Stanis�aw Goszczurny SKRAWEK NIEBA Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gda�sk 2000 Rozdzia� pierwszy Lubi� to miejsce. Miasto by�o o krok, a tu panowa� spok�j. Las pachnia� jak na wsi, czasem rozlega� si� g�os rozbawionego psa czy kto� wolnym krokiem przechodzi� w pobli�u. Przez ga��zie drzew, lekko drgaj�ce pod wp�ywem �agodnego, wieczornego wiatru, migota�y gwiazdy, jakby z g�ry dawa�y tajemnicze znaki. Z rzadka tylko dolatuj�ce odg�osy miejskie: kr�tki, ostry klakson, przyt�umiony j�k syreny stoczniowej albo gwizd parowozu ci�gn�cego wagony ruchliw� tras� do Gdyni by�y jakie� nierealne. Stawa� si� tutaj cz�ci� lasu, przyrody, czu� w sobie wyrozumia�o��, nawet �yczliwo��, w�a�ciw� dojrza�emu wiekowi, p�yn�c� ze �wiadomo�ci, �e swoje ju� prze�y�, sprawiaj�c�, i� nie razi�y go pary po�piesznie skr�caj�ce g��biej w krzaki na jego widok lub niekr�puj�ce si� wcale, przytulone ciasno i ca�uj�ce si� zapami�tale. Niedaleko mia� do tego zak�tka. Ulica Morska, kt�rej wylot dotyka� najruchliwszej arterii Tr�jmiasta, tutaj dochodzi�a prawie do samego lasu. Wystarczy�o wyj�� z domu, skr�ci� w lewo, przespacerowa� kilkaset krok�w i ju� zaczyna� si� ten las-park. Nie uporz�dkowane i przez to sympatyczne alejki prowadzi�y mi�dzy wzg�rza przez ma�e polanki i dolinki, zak�tki, gdzie mo�na si� by�o ukry�, posiedzie� na �aweczce albo jeszcze lepiej, gdy s�o�ce mocniej przygrzewa�o � na trawie, wystawiaj�c twarz ku ciep�u p�yn�cemu z nieba. By�o tam miejsce szczeg�lnie przez niego ulubione, do kt�rego musia� i�� do�� d�ugo, wspina� si� wysoko. Ale za to, kiedy osi�ga� szczyt wzg�rza, na kt�rym niegdy� zbudowano co� w rodzaju ma�ej baszty otoczonej metalow� barierk�, mia� przed sob� pi�kn�, rozleg�� panoram�. Nad koronami drzew wzrok swobodnie bieg� a� ku zatoce, ca�kowicie wype�niaj�cej horyzont, o kolorze i wygl�dzie zale�nym od pogody, pory dnia i roku. Raz by�a bladoniebieska, �agodna, spokojna, to zn�w bia�awa, okryta lekk� drgaj�c� mgie�k�, kiedy indziej ciemnia�a jak butelkowe szk�o, robi�a si� granatowa, powa�na i obca. Wida� st�d by�o statki posuwaj�ce si� ruchem nie od razu dostrzegalnym dla oka, id�ce w kierunku Gdyni lub od razu za ostrog� portow� kieruj�ce si� bardziej na p�noc, ku otwartemu morzu za P�wyspom Helskim, a nieraz wyczekuj�ce cierpliwie na wprowadzenie do portu. Morze i wszystko, co si� na nim dzia�o, by�o t�em dla obrazu, kt�ry rozpo�ciera� si� bli�ej, tu� za zielonym dachem drzew. Miasto wype�nia�o t� przestrze�, jak tylko m�g� si�gn�� wzrok. Spomi�dzy czerwonych dach�w wyrasta�y szare bry�y wysokich nowoczesnych blok�w o oknach jarz�cych si� czerwonymi odblaskami zachodz�cego s�o�ca, bod�y niebo charakterystyczne gda�skie wie�e: t�pa, pot�na � ko�cio�a Mariackiego; wysmuk�a, po�yskuj�ca z�ot� figur� kr�la Zygmunta � Ratusza G��wnomiejskiego, a wok� nich wiele innych, ju� ni�szych. Teraz, po zmroku, nie widzia� tego wszystkiego tak dok�adnie. Tylko �wiat�a miasta, mrugaj�ce jak gwiazdy w g�rze, wyznacza�y obszar t�tni�cy �yciem. Schodzi� w d�. Wiecz�r by� wyj�tkowo ciep�y, nie taki jak zazwyczaj u schy�ku lata, gdy ch��d i wilgo� wciska si� za ko�nierz. Tote� nie spieszy� si�. Z bocznej �cie�ki, wiod�cej skr�tem od jego ulubionego punktu widokowego, wyszed� na nieco szersz� alejk�. Ju� niewielka przestrze� dzieli�a go od pierwszych zabudowa�, a dalej by�a Morska i w pobli�u dom, w kt�rym mieszka�. Niedaleko zabrzmia� kr�tki, nerwowy �miech kobiety. Zaraz jednak ucich� i tylko szelest krzak�w wskazywa� miejsce, w kt�rym kto� si� znajdowa�. Z rejonu stanowi�cego zaplecze dom�w akademickich dobiega�y d�wi�ki gitary i niewyra�ny, przyt�umiony �piew. Dochodzi� do skraju lasu. Ju� widzia� przed sob� ciemny asfalt ulicy i nik�e �wiat�o latarni. Krzyk zabrzmia� nagle i sprawi�, �e stan�� przestraszony. Zn�w krzyk. Dreszcz przeszed� mu po plecach, a serce zacz�o bi� szybciej. Kto� krzycza� przera�liwie, rozdzieraj�co, w �miertelnym niebezpiecze�stwie. � Aaaa! G�os za�ama� si� i przeszed� w skowyt jak u katowanego psa, a potem wybuchn�� wezwaniem: � Na pooomoc! Us�ysza� te� inne niewyra�ne g�osy przekle�stwa, zawo�anie: �Zatkaj mu pysk!� To by�o ca�kiem blisko. Gdy krzyk ucich�, s�ysza� odg�osy szamotaniny, zduszone s�owa, sapanie, uderzenia i szuranie n�g. Wreszcie gwa�towny tupot ucieczki, gonitwy, sapanie, odg�osy uderze�, charkot bitego cz�owieka, klaskanie but�w po asfalcie towarzysz�ce wo�aniu: �Trzymaj go!� Nie namy�la� si� ani chwili, gdy otrz�sn�� si� z szoku, w jaki wprawi� go rozpaczliwy krzyk, tak brutalnie wdar�szy si� w mi�y nastr�j. Nie pomy�la�, �e mog� to by� bandyckie porachunki, do kt�rych lepiej si� nie miesza�. Nie przysz�o mu tak�e na my�l, �e napastnik�w mo�e by� kilku, w dodatku silnych, m�odych i bezwzgl�dnych, wobec niego jednego, co lato �ycia dawno mia� za sob�. Nie mia� czasu my�le� o tym wszystkim. Poderwa� si�, pchni�ty pierwszym odruchem cz�owieka przyzwyczajonego reagowa� na krzywd�, na wszelki sygna� alarmowy. Skoczy� najszybciej jak m�g� przed siebie. Z g�ry �atwo mu by�o dobiec do miejsca, w kt�rym rozgrywa�a si� b�jka. By�o to tu� na skraju ulicy, pod pierwszymi krzakami. W s�abym o�wietleniu niewyra�nie widzia� kot�uj�ce si� sylwetki ludzkie. Nieprzytomnie jazgota� pies na terenie pobliskich zabudowa�, �wiat�o w oknach wskazywa�o, �e ludzie s� w domu, a krzyk by� tak g�o�ny, i� musieli go s�ysze�, nikt jednak nie wyszed� na pomoc. Wpad� pomi�dzy sk��bione, ruchliwe cia�a. � St�j! � krzykn�� jak umia� najg�o�niej. � Zostawcie go! � zamachn�� si� i z ca�ej si�y uderzy� najbli�szego. Ten krzykn�� nie tyle z b�lu, ile ze zdziwienia. Napadni�ty, widz�c, �e kto� przyszed� mu z pomoc�, natychmiast rzuci� si� do walki, uderzy� drugiego. Ale napastnik�w by�o trzech. Szybko zorientowali si�, �e na pomoc przyby� tylko jeden cz�owiek, tote� rzucili si� na niego. Poczu� silne kopni�cie w nog�, a przed ciosem w g�ow� zdo�a� si� os�oni�, sam nie rezygnuj�c i razem z napadni�tym nie �a�uj�c cios�w. Niespodziewanie z boku rozleg�y si� okrzyki: � Tu, szybciej! � Milicja! � krzykn�� starszy cz�owiek, byli to jednak studenci z pobliskiego akademika, �ci�gni�ci odg�osami awantury. Teraz sytuacja si� zmieni�a. Tamci trzej od razu odskoczyli i wpadli w krzaki. � Go�cie, tam, uciekaj�! � wzywa� rozedrganym g�osem m�ody poszkodowany cz�owiek. Sam pierwszy rzuci� si� za uciekinierami, ale student chwyci� go za rami�. � St�j, zwariowa�e�? Kto ich znajdzie w lesie? Zaczaj� si� i mo�e by� �le. Od strony latarni rozleg� si� tupot n�g. Wszyscy spojrzeli w tamt� stron�. Ujrzeli trzech ludzi w mundurach i czapkach z paskami pod brod�, biegiem zbli�aj�cych si� w ich kierunku. � Jest milicja � stwierdzi� kto�. � Panowie, zmywamy si�, jeste�my ju� niepotrzebni, w�adza da sobie rad� sama � i studenci, nieciekawi epilogu tej historii, odeszli. Napadni�ty dysza� ci�ko. M�czyzna poczu� zalatuj�cy od niego alkohol. �wiat�o latarni wydobywa�o z mroku sylwetk� m�odego ch�opaka w poszarpanym ubraniu, z potarganymi w�osami, pokrwawion� twarz�. Chcia� si� do niego odezwa�, kiedy nagle sta�o si� co� nieprzewidzianego. Milicjanci byli blisko � na tle �wiec�cej z ty�u latarni wyra�nie rysowa�y si� ich umundurowane sylwetki. Ch�opak nagle szarpn�� si�, uskoczy� w bok i chcia� da� nura w krzaki. Nawet nie spojrza� na cz�owieka, kt�ry mu przyby� na ratunek. M�czyzna zn�w zadzia�a� odruchowo. B�yskawicznie z�apa� ch�opaka za r�k� i przytrzyma�. � St�j! Gdzie to?! � rzuci� ostro. � Zostaw pan! � ch�opak szarpn�� si�, ale nie zdo�a� wyswobodzi� r�ki. Milicjanci byli ju� przy nich, otoczyli, kt�ry� za�wieci� r�czn� latark�. � Co jest? Co tu si� sta�o? � zapyta� plutonowy, dow�dca patrolu. � Nic, wszystko w porz�dku � odpowiedzia� ch�opak. Teraz ju� sta� spokojnie, a nawet przysun�� si� bli�ej do starego cz�owieka, jakby u tego obcego szuka� opieki. � Kto tu wo�a� o ratunek? � Napadli go � m�czyzna pu�ci� wreszcie r�k� ch�opaka. � By�a b�jka, jest pokrwawiony. � Kto ci� napad�? Znasz ich? � �wiat�o milicyjnej latarki wydoby�o z mroku podrapan�, spocon� twarz ch�opca. � Tacy jedni... Nie znam � b�kn�� niezbyt pewnie. � Naprawd�? � milicjant podejrzliwie przeci�gn�� pytanie. Nagle zwr�ci� si� do m�czyzny: � A wy, obywatelu? Co�cie za jedni? Sk�d si� tu wzi�li�cie? � Ratowa�em go, interweniowa�em � z godno�ci� odpar� starszy cz�owiek. � Aha. A przed kim? � By�o ich trzech. Uciekli tam, do lasu � ruchem g�owy pokaza� kierunek. � Za co ci� napadli? � milicjant przysun�� si� bli�ej do poszkodowanego, a ten cofn�� si� o krok. � Nie wiem. Sk�d mam wiedzie�. Nie znam ich... � Tak sobie spokojnie szed�e� i nagle ci� napadli, co? I wcale nie wiesz, kto to by�? � g�os milicjanta by� coraz bardziej ironiczny. Ch�opak nie odpowiedzia�. Przejecha� d�oni� po twarzy i star� krew z rozbitej wargi. � Poka� no, bracie, dokumenty. Ch�opak poruszy� si� niespokojnie. Nadal nie odpowiada�. M�czyzna przys�uchiwa� si� w milczeniu. Wyczuwa�, �e ch�opak boi si� milicjant�w. By� troch� oszo�omiony ca�ym zaj�ciem, nie bardzo wiedzia�, jak ma si� zachowa�. Pr�ba ucieczki, a teraz te objawy strachu wskazywa�y, �e ma do czynienia z jednym spo�r�d owych m�odych ludzi, kt�rzy wol� mrok od �wiat�a, unikaj� kontakt�w z przedstawicielami w�adzy, a swoje porachunki za�atwiaj� mi�dzy sob�. � No, s�ysza�e�? � ponagli� dow�dca patrolu. Ch�opak skuli� si�. Spojrza� na swego wybawc� i m�czyzna przez moment dostrzeg� w szarym �wietle b�ysk jego przera�onych oczu. � Nie mam � cicho powiedzia� ch�opak. � Nic, �adnego papierka nie masz? � zdziwi� si� milicjant. � Nic. � I tak chodzisz po �wiecie bez �adnego dowodu albo legitymacji? � Ja... eee... zostawi�em w domu. � Tak? To mo�e powiesz, gdzie mieszkasz? P�jdziemy z tob� albo damy zna�, �eby kto� przyni...
margotbao