Bojarska Maria - Król Lear nie żyje.pdf

(1481 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
884607550.001.png
Bojarska Maria
Król Lear Nie Żyje
I
Przyjechałam do Poznania w piątek, 21 lutego. Dwa tygodnie wcześniej rozstaliśmy
się w Warszawie wśród przekleństw, złorzeczeń i trzaskania drzwiami. Czy myślała pani
kiedyś o rozwodzie? - O tak, prawie przed każdą premierą! Przed tą szczególnie: Szekspir.
Przegapiłam właściwy przystanek, ale i tak wciąż jeszcze było przed drugą, przed końcem
próby. W Teatrze Nowym portier rozpromienił się na mój widok. „Pan Łomnicki prosił, żeby
pani weszła. Jest próba, ale pani może wejść. O tam, na prawo, bardzo proszę wejść!”
Nie weszłam. Do dziś pamiętam, jak w Krakowie, w świątyni polskiego teatru,
podczas próby (to również był Szekspir) weszła na scenę żona aktora: w płaszczu, bodajże z
siatkami w rękach, a na pewno z torebką przewieszoną przez ramię, stukając obcasami. Scena
była pusta, aktorzy próbujący tego dnia słuchali właśnie reżyserskich uwag na widowni, a
żona aktora weszła z głębi, z życia, ze sklepu, przemierzyła całą scenę stukając obcasami,
zapytała o męża, obróciła się na pięcie i przemierzyła scenę z powrotem, aby udać się z kolei
do bufetu albo sekretariatu, albo garderoby. W krakowskim Starym Teatrze nikogo to nie
zdziwiło.
Mnie tak. I w poznańskim Teatrze Nowym zbagatelizowałam namowy portiera,
znajdując dobrą wymówkę: papieros, najpierw wypalę papierosa. Tu, w foyer.
Przez uchylone na widownię drzwi widziałam Tadeusza. Aktorzy siedzący w rzędach
pozostawali poza zasięgiem wzroku, w kadrze drzwi mieścił się tylko on: tłumaczył coś
niewidocznym postaciom, tłumaczył z pasją, sugestywnie, błagalnie, poetycko, rozsądnie,
czarująco, żartobliwie, dosadnie, logicznie, szczegółowo, bez końca, jak to on. Mówił cicho,
do foyer dobiegały jedynie ułamki słów. Jakieś „musimy”. Jakieś „i dlatego trzeba”. Jakieś
„proszę państwa”. Zdążyłam wypalić dwa papierosy, zapalałam właśnie trzeciego, kiedy
próba dobiegła końca. - Dlaczego nie weszłaś? - Bo nie chciałam przeszkadzać. - Nie chciała
przeszkadzać! I oczywiście, pali. Cała moja żona!
Po chwili ściskałam niezliczone dłonie, istna gwiazda tego piątkowego popołudnia.
„Pan musi poznać moją żonę, proszę się przedstawić mojej żonie, prawda, wy się znacie z
moją żoną jeszcze z PWST, a to jest właśnie moja żona”. Żona, żonie, żoną, o żonie, pod
żoną, na żonie. Jak u Różewicza w Kartotece. Kartoteka Bohatera, który „urodził się żonaty”.
Goneryla, Błazen, Oswald, Kent, Gloucester, Regana, Książę Szkocji, Edmund, Edgar... W
kolejnej wyciągniętej w moją stronę ręce tkwił mikrofon. Ależ ja tu przyjechałam tylko
obejrzeć jutrzejszą próbę, porozmawiać o roli i o przedstawieniu, pójść na obiad do chińskiej
restauracji, opowiedzieć o tym, co nowego w domu, w Warszawie, jaki mam pomysł felietonu
i co mnie spotkało w środę u Mariana Brandysa, dowiedzieć się szczegółów o grypie z
zeszłego tygodnia i o kłótni ze scenografem sprzed dwóch dni, pokazać lutowy numer
„Zwierciadła” z rozmową z nami (Czy myślała pani kiedyś o rozwodzie? - O tak, prawie
przed każdą premierą!) i nową płytę Cohena, której będziemy mogli słuchać w drodze
powrotnej z Poznania do Warszawy, w niedzielę, ależ nie ma powodu, żeby akurat ze mną
robić wywiad dla radia!
Pierwsze pytanie dotyczyło oczywiście Leara. Roli, która jest zwieńczeniem,
ukoronowaniem i szczytem aktorskiej kariery, prawda? Nie pamiętam już dokładnie słów, ale
pamiętam, że szczerze się zdziwiłam. Zwieńczenie? Szczyt? Więc jednocześnie jakby koniec,
kres? Ani przez chwilę tak o Learze nie myślałam! Dla mnie to rola, która jeśli wieńczy
cokolwiek, to tylko jakiś etap, jakiś okres w życiu, więc tym samym otwiera inny, nowy, ja
tak to widzę. I bardzo jestem ciekawa, co to będzie - to nowe. Jakie to będzie. Czym będzie
się różnić od poprzedniego, wcześniejszego. Sam Lear to przecież tylko rola. Wielka, trudna,
znacząca rola. Jedna z wielu. Drugie pytanie dotykało spraw z pogranicza prywatności: nasz
dom musi chyba trochę przypominać teatr, prawda? Odrzekłam, że tak, istotnie, nasz dom
bywa po trosze teatrem, gramy czasem Szekspira, a czasem Strindberga, często odgrywamy
farsę, a najczęściej chyba melodramat...
Słyszałam później ten wywiad w radiu, fragment wywiadu: pytanie o Leara - i moją
odpowiedź, w której najprawdziwsze zaciekawienie przyszłością, teatralną przyszłością
Tadeusza Łomnickiego, zabarwione było lekką, nieuchwytną chyba dla postronnych, nutą
histerii.
Ten głos, Boże!
Dziennikarka z poznańskiego radia nie była jedyną, która mówiąc o roli Leara,
używała słów takich jak zwieńczenie, ukoronowanie, szczyt. Po dwóch dniach nikt już nie
mówił inaczej. Po dwóch dniach Lear stał się nie tylko szczytem, ukoronowaniem i
zwieńczeniem, lecz także rolą magiczną, symboliczną, „wymarzoną” i jedyną. Rolą-fetyszem.
Rolą-absolutem.
Heroiczną grą. Grą o najwyższą stawkę. W poniedziałkowym Teatrze TV, w dniu
własnego pogrzebu, Tadeusz jako żydowski aktor, Icyk Sager, wyjaśniał Jerzemu Treli jako
Stalinowi, że Lear „to dla aktora znakomita rola na zakończenie kariery”. Ale Lear Sagera był
Learem z innego teatru, tego sprzed kilkudziesięciu lat! Z Moskwy. Z czasów żydowskiego
spisku lekarzy, aktorów, reżyserów, dyrektorów teatrów, antyfaszystów, członków JOINT. To
nie był Lear - to był aktor grający Leara. W konkretnych okolicznościach, w historycznym
(choć pewnie ponadczasowym) kostiumie. Aktor-błazen, aktor-kapłan, aktor-człowiek, aktor-
Żyd.
Siedzący, stojący, klęczący przed drugim aktorem, błaznem, kapłanem, człowiekiem.
Gruzinem, nie Żydem. (Może więcej imion trzeba by tu napisać dużymi literami? Człowiek to
przecież brzmi dumnie, czy chodzi o Żyda, czy o Gruzina. Błazen to imię postaci tragedii, tak
samo jak Lear... Ale wtedy trzeba by nietaktownie i arogancko zestawić pisanego dużą literą
Błazna z pisanym małą literą kapłanem? Tak, tak właśnie trzeba by zrobić.) To nie była rola
Leara! To była rola aktora, który w Związku Radzieckim grał Leara. Kiedyś. Dawno temu.
Nie wiem, czy ludzie oglądający tamten poniedziałkowy Teatr TV nie utożsamiali ze
sobą mimo woli kilku Learów, całkowicie odmiennych - Learów z różnych epok i różnych
zamysłów, z różnych zakamarków świadomości i różnych życiowych katastrof. Nie wiem,
czy zdawali sobie sprawę, że nie był to jeszcze ten mityczny Lear, wieńczący aktorską drogę
Tadeusza Łomnickiego. I na dobrą sprawę nie wiem, czy istnieje powód, żeby to dziś
roztrząsać.
Był aktor. Nie ma aktora. Pozostała taśma z nagraniem widowiska pt. Stalin,
widowiska, które jego reżyser, Kazimierz Kutz, i nie tylko on, nazwie „artystycznym
testamentem” Tadeusza Łomnickiego, widowiska, które swą premierę miało w dniu pogrzebu
aktora i które od tego czasu będzie mogło być przedstawiane widzom po wielokroć, w
nieskończoność, póki będzie istniała telewizja, póki będzie istniał świat.
O Icyku Sagerze wiedział Tadeusz bardzo dużo, zanim jeszcze przeczytał sztukę
Salvatore.
Rok wcześniej kupiłam książkę, która wydawała nam się wtedy symbolem
niebywałych zmian zachodzących w Polsce: Monpre Salomon Mikhöels (wydawnictwo
zachodnie, nie obojętne politycznie, dostępne powszechnie w państwowej księgarni!), czyli
wspomnienia córki wielkiego aktora żydowskiego, Michöelsa, jednego z największych ponoć
Learów w historii teatru, ofiary Stalina i w dużym stopniu pierwowzoru postaci Icyka Sagera.
Pasjonująca lektura! Wszystko, o czym Salvatore napisał w swej sztuce Stalin, wszystko było
tam opisane z perspektywy rodzinnego domu Michöelsa, żydowskich enklaw, moskiewskiej
ulicy.
Polityka, teatr, życie. Najkrócej może streści to anegdota, która niezmiennie - z
rozmaitych okazji - bawiła nas przez kilka lat. Wciąż mnie bawi. Któregoś dnia Salomon
Michöels, dyrektor Teatru Żydowskiego w Moskwie, został przez władze zrugany za
„żydowski repertuar” swej sceny: dlaczego nigdy nie sięga po rosyjską klasykę? Sięgnął, co
miał robić. Przetłumaczył na jidysz początek Rewizora, zaprosił na pokaz mnóstwo
Zgłoś jeśli naruszono regulamin