Siergiej Łukianienko
Прозрачные витражи
A ja mam pewną propozycję:
Pozamieniać wszystkie szyby na witraże,
Ujrzeć w oknie nie swoje odbicie,
Lecz kolorowe obrazki i miraże.
Muszę tylko dodać ostrzeżenie:
Ostre odłamki szkła mogą cię zranić.
Jednak wynagrodzi to piękne wrażenie:
W każdym oknie różnobarwne ekrany.
Ale widzę, że ogarnia cię zwątpienie,
Ty fałsz tylko widzisz w idylli…
Niech na któreś z nas spłynie olśnienie,
Gdy miraże już przemieniają się w zwiewne mgły.
Konstantin Arbenin, zespół Zimowje Zwieriej
W dzieciństwie to była moja ulubiona zabawa.
Puzzle jak puzzle, nic takiego. Układa się obrazek z setek albo i tysięcy kawałeczków o różnych kształtach.
Ale te puzzle były przezroczyste. Cieniutki, mieniący się różnymi barwami plastik jak zwiewna mgła, a gdy patrzyło się przez niego na żarówkę, widać było rozżarzony drucik.
Układałam te puzzle niemal pół roku.
Sama!
Teraz wiem, że były zbyt skomplikowane dla dzieci — pięć tysięcy kawałków przezroczystego plastiku. Malinowe i marmurkowe, czekoladowe i fioletowe, lazurowe i rude, cytrynowe i purpurowe, marengo i szare jak kurz, węgiel i karmin. Obrazek układał się opornie, jakby urażony tym, że pracuje nad nim ośmioletnia smarkula, z uporem garbiąca się na podłodze w pokoju dziecinnym. Surowo zabroniłam rodzicom sprzątać w moim pokoju — mogliby zniszczyć powstający pod moimi dłońmi świat. Ale mama i tak sprzątała, gdy byłam w szkole, starannie omijając puzzle.
Z tęczowych kawałeczków powstawał mur. Kamienny mur średniowiecznego zamku, pokryty mchem, z wyszczerbionymi spoinami, z jaszczurką w wapieniu, wygrzewającą się w promieniach słońca.
I witrażowe okno. Półprzeźroczyste, nierealne, za którym majaczyły niewyraźne cienie ludzi. Kolorowe okno, a na nim rycerz w lśniącej zbroi pochylał się przed piękną damą w białej sukni. Puzzle jeszcze nie były ułożone, ale ja już mogłam godzinami zachwycać się rycerzem i jego damą. Denerwowało mnie, że zbroja rycerza, na pozór lśniąca i wspaniała, jest pogięta, a gdzieniegdzie nawet zachlapana błotem. Zdumiewało, że na twarzy damy nie widać zachwytu i radości, tylko żal i smutek. Ale i tak patrząc na puzzle, wymyślałam historię rycerza i księżniczki (młoda dama mogła być tylko księżniczką!). W końcu doszłam do wniosku, że rycerz dopiero co wrócił z jednej wyprawy i już rusza w następną. Stąd zniszczona, ubłocona zbroja, stąd smutek na twarzy księżniczki.
Różnokolorowe elementy znajdowały swoje miejsca, jedyne i niepowtarzalne. Nad rycerzem i księżniczką zapłonęła tęcza. W jasnych, takich jak moje, włosach księżniczki zamigotał grzebyk zdobiony szlachetnymi kamieniami. Jaszczurka na murze zyskała przyjaciółkę.
Rodzice przestali się pobłażliwie uśmiechać, patrząc na moją walkę z witrażem. Teraz i oni lubili podejść cichutko i popatrzeć na kolorowe okno pojawiające się w szarym murze. Na pewno nieraz zauważali pasujące elementy wcześniej ode mnie, ale nigdy nie podpowiadali — takie były reguły.
Musiałam to zrobić sama.
I wreszcie nadszedł dzień, gdy zrozumiałam — dzisiaj ułożę puzzle do końca. Zostało jeszcze co najmniej pięćdziesiąt kawałków, najtrudniejszych, niemal identycznych. Ale wiedziałam, że jeszcze dziś zobaczę cały obrazek.
Nie jadłam obiadu, nie przyszłam na kolację, ale mama nie krzyczała, tylko przyniosła mi kanapki i herbatę. Nawet nie zauważyłam, kiedy je zjadłam.
Kawałeczek do kawałeczka. Kolorowa mozaika stworzyła kompletny wzór.
Zostało już tylko jedno puste miejsce na ostatni kawałek — nawet wiedziałam jaki. Przezroczysty, z trzema wypustkami. Nie był szczególnie ważny — zwykły przezroczysty element między pochyloną głową rycerza a wyciągniętą dłonią księżniczki. Sięgnęłam do pudełka, próbując znaleźć brakujący kawałek po omacku, nie odrywając wzroku od obrazka.
Pudełko było puste.
Wywróciłam pokój do góry nogami, płakałam w ramionach ojca i na kolanach mamy. Tata obiecywał, że napisze list do firmy, która wyprodukowała puzzle, i że na pewno przyślą mi brakujący kawałek. I jeszcze jedno pudełko puzzli w ramach zadośćuczynienia.
Mama grzebała w wiadrze ze śmieciami i wytrząsnęła worek odkurzacza, chociaż wiedziała, że niczego tam nie znajdzie.
Późnym wieczorem wróciłam do swojego pokoju, do prawie skończonej układanki. Gdyby ktoś nie wiedział o zaginionym kawałku, nie zauważyłby jego braku.
Ale ja znałam już teraz prawdą. Wiedziałam, dlaczego księżniczka jest smutna, dlaczego rycerz z takim zmęczeniem i bezradnością skłania głowę. Księżniczka nigdy nie dotknie pochylonej głowy rycerza. Między nimi jest pustka.
Przykucnęłam, położyłam dłonie na obrazku i rozsunęłam je.
Mury zamku pękły, jaszczurkę rozerwało na pół, rycerz rozpadł się na lśniące kawałeczki zbroi, księżniczka zmieniła w białe strzępy sukni.
Purpura, rdza, ochra, stare złoto, beż…
Tęcza, kolorowa zamieć, różnobarwny śnieg…
Gdy po raz pierwszy zobaczyłam deep program, przeżyłam szok — tak bardzo hipnotyczny kalejdoskop przypominał stare puzzle, rozpadające się pod moimi rękami.
Ale wtedy deep programu jeszcze nie było. Wynaleźli go trzy lata później.
Przed drzwiami przystaję na chwilę, uważnie studiuję swoje odbicie. Niezbyt miły to widok… Z lustra spogląda na mnie skwaszona trzydziestolatka. Usta zaciśnięte, wyraźnie zarysowany drugi podbródek, ale figura raczej koścista; włosy zebrane w mary koczek, na ustach zbyt jaskrawa pomadka, za to cienie na powiekach w kolorze bagiennej zieleni. Mysioszara sukienka, nogi mocne jak u chłopki i ciepłe rajstopy. Nie wyglądam jak ostatnia kuchta, ale seksapilu jest we mnie tyle, co w owsiance rozmazanej na talerzu.
Pstrykam swoje odbicie w nos i wyskakuję z domu. Humor mi dopisuje, jestem wesoła i ożywiona.
Jak przyjemnie dziś na świecie!
Po przelotnym deszczu powietrze jest czyste i świeże, przejaśniło się i teraz świeci słońce. Ciepło, ale nie duszno. Na podwórku brzdąka na gitarze sympatyczny chłopak. Ładnie brzdąka. Gdy przechodzę obok niego, podnosi głowę i uśmiecha się.
Do wszystkich się uśmiecha. To taki program — połączenie biura informacji, automatu muzycznego i strażnika. Każdy szanujący się dom w Deeptown ma coś takiego. Albo bawią się na podwórku nieprawdopodobnie grzeczne, rozczulające dzieci, albo siedzi na ławce schludna staruszka, albo tkwi przy sztalugach długowłosy malarz o marzycielskim spojrzeniu. U nas jest gitarzysta.
— Cześć — mówię do niego.
Czasami chłopak odpowiada, ale dzisiaj ogranicza się do skinienia głową. Idę dalej. Mogłabym wezwać taksówkę, ale to niedaleko, wolę się przejść. Przy okazji spróbuję się skoncentrować przed czekającą mnie rozmową.
Bo tak naprawdę strasznie się denerwuję.
Deeptown był dla mnie zawsze miejscem rozrywki — od czasu, gdy w wieku dwunastu lat weszłam do Głębi, wtedy jeszcze z komputera taty i bez kombinezonu. Potem miałam już swojego kompa, swój kombinezon, chociaż na razie „nastoletni”, bez pewnych funkcji… W całowaniu to nie przeszkadzało.
Krążyłam po wirtualności jak oparzona, wkręcałam się to w jedno, to w drugie towarzystwo, przyjaźniłam się i kłóciłam, brawurowo piłam wirtualnego szampana, kilka razy wirtualnie wychodziłam za mąż i rozwodziłam się. W Głębi były najlepsze koncerty — na gigantycznych arenach, nad którymi krążyły kolorowe chmury, a nierealnie jasne gwiazdy migotały w takt muzyki. W Głębi mogłam obejrzeć najnowszy film na długo przed premierą, w ekskluzywnych pirackich kinach. W Głębi mogłam podróżować — w każdym kraju, w każdym mieście znajdzie się człowiek, który tworzy wirtualną kopię ulubionych krajobrazów.
Oczywiście, byli również ludzie, dla których wirtualność stanowiła miejsce pracy. Programiści, którzy już nie potrzebowali biur, cała masa projektantów, grafików, księgowych, inżynierów. Wykładowcy uczący studentów z całego świata, konsultujący się ze sobą lekarze. I tajemniczy nurkowie — jeśli tylko istnieją naprawdę.
Ale ja nie miałam najmniejszej ochoty zajmować się programowaniem czy księgowością, nawet uczyć wolałam się po staremu i po liceum poszłam na realny wydział prawa, solidny i staromodny.
Ale Głębia rosła. Zaczęło brakować niepisanych praw, rosło zapotrzebowanie na kodeksy.
I na prawników.
Skręcam z ludnej ulicy, pokonuję maleńki skwer z zapomnianą, wyschniętą fontanną pośrodku. Tak tu pusto, jakby ludzie usiłowali omijać to miejsce szerokim łukiem.
Nic dziwnego. Więzienia, nawet wirtualne, nigdy nie cieszyły się popularnością.
Szary budynek za skwerem, otoczony wysokim murem ze spiralą drutu kolczastego na górze, to wirtualne więzienie rosyjskiego sektora Deeptown. Kto powiedział, że odstajemy od krajów rozwiniętych? Pewnie w niektórych dziedzinach rzeczywiście tak jest, ale nasz system penitencjarny zawsze szybko reagował na nowinki.
Podchodzę do jedynych drzwi w murze, wąskiego metalowego skrzydła z maleńkim okienkiem–wizjerem, i naciskam guzik dzwonka.
Słychać metaliczny szczęk, okienko się otwiera i widzę patrzącego na mnie ponuro krzepkiego chłopaka; gruba szyja rozpycha niebieski kołnierz munduru. Nic nie mówi, czeka. Bez słowa podaję przez okienko swoje dokumenty. Wartownik znika i teraz ja cierpliwie czekam.
Jak długo może trwać sprawdzenie w Głębi czyjejś tożsamości?
Chyba krótko. Znacznie dłużej trwa pospieszne powiadamianie zwierzchnictwa.
Nie oburzam się, czekam. Poprawiam włosy — jakby mojemu szczurzemu ogonkowi mogło coś zaszkodzić. Sama pewnie przypominam szczura — złego, bitego i zaszczutego, który przywykł patrzeć na świat bez głupich iluzji.
To nic, tak musi być.
Drzwi otwierają się z łoskotem. Wartownik salutuje i jakby speszony odsuwa się na bok, puszczając mnie przodem.
Za drzwiami zamiast więziennego podwórka jest ciemny korytarz.
Jego ściany mają pewnie z pięć metrów grubości, i raczej nie zostało to zrobione na pokaz. Gdy idę, stukając obcasami po chropowatej, betonowej podłodze, do mojego komputera szybko ładują się więzienne wnętrza. Kolejne korytarze, pokoje strażników i personelu…
Korytarz kończy się drzwiami. Wartownik wyciąga rękę, próbując otworzyć przede mną drzwi, ale jestem szybsza.
Wychodzimy na więzienne podwórko.
Boisko i placyk do spacerów. Zadbane klomby wzdłuż ścieżki.
Nigdy nie widziałam w Rosji takich więzień, skopiowano to pewnie z amerykańskich, i to najnowszych. Resocjalizacja w takim więzieniu to chyba czysta przyjemność.
Strażnik delikatnie chrząka, rzucam mu drwiące spojrzenie. Nie przypuszczam, żeby to był prawdziwy funkcjonariusz wojsk wewnętrznych, który widział prawdziwe więzienia. Tutaj, w wirtualnym świecie, cechy fizyczne są najmniej ważne.
— Już idę — rzucam. — Zawsze tu tak pusto?
Mój serdeczny ton bynajmniej nie uspokaja wartownika. Widocznie komuś, kto ma zaciśnięte wargi i wiecznie zmarszczone czoło, serdeczność wydaje się kpiną.
— Nie… nie zawsze, pani inspektor.
— Nic, nic… — mówię, a ton mojego głosu zdradza podejrzliwość.
Wchodzimy do więzienia na piętro administracji. Jedynie kraty w oknach przypominają o surowej prozie życia. Przechodząc obok jednego z okien, przesuwam po szkle koniuszkami palców, tak żeby odrobina lakieru z paznokci została na szybie.
Strażnik niczego nie dostrzega.
Niewiele osób tu pracuje — widzę kobiety w mundurach i młodego człowieka w brudnawym białym fartuchu. Mężczyzna patrzy na mnie przeciągle, jakby się zastanawiał, czy zawrzeć znajomość, czy lepiej ukryć się za najbliższymi drzwiami. Rozsądek bierze górę i chłopiec chowa się za drzwiami z napisem Pokój kontroli.
W prawdziwym więzieniu byłyby tam monitory obserwacji wewnętrznej, może tutaj jest tak samo. Zaciekawiona, tuż obok drzwi mocniej stukam obcasem w podłogę. Strażnik się odwraca, a ja udaję, że się potknęłam.
Maleńkiego termita, który wysunął się z obcasa i teraz pełznie w stronę drzwi, nie sposób zobaczyć gołym okiem.
W końcu docieramy do gabinetu naczelnika więzienia. Przed drzwiami wartownik przystaje, pozostawiając mi inicjatywę.
Pukam w miękkie syntetyczne obicie, przywołujące wspomnienie tych niezapomnianych dni, gdy drzwi wejściowe do mieszkań robiono z dykty i dermy, a nie ze stali. Wchodzę, nie czekając na zaproszenie.
Przerwa — prawie niewyczuwalna, ale jednak. Drzwi otwierają się zbyt wolno, jakby pokonywały oporną sprężynę. Kolejny serwer, może nawet zamknięty odcinek serwera więziennego… Trzeba będzie to sprawdzić. Ale teraz wyrzucam z głowy zbędne myśli i uśmiecham się sucho do naczelnika.
— Dzień dobry.
Naczelnik ma prawie dwa metry wzrostu, szczerą twarz i szerokie bary, mundur leży na nim jak szyty na miarę, pagony groźnie błyskają gwiazdkami podpułkownika. W wirtualnym świecie całkiem łatwo o taki wygląd.
— Poproszę o pani dokumenty.
W milczeniu podaję mu legitymację, polecenie z zarządu nadzoru, zaświadczenie o delegacji. Co za wspaniały biurokratyczny wymysł — podróż służbowa do wirtualności. Może właśnie dlatego większość organizacji państwowych mieści się na „niezależnych”, międzynarodowych serwerach? Znacznie przyjemniej, gdy wysyłają cię w delegację do Panamy czy Burundi niż do banalnego Zwienigorodu.
Szkoda, że wirtualne więzienie umieścili na serwerze MWD…
Gdy podpułkownik przegląda moje dokumenty, ja z ciekawością rozglądam się po jego gabinecie. Nie ma tu nic ciekawego, ale może się przydać najmniejszy szczegół…
— Proszę usiąść… Karino Pietrowna.
Łagodnieje w oczach, pewnie zerknął na datę urodzenia.
— Po raz pierwszy z inspekcją, Karino Pietrowna?
Kiwam głową i ze szczerością kompletnej idiotki dodaję:
— Z wirtualną… tak.
— Arkadij Tomilin. Po prostu Arkadij. — Ściskam mocną dłoń.
Ma przyjemny, serdeczny uścisk.
— Szczerze mówiąc, początkowo się zjeżyłem…
Szczerość za szczerość.
— Wirtualne zakłady karne są rzeczą nową, ludzie nie zdążyli się jeszcze z nimi oswoić. — Podpułkownik swobodnym gestem posyła moje dokumenty na biurko. — Jeśli zatem inspekcję przeprowadza człowiek starej daty, z dawnymi przyzwyczajeniami, który o Głębi ma jedynie ogólne pojęcie… Pali pani, Karino Pietrowna? A ja mogę zapalić?
— Proszę — pozwalam. — Może mi pan mówić po prostu Karina.
Podpułkownik zapala niedrogiego papierosa XXI wiek, które w Głębi są rozdawane za darmo. Albo demonstruje swoją prostotę, albo rozsądnie nie chce się przyzwyczajać do drogich papierosów — w realnym świecie też czasem chce się zapalić…
— Jest pani zorientowana w kwestii wirtualnych więzień?
Kolejny gest. Nikt nie lubi nazywać miejsca swojej pracy więzieniem. Różne twory językowe w rodzaju „zakład karny” cieszą się większą popularnością.
— Tylko w ogólnym zarysie — mówię po zastanowieniu.
— W takim razie zacznijmy od wprowadzenia… Karino, czy Piotr Abramowicz jeszcze wykłada?
— Tak.
— Nie widziałem go ze sto lat… Pierwsze kroki w tym kierunku zrobili Amerykanie; my, jak zwykle, ciągniemy się w ogonie. Wszyscy zdają sobie sprawę, że zakłady karne przeważnie nie służą swojemu celowi. Nie resocjalizują człowieka, który złamał prawo, przeciwnie, czynią go jeszcze gorszym, pozwalają wejść głębiej w środowisko kryminalne… Powstaje błędne koło, i w ten sposób sami przygotowujemy sobie nowy kontyngent więźniów. A przecież historia zna wiele przykładów pomyślnej reedukacji przestępców. Czym jest taka Australia, jeśli się nad tym zastanowić? Dawna kolonia karna. Wysyłano tam katorżników, umieszczając ich w takich warunkach, że uczciwa, rzetelna praca stawała się warunkiem przeżycia, no i osiągano wstrząsające efekty. Katorżnicy stworzyli własne społeczeństwo, resocjalizowali się, liczba ludności rosła…
Mam ochotę wspomnieć o królikach, które również wysyłano do Australii, ale milczę i kiwam głową.
— Celem idealnego więzienia jest stworzenie człowiekowi warunków do uświadomienia sobie ciężaru własnego przestępstwa. Do osiągnięcia katharsis, prawdziwej skruchy. W takim wypadku niezbędne jest indywidualne podejście do przestępcy. Jeden potrzebuje tylko pojedynczej celi i Biblii pod ręką, drugi kontaktu z ludźmi, trzeciego należy po prostu nauczyć czytać i pisać, a także dać mu jakikolwiek zawód. W zwykłym zakładzie taka różnorodność nie jest możliwa. I na tym właśnie polega sens wirtualnych więzień. Wykwalifikowani pedagodzy i psychologowie określają, jak najlepiej wprowadzić przestępcę na drogę poprawy i człowiek dostaje dokładnie takie więzienie, jakiego potrzebuje. Bezludną wyspę, małą wspólnotę wysoko w górach, w razie potrzeby nawet celę więzienną, ale czystą, suchą, ciepłą… Dodajemy też stałe elementy psychodramy, całe spektakle, w których więźniowie mimo woli biorą udział, jednocześnie wkraczając na drogę poprawy…
Podpułkownik wstaje i zaczyna chodzić po gabinecie. Wodzę za nim oczami niczym porcelanowy Chińczyk.
— Działamy już drugi rok. Mamy ponad dwustu podopiecznych… Wszyscy dobrowolnie wybrali zamknięcie w wirtualności. Są tu najróżniejsi ludzie: od hakerów i dystrybutorów programów pirackich po zabójców i gwałcicieli. W rzeczywistym świecie ich ciała znajdują się w podmoskiewskim więzieniu… czy raczej lazarecie. Zakupiliśmy specjalne urządzenia, tak zwane deep box, kontenery Głębi. Człowiek umieszczony w takim kontenerze może przebywać w wirtualnym świecie całymi miesiącami, nawet latami.
Powie pani, że to droga zabawa? Nie da się ukryć, ale dzienny koszt utrzymania więźnia w zwykłym zakładzie również nie jest mały.
Poza tym, w efekcie otrzymamy ludzi uczciwych, którzy uświadomili sobie swoją winę, a to właśnie jest naszym celem. Nie kara za zbrodnię, bo przestępstwo już zostało popełnione, lecz zapobieżenie nowym przestępstwom, zwrócenie społeczeństwu zdrowego, przestrzegającego prawa obywatela…
Wiem o tym wszystkim. Przemowa podpułkownika do młodziutkiej pani inspektor, która pierwszy raz przybyła na wizytację wirtualnego więzienia, jest ze wszech miar słuszna.
Tylko dlaczego pańscy podopieczni mogą swobodnie opuszczać to wspaniałe więzienie i paradować po ulicach Deeptown, panie pułkowniku? A może nawet nie podejrzewa pan tego, Arkadiju Tomilinie, oficerze o długiej i efektownej karierze?
Chcę zadać to pytanie i zadam je. Ale nie teraz. Potem.
A na razie słucham — o wspaniałych systemach bezpieczeństwa, o ochronie przed przeniknięciami na serwer, o psychologach, lekarzach, o młodym personelu z niezaśmieconymi umysłami, o tym, jak wzruszające listy piszą więźniowie do swoich bliskich.
Herbatę przynosi nam surowa kobieta w mundurze — nie wygląda na sekretarkę, zresztą pan naczelnik nie ma sekretariatu. Pewnie pracuje w kobiecym bloku więzienia.
— To dobra herbata — mówi podpułkownik. Wsypuje trzy łyżeczki cukru, miesza i dodaje: — Z Krasnodaru. Używamy wirtualnych wzorców wyłącznie rosyjskich produktów.
Też mi powód do dumy!
Wirtualny patriotyzm nawet nie jest śmieszny. Przecież wystarczy choć raz wykosztować się na prawdziwą herbatę, na te słynne trzy listki zerwane ręcznie z samego wierzchołka! Oczywiście, jeśli jesteś oligarchą z tych, co to ich nie dobili na początku wieku, możesz pić herbatę po trzy dolary za gram nawet codziennie. Ale na jedną ceremonię picia herbaty stać każdego, dzięki czemu człowiek może się potem rozkoszować prawdziwą herbatą podczas każdej wizyty w Głębi.
Zostawiam te myśli dla siebie i piję posłusznie. Nie wiem, jak smakuje naczelnikowi więzienia, ale dla mnie to mętny, cuchnący płyn z pływającymi na wierzchu flisami. Do takiej herbaty faktycznie trzeba użyć cukru, wprawiając w osłupienie prawdziwych smakoszy tego napoju.
— Zacznie pani od sprawozdawczości? — pyta pułkownik mimochodem.
— Chyba tak… — Udaję, że się zastanawiam. — Albo raczej od sprawdzenia warunków pobytu.
Naczelnik kiwa głową. Albo rzeczywiście mu wszystko jedno, albo tak świetnie udaje.
— Mam ze sobą kilka skanerów — dodają. — Panuje opinia, że wirtualne więzienie jest niewystarczająco chronione przed ucieczką…
Śmiech Arkadija jest absolutnie szczery.
— Ucieczka? Dokąd, Karino? Och, te dinozaury sprawiedliwości… Wszyscy nasi podopieczni śpią mocnym snem za wysokim ogrodzeniem. Wokół nich jest tylko wirtualność!
— Tak — mamroczę — ale jeśli mordercom i gwałcicielom uda się rozbiec po Deeptown…
— Załóżmy! — Pułkownik gotów jest wyjść mi naprzeciw. — Więc jak to było? Żądny krwi psychopata Wasia Pupkin zdołał zbiec z wirtualnego więzienia…
Biedny Wasilij Pupkin, autor podręcznika do arytmetyki dla szkół parafialnych! Nie wiedział, jak okrutnie rozprawią się z nim uczniowie, udręczeni zadaniami o basenie i pociągach! Nie miał pojęcia, że jego nazwisko stanie się czymś w rodzaju symbolu.
— I co zrobi nasz psychopata w świecie wirtualnym? — pyta Tomilin. — Co, Karino?
— Popełni morderstwo — sugeruję.
— Wirtualne?
— A broń trzeciej generacji? Zabijająca ludzi z Deeptown?
Widzę, że Tomilin przestaje mieć o mnie dobrą opinię. Trudno.
— To prawda, dwa lata temu krążyły podobne plotki — przyznaje. — Opowiadano rozmaite historie, że jakiś haker zginął od wirtualnej kuli i tak dalej… Proszę mi wierzyć, narobiono tyle szumu, że w końcu wszczęto oficjalne śledztwo. Owszem, usiłowano skonstruować broń trzeciej generacji, ale próby nie zostały uwieńczone sukcesem. Poważni ludzie już dawno zarzucili tę sprawę… jedynie określone służby nadal ciągną na to pieniądze od swoich rządów.
— A przemoc seksualna? — Nie daję za wygraną. — To już jest możliwe w wirtualności!
Tu już pułkownik nie ma się czym wykręcić, porzuca ironiczny ton.
— Tyle że ucieczka z więzienia jest niemożliwa. Proszę, niech pani sama sprawdzi… Pierwszy uścisnę pani dłoń, jeśli udowodni pani coś innego.
Chyba wychodzę z roli. Porucznik Karina, dumna ze swojej misji, nie powinna popijać herbatki, nawet z Krasnodaru, i słuchać kawałów z brodą.
— Bierzmy się do pracy. — Odsuwam filiżankę. Całkiem ładna: czarno–złote róże na cienkiej porcelanie. Też pewnie krajowa.
— Proszę iść za mną. — Głos Tomilina brzmi surowo.
Idziemy dość długo. Mijamy co najmniej trzy kraty, serwer gate, zanurzające nas coraz głębiej w więzienną sieć. Demonstracyjnie wodzę wokół siebie skanerem — całkiem sprawnym i dość pewnym przyrządem. Czysto. Żadnych „podkopów”. Hrabia Monte Christo na próżno zmarnowałby tu swoje młode lata.
Korpus więzienia jest zbudowany na modłę amerykańską. Wielkie, przestronne pomieszczenie, coś jak trzypiętrowa galeria, tylko zamiast sklepów zakratowane klatki. Niespodzianki zaczynają się, gdy podchodzimy do pierwszej celi.
Jest pusta.
— Podopieczny przebywa w swojej przestrzeni — wyjaśnia Tomilin. — Widzi pani drzwi?
Rzeczywiście istnieje pewien szczegół, różniący tę celę od zwykłego więziennego wnętrza. Pomiędzy lśniącym sedesem a twardym, odchylanym łóżkiem widzę drzwi, zasłonięte szczelnie szarą tkaniną.
— To właśnie jest ta „wewnętrzna Mongolia”? — Pozwalam sobie użyć tego sformułowania. W końcu pracowita pani inspektor może znać żargon więzienny.
— Tak — odpowiada z lekkim zdumieniem Tomilin. — Sierżancie!
Jeden ze strażników, do tej pory kroczący za nami w milczeniu, pobrzękując kluczami, otwiera celę. Wchodzę za Tomilinem.
— Nie trzeba — pułkownik powstrzymuje sierżanta, który już podszedł do zasłony. — A więc, Karino Pietrowna, cały nasz stan osobowy ma prawo do tego, by w świecie wirtualnym odsiadywać karę w zwykły sposób. Więzień może siedzieć w celi, może pracować w warsztatach, chodzić do biblioteki, modlić się w świątyni… udostępniamy usługi duchownych pięciu najpopularniejszych wyznań. Jest jednak pewna zasadnicza różnica między naszym więzieniem a zwykłym zakładem karnym. Otóż każdy więzień ma swoją autonomiczną przestrzeń, zwaną nieoficjalnie wewnętrzną Mongolią. Przestrzeń, tworzona przez wykwalifikowanych specjalistów, dla każdego przestępcy jest inna. Odwiedzanie wew… autonomicznej przestrzeni czy też strefy katharsis, bo taki jest oficjalny termin, ma się przyczynić do resocjalizacji przestępcy. Należy zauważyć, że wypadki rezygnacji z terapii są szalenie rzadkie. Pozwoli pani…
— Czy to nie jest zbyt… ryzykowne? — pytam.
Tomilin zmienia się na twarzy.
— Człowiek w strefie katharsis znajduje się pod ciągłą obserwacją. Oni zdają sobie sprawę, że strażnik może w każdej chwili przerwać seans. Chodźmy.
Może Tomilin zaczynał od służby posterunkowo–patrolowej?
Ja też odchylam zasłonę i wchodzę do strefy cudzego katharsis. Do czyjejś „wewnętrznej Mongolii”.
Która naprawdę przypomina mongolski step.
Nie, nigdy nie byłam w Mongolii, nawet w Głębi. Ale tak właśnie ją sobie wyobrażam: bezkresna równina aż po horyzont, kamienista, spękana ziemia, trawy wysuszone ostrym słońcem, wiatr niosący pył, bezchmurne niebo. I bardzo gorąco.
— Ciii… — Tomilin uprzedza moje pytanie. — Jest tam.
Rzeczywiście, sto metrów od wejścia, czyli zawieszonej w powietrzu szarej płachty, siedzi w kucki jakiś człowiek. Podchodzimy bliżej. Człowiek okazuje się chudym mężczyzną o rzadkich włosach i niezdrowej, bladej cerze.
Przed nim na ziemi siedzi mały rudy lisek.
Można by pomyśleć, że obaj medytują, patrząc na siebie. Ale w odróżnieniu od człowieka lisek nas ...
marwant