że jakiś cyklop bije wyspiarza i tłucze nim o przystań. Dołączyli do niego dwaj inni pobratymcy i teraz we trójkę okładali mężczyznę pięściami i kopali go, aż w końcu ofiara zdołała się odczołgać. Zaśmiewając się, trzej kamraci wrócili do pracy przy cumowaniu przeklętego statku.

Ethan nie mógł dłużej znieść ich widoku. Opuścił się z balkonu na ziemię i omal nie wpadł na dwóch jednookich żołnierzy swojego ojca, którzy akurat tamtędy przechodzili.

- Dziedzic Bedwyr - wycedził jeden z cyklopów; jego ironiczny uśmiech odsłaniał żółte, spiczaste zęby.

Ethan wyczuł protekcjonalny ton w słowach bydlęcia. Rzeczywiście, był dziedzicem Bedwyr, ale dla cyklopów jego tytuł nic nie znaczył, gdyż służyli jedynie królowi Avon i jego książętom-czarnoksiężnikom. Podobnie jak wszyscy, Ethan wiedział, że ci strażnicy, “podarunki” od księcia Montfort, pełnili rolę szpiegów. Jednak nikt na Bedwyr nie odważył się mówić o tym otwarcie.

-                      Czy to normalne, że podczas swoich obchodów zapuszczacie się na prywatne tereny panującego rodu? - warknął Ethan.

-                      Przybyliśmy tu tylko po to, żeby poinformować wielmożnych panów o przybyciu księcia Montfort - odparł drugi strażnik.

Ethan długo przypatrywał się odrażającemu stworowi. Cyklopi zazwyczaj nie dorównywali ludziom wzrostem, ale byli o wiele grubsi; nawet najmniejsi przedstawiciele tej rasy ważyli prawie sto kilo, a waga najcięższych bestii często przekraczała sto pięćdziesiąt kilogramów. Przykryte strąkami włosów czoło typowego cyklopa opadało ku krzaczastej brwi, pod którą znajdowało się pojedyncze, zawsze przekrwione oko. Nos był spłaszczony i szeroki, a wargi prawie nie istniały, przez co nieustannie widziało się żółtawe, niemal zwierzęce zębiska. Nie mieli też podbródka.

- Gahris wie o tym - rzekł Ethan. Jego głos był ponury, wręcz groźny. Dwaj cyklopi spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się głupkowato, ale kiedy zobaczyli, że dłoń zapalczywego Ethana powędrowała do rekojeści miecza, przestali wykrzywiać twarze.

Dwóch młodych chłopaków, służących dostojnego rodu, weszło do sali i z dużym zaciekawieniem obserwowało zajście.

-                      Dziwne wydaje się noszenie miecza we własnej siedzibie - zauważył jeden z cyklopów.

-                      Zawsze mądre zabezpieczenie, kiedy w okolicy kręcą się cuchnący jednoocy - odparł gromko Ethan, pokrzepiony obecnością dwóch świadków, ludzi. Jego słowa doskonale współgrały z rozwścieczonymi minami strażników. - I ani słowa więcej. Wasze oddechy są dla mnie nie do wytrzymania.

Cyklopi nachmurzyli się jeszcze bardziej, ale Ethan nie dał się zastraszyć. Ostatecznie był synem lorda, a cyklopi musieli przynajmniej zachowywać pozory respektu w obliczu takiego dostojeństwa. Odwrócili się i odeszli.

Ethan zerknął na chłopców, którzy wprawdzie uciekali, ale z uśmiechem na ustach. “Oto młodzież Bedwydrin” - pomyślał najstarszy syn lorda. Młodzież reprezentująca dumną rasę. Wyraźna aprobata tych chłopców dla sposobu, w jaki potraktował ohydnych cyklopów, napełniła jego serce otuchą, a nawet nadzieją. Być może przyszłość okaże się lepsza.

Jednak mimo tej przelotnej chwili nadziei Ethan wiedział, że dał swojemu ojcu kolejny pretekst do ostrej reprymendy.


Rozdział 2

DWÓCH WIELKICH PANÓW I ICH DAMY

 

Niedługo potem żołnierz-cyklop, którego tarczę ozdabiał herb Montfort - zgięta ręka dzierżąca kilof - wkroczył do sali audiencyjnej domu Gahrisa Bedwyra. Pomieszczenie było obszerne i prostokątne; stało w nim kilkanaście wygodnych krzeseł, a uroku dodawało mu wspaniałe palenisko.

- Wicehrabia Aubrey - oznajmił jednooki herold - kuzyn księcia Morkneya z Montfort, szósty z ośmiu, czwarty w linii... - Długo jeszcze trwało wyliczanie nieistotnych, nawet najdrobniejszych szczegółów dotyczących rodowodu i dziedzictwa wicehrabiego, aktów męstwa (zawsze wyolbrzymionego, ale i tak nie robiło ono zbytniego wrażenia na Gahrisie, który zmagał się z niełatwymi warunkami na Bedwydrin od ponad sześćdziesięciu lat) oraz przejawów szczodrobliwości i heroizmu.

Władca wyspy pomyślał, że właściwie co czwarty mężczyzna na Eriadorze rości sobie prawo do tytułu wicehrabiego albo barona.

-                      ...i jego towarzysz, baron Wilmon - ciągnął cyklop. Usłyszawszy tę bynajmniej nie zaskakującą zapowiedź, Gahris aż westchnął. Jego myśli natychmiast znalazły aż nazbyt rzeczywiste potwierdzenie. Na szczęście przedstawianie Wilmona trwało o wiele krócej, a ich towarzyszki zostały określone przez cyklopa jedynie jako “damy, Elenia i Avonese”.

-                      Ellen i Avon - mruknął do siebie Gahris, albowiem, zrozumiał, jaki poziom pretensjonalności osiągnęli zazwyczaj zrównoważeni mieszkańcy tych ziem.

Tymczasem do sali wkroczył wicehrabia wraz ze swoją świtą. Aubrey miał czterdzieści parę lat, siwe włosy i nienaganny ubiór, Wilmon zaś był wymuskanym, nadętym dwudziestopięciolatkiem. Obaj nosili typową dla wojowników broń, miecze i sztylety, ale kiedy oddawali Gahrisowi uścisk, nie wyczuwał na ich dłoniach żadnych stwardniałych miejsc. Nie wydało mu się możliwe, żeby któryś z nich zdołał zamachnąć się ciężkim mieczem. Damy sprawiały jeszcze gorsze wrażenie. Były zbyt mocno umalowane i wyperfumowane, a ich niebezpiecznie zaokrąglone ciała opinały szaty z jedwabiu. Miały też na sobie przesadnie dużo pobrzękującej przy każdym uwodzicielskim ruchu biżuterii. Gahris był pewien, że Avonese liczyła sobie co najmniej pięćdziesiąt wiosen, i żadne pudry ani róże nie mogły ukryć nieuniknionego działania natury.

Jednak Avonese próbowała - och, jakże usilnie! - wygrać z upływającym czasem, tyle że zdaniem Gahrisa efekt jej starań wyglądał żałośnie.

-                      Wicehrabio Aubrey - odezwał się grzecznie, z uśmiechem na ustach. - To doprawdy wielki zaszczyt poznać osobę, która cieszy się zaufaniem naszego dostojnego księcia.

-                      W rzeczy samej - odparł Aubrey. Wydawał się nieco znudzony.

-                      Wolno mi spytać, co sprowadza tak nieoczekiwaną kompanię aż na północ?

-                      Nie - zaczął Aubrey, lecz Avonese wyjęła rękę spod jego ramienia i, podając ją lordowi, wtrąciła:

-                      Oczywiście, jesteśmy na wakacjach! - oznajmiła nieco bełkotliwie. W jej oddechu czuć było wino.

-                      Właśnie opuściliśmy wyspę Marvis - dodała Elenia. - Powiedziano nam, że nikt na północy nie potrafi urządzić bankietu tak jak lord Marvis, i nie rozczarowaliśmy się.

-                      Mają tam naprawdę wyborne wina - zapewniła Avonese.

Aubrey sprawiał wrażenie coraz bardziej zmęczonego tą paplaniną, podobnie jak Gahris. Natomiast Wilmon był zbyt zajęty ropieniem pod paznokciem, żeby zwracać uwagę na cokolwiek.

-                      Lord Marvis rzeczywiście cieszy się sławą wspaniałego gospodarza - rzekł Gahris. Mówił szczerze, gdyż Bruce Durgess był jego serdecznym przyjacielem i towarzyszem niedoli w mrocznej epoce rządów króla-czarnoksiężnika.

-                      Nie było źle - poprawił go Aubrey. - A mniemam, że i tu zostaniemy uraczeni słynną zupą z porów i może jeszcze udźcem jagnięcia.

Gahris już otwierał usta, ale nie był pewien, co odpowiedzieć. Wspomniane dania oraz mnogość ryb rzeczywiście decydowały o charakterze wyspy.

- Właściwie to nie cierpię zupy z porów - ciągnął Aubrey - ale mamy wystarczająco dużo prowiantu na statku. Poza tym nie zamierzamy długo tu zabawić.

Na twarzy Gahrisa odmalowała się szczera konsternacja, która pozwoliła mu ukryć nagłą ulgę.

-                      ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin