Putney Mary Jo - Upadłe Anioły 04 - Anielski hultaj.rtf

(716 KB) Pobierz
MARY JO PUTNEY

Mary Jo Putney

ANIELSKI HULTAJ

(Angel Rogue)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Futrzanemu przyjacielowi za stałą obecność.

Teresie Jemison -

z wyrazami wdzięczności

za zgodę na użycie

indiańskiego imienia

Kanawiosta

PROLOG

Okazały dwór Wolverhampton zdobił Dolinę York niczym królewska korona. Został wzniesiony w końcu XVII wieku przez pierwszego markiza Wolverton, którego wyrafinowany smak architektoniczny dorównywał wrażliwości na piękno kobiece. Pan na Wolverhampton miał bowiem trzy żony.

W następnym stuleciu dwór zamieszkiwały kolejne generacje lordów i ich dostojnych małżonek. Andreville’owie byli pierwszą rodziną, która pochodziła z północnej Anglii. Jej członkowie słynęli z honoru, powściągliwości i ogromnej dumy, a przynajmniej większość z nich.

Rozsądniej było wziąć bryczkę, ale Robin wolał jechać konno. Tyle lat minęło od jego ostatniej bytności w Anglii. Jak na wczesny grudzień było ciepło, choć w cichym powietrzu czuło się nadchodzącą burzę śnieżną.

Stary odźwierny poznał go i rzucił się do bramy, omal się przy tym nie przewracając. Robin posłał mu powitalny uśmiech, ale się nie zatrzymał.

Do dworu prowadziła porośnięta wiązami aleja dojazdowa. Wkrótce oczom Robina ukazała się granitowa fasada. Wolverhampton nie sprawiało miłego wrażenia, ale to był jego dom, i tu właśnie zamierzał odpocząć po ciężkich obowiązkach w Paryżu.

Pod drzwiami powitał go lokaj. Robin zsiadł z konia, bez słowa oddał wodze służącemu, po czym wspiął się po schodach ku masywnym, wysokim na dziesięć stóp drzwiom. Powinien był powiadomić brata o swoim przyjeździe, ale postanowił tego nie robić. Tym sposobem nie usłyszy, że nie jest mile widziany.

Lokaj, który zjawił się w marmurowym holu, był młody i nie znał przybysza. Dopiero kiedy otrzymał kartę wizytową, szeroko otworzył oczy i wydukał:

- Lord Robin Andreville?

- We własnej osobie - potwierdził gość. - Czarna owca wróciła. Czy lord Wolverton przyjmuje?

- Zaraz zapytam - odparł służący, przywołując na twarz wyraz obojętności. - Czy jego lordowska mość zechce zaczekać w salonie?

- Znam drogę - powiedział Robin, widząc że lokaj zamierza go poprowadzić. - W końcu się tu urodziłem. Przysięgam, że niczego nie ukradnę.

Lokaj spłonął rumieńcem, ukłonił się i zniknął w głębi domu.

Robin wszedł do salonu. Przesadna nonszalancja ustąpiła miejsca zdenerwowaniu. Tak dawno nie widział starszego brata. Zastanawiał się, jak Giles go przyjmie. Pomimo różnych temperamentów, kiedyś byli przecież przyjaciółmi. To Giles nauczył go jeździć konno, strzelać i z niewielkim powodzeniem starał się utrzymać zgodę między nim a ich groźnym ojcem. Nawet po wyjeździe Robina z Anglii bracia utrzymywali ze sobą kontakt.

Jednak od czasów, kiedy razem mieszkali, minęło piętnaście lat, a trzy od ostatniego spotkania w Londynie. Nie należało do najmilszych i zakończyło się burzliwą kłótnią. Giles rzadko wpadał w gniew, a już nigdy z powodu brata, toteż ich sprzeczka bardzo Robina przygnębiła. Choć udało im się pogodzić i rozstać w przyjaźni, nadal czuł niesmak na wspomnienie tamtego dnia.

Rozejrzał się po salonie. Wydał mu się jaśniejszy i przyjemniejszy niż kiedyś. Styl wersalski złagodzono nieco angielską przytulnością. To na pewno pomysł Gilesa. Starszy brat nigdy nie przepadał za pompatycznością. A może to dzieło kobiety, która przez krótki okres była jego żoną? Robin nigdy jej nie poznał.

Zastanawiał się, czy nie usiąść, ale odpoczynek był niemożliwy. Ożyły bowiem echa dawnych kłótni z ojcem. Zaczął nerwowo chodzić po salonie, rozcierając bolącą rękę. Nie zagoiła się jeszcze od czasu wypadku sprzed ośmiu miesięcy, kiedy to pewien niezbyt uprzejmy jegomość postanowił ją złamać.

Z wiszących na ścianie portretów patrzyły na niego surowe twarze przodków. Zapewne cele, którym służył Robin, nie wzbudziłyby ich sprzeciwu, za to nie poparliby metod, jakimi je osiągał.

Na honorowym miejscu nad rzeźbionym kominkiem wisiał portret braci Andreville, wykonany na dwa lata przed wyjazdem Robina z Wolverhampton. Ktoś obcy nie poznałby, że przedstawieni na nim młodzieńcy są braćmi. Nawet ich oczy miały odmienny odcień błękitu. Giles był wysoki, mocno zbudowany, o gęstych ciemnych włosach. Już w wieku dwudziestu jeden lat na jego twarzy rysowała się powaga, jakby przygniatało go poczucie odpowiedzialności.

Młodszy z braci był średniego wzrostu, o lekkiej budowie ciała i włosach przywodzących na myśl łan zboża. Malarzowi udało się uchwycić szelmowski błysk w lazurowych oczach chłopca.

Robin nie zmienił się od tego czasu, choć nie był już szesnastolatkiem z portretu, lecz trzydziestodwuletnim mężczyzną. Zachował jednak młodzieńczy wygląd, mimo że wiele już w życiu przeszedł.

Spojrzał przez okno na zielone trawniki, nieskazitelnie równe nawet późną jesienią. Migotały na nich pierwsze przezroczyste płatki śniegu.

Co ja tu robię? - pomyślał. Zupełnie nie pasował do Wolverhampton. Ale lord Robert Andreville nie pasował do żadnego miejsca.

Usłyszał, że drzwi się otwierają. Odwrócił się i zobaczył markiza Wolverhampton, rozglądającego się po salonie z niedowierzaniem, jakby wątpił w przekazaną przez lokaja wiadomość. Robin z trudem opanował drżenie rąk. Surowa, acz przystojna twarz brata, przypomniała mu zmarłego ojca. Byli do siebie podobni, a lata tylko pogłębiły podobieństwo. Oczy braci spotkały się na dłuższą chwilę. Pierwszy odezwał się Robin.

- Powrót syna marnotrawnego - rzucił niedbałym tonem.

Na ustach markiza pojawił się słaby uśmiech i Giles podszedł do młodszego brata z wyciągniętą ręką.

- Wojna skończyła się wiele miesięcy temu. Co cię tak długo zatrzymało?

Robin z ulgą pochwycił dłoń brata.

- Pod Waterloo tak, ale potrzebowali mnie przy rokowaniach pokojowych.

- No tak - stwierdził oschle Giles. - Co zamierzasz teraz robić, kiedy nastał pokój?

Robin wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia. Dlatego pojawiłem się w twoich progach, jak zły szeląg.

- To także twoje progi. Miałem nadzieję, że w końcu przyjedziesz. Po latach zwodzenia Robin czuł potrzebę szczerości.

- Nie wiedziałem, czy będę mile widziany - powiedział. Giles uniósł wysoko brwi.

- A niby dlaczego nie?

- Zapomniałeś już o naszej kłótni?

- Nie zapomniałem i cały czas tego żałowałem. Nie powinienem był tak do ciebie mówić, ale martwiłem się o ciebie. Sądziłem, że jesteś na granicy załamania i obawiałem się, że twoja decyzja o powrocie na kontynent może cię kosztować życie.

Miał rację, to były ciężkie czasy. Robin spojrzał na okaleczoną rękę i pomyślał o Maggie.

- Byłeś bardzo bliski prawdy.

- Cieszę się, że tylko bliski. - Giles położył dłoń na ramieniu brata. - Masz za sobą długą podróż. Pewnie chcesz się odświeżyć i odpocząć przed obiadem?

Robin skinął głową.

- Dobrze być znowu w domu - rzucił jakby od niechcenia.

Rozmawiali przy obiedzie i jeszcze do późna w nocy. Tymczasem za oknami padał śnieg. Poziom brandy w karafce stopniowo się obniżał. Giles z uwagą obserwował brata. Już przed trzema laty dostrzegł na jego twarzy napięcie, ale teraz wzrosło do tego stopnia, iż markiz podejrzewał, że Robin jest na skraju wyczerpania nerwowego i fizycznego. Pragnął mu jakoś pomóc, ale nie wiedział, jak się do tego zabrać.

- Może zbyt wcześnie o tym mówić, ale czy masz jakieś plany na przyszłość? - zapytał w końcu, korzystając z przerwy w rozmowie.

- Już próbujesz się mnie pozbyć? - rzucił kpiąco Robin.

- Nic podobnego, tylko sądzę, że Yorkshire wyda ci się trochę nudnawe po wszystkich twoich przygodach.

Robin odchylił głowę na oparcie bujanego fotela. W migotliwym świetle świec wydawał się bezbronny i delikatny.

- Doszedłem do wniosku, że przygody są śmiertelnie nudne. Nie wspominając już o niebezpieczeństwie i niewygodach.

- Żałujesz tego, co robiłeś?

- Nie, to było potrzebne. - Zaczął bębnić palcami w poręcz fotela. - Ale nie chcę spędzić na tym reszty życia.

- Jesteś w tej dobrej sytuacji, że możesz robić, co zechcesz. Możesz zostać nauczycielem, sportowcem, politykiem, dandysem. Niewielu ludzi ma takie perspektywy.

- Tak - przyznał z westchnieniem Robin i zamknął oczy. - Problem nie w dowolności wyboru, ale w tym, co się pragnie robić.

- Ponieważ byłeś na kontynencie, a listy tam nie dochodziły, nie miałem jak cię zawiadomić, że ojciec zostawił ci Ruxton.

- Co?! - Oczy Robina zrobiły się okrągłe. - Nie sądziłem, że coś mi się dostanie. Ruxton to najlepsza po Wolverhampton posiadłość rodzinna. Co mu strzeliło do głowy, żeby mi je zostawić?

- Ojciec cię podziwiał, ponieważ nigdy nie potrafił cię zmusić do czegoś, czego nie chciałeś robić.

- Podziwiał? - powtórzył Robin. - No to wybrał diabelnie dziwny sposób na okazywanie mi tego. Nie potrafiliśmy spędzić nawet dziesięciu minut razem, żeby nie doszło do kłótni. I nie zawsze wybuchała ona z mojej winy.

- Niemniej jednak to ty byłeś jego ulubieńcem. - Giles posłał bratu ironiczny uśmiech. - Miał zwyczaj mawiać, że w moich żyłach płynie leniwa krew i że żałuje, iż jego spadkobierca jest tak nudny.

Robin zmarszczył brwi.

- Nigdy nie zrozumiem, skąd brałeś cierpliwość do tego starego złośliwca.

Giles wzruszył ramionami.

- Musiałem być cierpliwy albo opuścić Wolverhampton, a tego nigdy bym nie uczynił.

Robin zaklął, podszedł do kominka i poruszył ogień. Po powrocie z Oxfordu Giles przejął ciężar administrowania ogromnymi dobrami Andreville’ów. To on był zawsze tym odpowiedzialnym. Cicho wykonywał obowiązki, nie czekając na nagrodę czy słowa pochwały.

- To typowe dla ojca. Obrażał cię, a ty ułatwiałeś mu życie.

- Nie obrażał - zaprzeczył spokojnie Giles. - Jestem po prostu nudny. Zbiory bardziej mnie interesują niż hazard. Wolę wieś od Londynu i książki od plotek. Ojciec musiał czerpać pewną satysfakcję z faktu, iż jeden z jego synów jest odpowiedzialny, ale to nie oznacza, że za mną przepadał.

Robin patrzył na brata, zastanawiając się, czy rzeczywiście jest tak opanowany, na jakiego wygląda. Nie mógł go o to spytać, bo ich przyjaźń miała swoje granice.

- Ludzie są interesujący ze względu na to, kim są, a nie, czym się zajmują - powiedział zamiast tego. - Nigdy nie byłeś nudny.

Giles nie wyglądał na przekonanego i wolał zmienić temat.

- Pewnie będziesz chciał odwiedzić Ruxton - powiedział. - Doglądałem go i panuje tam porządek.

- Dziękuję. - Robin patrzył, jak polano rozpada się na pół, wyrzucając w górę snopy iskier. - Z Ruxton i spadkiem, który dostałem od wuja Rawsona, mam tyle pieniędzy, że nie wiem, co z nimi robić.

- Ożeń się. Żony wspaniale dają sobie radę z nadwyżkami dochodu. - Po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiała kpina. - Poza tym Wolverhampton potrzebuje dziedzica - dodał już nieco spokojniej.

- O nie - odparł Robin z błyskiem rozbawienia w oku. - Dziedzic to już twoje zadanie.

- Już raz próbowałem małżeństwa i nie udało się. Może tobie bardziej się poszczęści.

Robin miał ochotę zapytać o jego żonę, ale wyraz twarzy brata nie zachęcał do tego.

- Przykro mi, ale spotkałem dotąd tylko jedną kobietę, z którą mógłbym spędzić życie, lecz miała dość zdrowego rozsądku, by odrzucić moje oświadczyny.

- Czy mówisz o nowej księżnej Candover? Robin rzucił mu ostre spojrzenie.

- Najwyraźniej nie tylko ja w tej rodzinie mam talent do szpiegowania.

- Trudno tu mówić o szpiegowaniu. Candover to mój stary przyjaciel, a kiedy wrócił do Anglii, wiedział, że będę ciekaw wiadomości o tobie. Domyśliłem się, że nie powiedział mi wszystkiego. - Głos Gilesa stał się cieplejszy. - Miałem okazję poznać księżnę. Wspaniała kobieta.

- To prawda - przyznał cicho Robin. Potem westchnął i przesunął dłonią po jasnych włosach. Choć nigdy nie był z bratem tak blisko, jakby chciał, wiedział jednak, że może mu ufać. - Skoro poznałeś Maggie, z pewnością rozumiesz, dlaczego zupełnie nie pociąga mnie perspektywa ożenienia się z jakąś angielską dziewicą.

- Wiem, o czym mówisz. Nie ma takiej drugiej. - Giles uśmiechnął się lekko. - Ponieważ żaden z nas nie chce wypełnić naszych powinności rodzinnych, pozostaje kuzyn Gerald. Zdążył się już postarać o cały kram małych Andreville’ów.

Robin pomyślał, że dzieci Geralda będą nudne, ale wartościowe.

Natomiast dzieci Maggie tryskałyby błyskotliwością. Poczuł znajomy ból w sercu i natychmiast go stłumił. Przeszłość to cholernie niezdrowe miejsce.

- Jak długo zamierzasz zostać w Wolverhampton? - zapytał nagle Giles.

- No cóż - zaczął z wahaniem, obawiając się, że prosta odpowiedź natychmiast spotka się z odmową. - Myślałem o świętach Bożego Narodzenia. Może dłużej, jeśli ci to nie przeszkadza.

- Możesz zostać tu do końca życia - zapewnił Giles.

Lord Robert Andreville, zbuntowany młodszy syn, szpieg nad szpiegami, czarna owca i bohater w jednej osobie, na krótką chwilę zamknął oczy, chcąc ukryć wrażenie, jakie wywarły na nim słowa brata. Potem usiadł w bujanym fotelu, czując, jak spokój Wolverhampton tłumi tkwiące w nim od wielu lat napięcie. Giles miał rację twierdząc, że to raczej niemożliwe, by spędził resztę swoich dni w Yorkshire. Jeden Bóg wie, co będzie robił w przyszłości.

Ale na razie, dobrze było wrócić do domu.

1

Otaczające Durham wrzosowiska różniły się od lasów i pól Ameryki, lecz odznaczały się swoistym urokiem. Od śmierci ojca przed dwoma miesiącami Maxima Collins każdego dnia spacerowała po wzgórzach, napawając się wiatrem, słońcem i deszczem. Będzie jej brakowało tych wrzosowisk bardziej niż czegokolwiek innego, co spotkała po tej stronie Atlantyku.

Po dwóch godzinach wędrówki usiadła na zboczu wzgórza, bezmyślnie żując źdźbło trawy. Wiosenne słońce łagodziło żal i smutek trawiące ją od śmierci ojca. Zdawała sobie sprawę, że nadszedł czas powrotu do Ameryki.

Jej wuj, lord Collingwood, traktował ją z oziębłą uprzejmością, a uczucia reszty rodziny można by w najlepszym razie nazwać mieszanymi. Maxie ich rozumiała. Uważano ją za dziwadło, które nigdy nie powinno postawić stopy w angielskim dworze. Podejrzewała, że miasto przyjęłoby ją jeszcze gorzej. Nie miała jednak zamiaru wchodzić w ten wielki świat. W swoim własnym czuła się o wiele lepiej.

Największą przeszkodą w powrocie do domu był brak pieniędzy. Pocieszała się, że wuj pożyczy jej na powrót do Ameryki i doda coś na wydatki po przyjeździe. Początkowo się obruszy, uznając, że porządna angielska panna i jedyne dziecko zmarłego brata nie powinna nawet myśleć o samodzielnym życiu. Dobre wychowanie nakazywało korzystać ze szczodrobliwości rodziny. Jednakże Maxie nie była ani porządną, ani angielską panną, co jej nieustannie wytykano w trakcie tych czterech miesięcy spędzonych w Durham. Nie ona postanowiła zostać rezydentką wuja. Nawet gdyby z niechęcią odniósł się do jej planu wyjazdu, nie mógł jej tego zabronić. Skończyła dwadzieścia pięć lat i od dawna zajmowała się sobą i ojcem. Jeśli będzie to potrzebne, znajdzie pracę i zarobi na powrót do Ameryki.

Podjąwszy decyzję, wstała z miejsca i otrzepała resztki trawy z czarnej sukni. To żałobne odzienie było kompromisem w stosunku do jej angielskich krewnych. Osobiście wolałaby nie obnosić się z żałobą. Cóż, nie będzie to już długo trwało.

Po półgodzinnym, szybkim marszu ujrzała wyniosłą budowlę Chanleigh Court. Na nieszczęście, przechodząc przez ogród, natknęła się na dwie kuzynki bawiące się w strzelanie z łuku do tarczy. Starsza z dziewcząt, Portia, wycelowała i nie trafiła do celu z odległości nie większej niż dwanaście kroków. Maxie zamierzała się wycofać, lecz w tym momencie Portia uniosła wzrok.

- Maximo, jak dobrze, że jesteś! - zawołała z nutą złośliwości w głosie. - Mogłabyś pomóc nam udoskonalić nasze umiejętności? A może łucznictwo to jedna z rozrywek, której byłaś pozbawiona?

Osiemnastoletnia Portia od samego początku nie darzyła kuzynki sympatią, a kiedy śmierć Maximusa Collinsa odroczyła jej londyński debiut, znienawidziła ją, jakby to ona była odpowiedzialna za zawód, który ją spotkał.

Maxie zawahała się, po czym niechętnie podeszła do kuzynek.

- Strzelałam kiedyś z łuku. Jak w każdej dziedzinie, wymaga to ćwiczeń.

- W takim razie powinnaś chyba więcej ćwiczyć układanie fryzury - stwierdziła Portia, patrząc na nią wymownie.

Maxie nauczyła się już ignorować takie zaczepki.

- Masz rację - odpowiedziała spokojnie. - Wyglądam rzeczywiście strasznie. Chciałam niepostrzeżenie przemknąć się do domu.

Nawet starannie uczesane, włosy Maxie były za długie, zbyt proste i za ciemne jak na panującą w Anglii modę, a na dodatek rozrzucił je wiatr. Portia i Rosalinda natomiast wyglądały tak, jakby właśnie przyjmowały gości. Przewyższały też małą Amerykankę wzrostem. Szesnastoletnia Rosalinda, uprzejmiejsza od siostry, popatrzyła na kuzynkę z zakłopotaniem.

- Może spróbujesz mojego łuku, Maximo? - zaproponowała nieśmiało.

Maxie wzięła od niej łuk i kilkakrotnie naciągnęła cięciwę. Dawno nie strzelała, ale nie zapomniała, jak to się robi.

- Powinnam była pamiętać, że strzelanie z łuku to dla dzikusów codzienność - mruknęła Portia.

Z jakiegoś powodu ta właśnie uwaga dotknęła Maxie boleśnie. Uniosła głowę i spojrzała tak groźnie na kuzynkę, że ta nieświadomie zrobiła krok w tył.

- Masz rację - przyznała Maxie podejrzanie słodkim głosem. - To zajęcie dla dzikusów, więc zejdź mi z drogi.

Kiedy kuzynki pospiesznie się odsunęły, sięgnęła po garść strzał, po czym oddaliła się na czterokrotną odległość. Następnie naciągnęła cięciwę i skupiła się na celowaniu. Najważniejszą sprawą było wyobrazić sobie siebie jako strzałę lecącą do celu. Puściła cięciwę i w sekundę później strzała utkwiła w samym środku tarczy. Jeszcze drżała, kiedy Maxie posłała następną. Po chwili pięć strzał tkwiło jedna przy drugiej. Naciągając ostatnią, odwróciła się w stronę starszej z kuzynek, która patrzyła na nią z przerażeniem, i strzeliła w drzewko owocowe, pod którym stały siostry. Portia wzdrygnęła się, kiedy kilka listów spadło jej na głowę.

Maxie podeszła do kuzynek i oddała łuk Rosalindzie.

- Ponieważ jestem dzikuską, jak byłaś uprzejma zauważyć, mam skłonności do przemocy. Radzę ci o tym pamiętać - powiedziała, po czym odwróciła się na pięcie i z dumnie podniesioną głową ruszyła w stronę domu. W duchu zganiła się za ten brak opanowania, ale zarazem czuła wielką satysfakcję.

Kiedy weszła do domu, zatrzymała się w holu, zastanawiając się, czy iść od razu do wuja, czy może najpierw doprowadzić się do porządku. Zaraz jednak na końcu korytarza pojawił się lokaj, prowadząc zarośniętego jegomościa o nabrzmiałej twarzy. Obaj skierowali się do gabinetu wuja. Żaden z mężczyzn jej nie zauważył, toteż Maxie cichutko umknęła do swojej sypialni.

Cudowny pokój był okrasą przykrego pobytu w Chanleigh Court. Wiedziała, że będzie tęsknić za luksusową łazienką z ciepłą wodą i za bogatą, rzadko odwiedzaną przez domowników, biblioteką. Z pewnością jednak nie za kuzynką Portią.

W godzinę później usiadła przy oknie w odświeżonej sukni i włosami ułożonymi w węzeł na karku. Nagle jej uwagę przykuła postać wyłaniająca się z bocznych drzwi. Był to ten sam podejrzany jegomość, którego widziała wchodzącego do gabinetu wuja. Zastanawiała się, z jaką sprawą przybył do Chanleigh Court. Nie przypominał innych znajomych wuja.

Nie zaprzątając sobie dalej tym głowy, sprawdziła w lustrze swój wygląd. Prezentowała się teraz znacznie lepiej. Wyszła więc z pokoju i zeszła na dół po schodach. Już miała zapukać do drzwi gabinetu, kiedy usłyszała dochodzący ze środka głos ciotki Althei. Zawahała się, lecz po namyśle uznała, że przedstawienie prośby w obecności lady Collingwood może jej wyjść na dobre. Choć wujenka traktowała bratanicę uprzejmie, nie było w niej ani ciepła, ani prawdziwej życzliwości. Z pewnością poprze prośbę Maxie, wiedząc, że tym sposobem szybciej się jej pozbędzie.

W tym momencie doszedł ją ostry głos ciotki.

- Czy ten straszliwy człowiek wart był tego, co mu zapłaciłeś?

- Tak. Simmonsowi może i brak dobrych manier, ale tą nieprzyjemną sprawą z Maxem zajął się jak ekspert. - Po kilku niezrozumiałych słowach dokończył: - ...z pewnością nie możemy dopuścić, by wieść o tym, jak zginął mój brat, dostała się do wiadomości publicznej.

Maxie zamarła. Ojciec przeżył już kilka zawałów, więc nie zaskoczyła jej wiadomość, że zmarł nagle w Londynie. Jego ciało odesłano do Durham i złożono z wszelkimi honorami w rodzinnym grobowcu. Nie było powodu podejrzewać, że umarł śmiercią nienaturalną. Aż do tej pory.

Maxie rozejrzała się na boki czy nikt jej nie widzi, po czym przytknęła ucho do dębowych drzwi.

- Twój brat sprawia ci tyle samo kłopotów po śmierci co za życia. Wielka szkoda, że nie został w Ameryce - powiedziała ciotka. - Sprawa ze spadkiem idzie bardzo opornie i co będzie, kiedy Maxima dowie się, jak naprawdę umarł?

- Wątpliwości co do spadku są już prawie rozwiązane, a Maxie nie pozna prawdy. Zatroszczyłem się o to.

- Lepiej, żebyś miał rację, bo inaczej dostaniemy skórkę za wyprawkę - rzuciła zjadliwie wujenka. - Ta mała diablica nie jest głupia.

- Czy byłabyś dla niej bardziej miła, gdyby nasze córki dorównywały jej urodą? - zapytał ostrzejszym tonem.

- Też pomysł! - prychnęła z oburzeniem. - Myślisz, że chciałabym, żeby nasze córki wyglądały jak ona? To dobrze wychowane angielskie panny, a nie jakieś tam ciemnoskóre dzikuski.

- Zgadzam się, że dobrze wychowane, ale nikt nie zwraca na nie uwagi, kiedy w tym samym pokoju znajduje się ich kuzynka.

- To oczywiste, że mężczyźni się za nią oglądają, tak jak ogiery reagują na klacz w czasie rui. Żadna prawdziwa dama nie życzyłaby sobie tego - odparła lady Collingwood. - Nigdy nie zrozumiem, jak twój brat mógł ożenić się z czerwonoskórą. Pytanie, czy w ogóle się z nią ożenił. Miał tupet, żeby przywieźć tu ze sobą tę pół - Indiankę!

- Wystarczy, Altheo - warknął jej mąż. - Max może i był nicponiem, ale należał do rodziny, a Maxima jest jego córką. Nie widzę żadnych braków ani w jej zachowaniu, ani w rozumowaniu. Traktuje nas jak prawdziwa dama, czego nie mogę powiedzieć ani o tobie, ani o Portii.

- Przed godziną wystraszyła Portię, celując do niej z łuku! Cały czas umieram ze strachu, że ta dziewczyna postrada zmysły i wymorduje nas podczas snu. Jeśli ty się jej nie pozbędziesz, ja to uczynię.

- Bądź cierpliwa. Pokażemy ją w Londynie na wiosnę, kiedy skończy się żałoba po ojcu. Rosalinda osiągnie już wtedy odpowiedni wiek, będziemy więc mogli wypuścić wszystkie trzy dziewczyny naraz. Z jej wyglądem Maxima bez trudu znajdzie sobie odpowiedniego męża.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin