Wolski Marcin - Klucz do apokalipsy.doc

(1081 KB) Pobierz
Trident eBooks

 

Marcin Wolski

Klucz do Apokalipsy



2007


Wydanie polskie

Data wydania:

2009

 

Projekt okładki:

Andrzej Kuryłowicz

 

Wydawca:

Wydawnictwo Albatros

Andrzej Kuryłowicz

Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

 

ISBN: 978-83-7359-446-3

 

Wydanie elektroniczne:

Trident eBooks

tridentebooks@gmail.com

 


Mojemu synowi Mateuszowi,

który zaraził mnie pasją nurkowania


Nadciąga burza

Jesienna burza nadciągnęła od strony Gór Albańskich. W kilkanaście minut niebo pociemniało, a gwałtowny wicher poderwał z ulic śmieci i przedwcześnie spadłe liście. Z dachów Zatybrza posypały się dachówki, zerwało też wiele płóciennych markiz znad wejść do sklepów i trattorii. Zaraz potem jakby rozdarło się sklepienie niebios, wedle dawnych legend oddzielające wody zewnętrzne od wewnętrznych. Ściana deszczu zwielokrotnioną Niagarą runęła na lewobrzeżne dzielnice Rzymu, z sobie tylko wiadomych powodów nie przekraczając granicy Tybru. W mgnieniu oka schody Kapitolu i ścieżki Palatynu zamieniły się w rwące potoki, a fontanny di Trevi czy na placu Navona po prostu utonęły w hektolitrach spadających z chmur. Oślepieni nawałnicą kierowcy na ogół zatrzymywali samochody, mimo to doszło do niezliczonych stłuczek i kolizji ze słupkami na chodnikach. Tymczasem na prawym brzegu Tybru, ciągle jeszcze niedoświadczonym ulewą, trwało ogniste pandemonium. Błyskawice raz po raz wycinały ze zgęstniałych ciemności mury Watykanu, kopułę bazyliki i kolumnadę Berniniego. Jakiś piorun trafić musiał w ważną linię przesyłową, bo w całym mieście zgasło światło. Naraz z okrutnym grzechotem grom uderzył w egipski obelisk, a dźwięk uwięziony w obrębie placu zdawał się rozsadzać go w kawałki.

Siostra Martha przeżegnała się. W ciągu swego długiego żywota nie przeżyła takiej nawałnicy. Nie lękajmy się!, powtarzała sobie w duchu.

Spojrzała przez szparę w drzwiach kaplicy na szczupłą sylwetkę w bieli zgiętą na klęczniku.

Ojciec Święty, obojętny wobec szalejących żywiołów, wydawał się bez reszty pogrążony w modlitwie. O czym mógł rozmawiać z Panem ów świątobliwy mąż, następca nieodżałowanego papieża Polaka, nazywany przez nieżyczliwych żelaznym strażnikiem wiary? Z pewnością nie były to rozmowy łatwe. Zapewne bolesne. Parokrotnie, odkurzając klęcznik, siostra Martha znalazła na nim ślady łez. Jaki mógł być powód płaczu tego twardego mężczyzny, uważanego przez wielu za pozbawionego uczuć? Czyżby nawet przed najbliższymi pontifex ukrywał pod nie opuszczającym go uśmiechem jakąś bolesną chorobę?

Stara zakonnica wiedziała, że papież od miesięcy nie może spać. Pracownicy papieskiego pałacu opowiadali, że widują białą postać snującą się jak duch po korytarzach, dziedzińcach i ogrodach... Czy zawsze jednak był to Benedykt? Duchów w Watykanie nie brakuje. Podobno w bezksiężycowe noce Szwajcarom strzegącym Sykstyny ukazuje się purpurowe widmo występnego Aleksandra VIRodryga Borgii, skazanego na wieczne potępienie. Mówiono też, iż podczas remontu grot pod bazyliką widywano tam siną przerażającą kobietę o pustych oczodołach, uważaną przez jednych za papieżycę Joannę, a przez innych za kochankę któregoś z renesansowych pontifeksów, ponoć zamurowaną żywcem przez jego surowego następcę.

Co nie dawało spać współczesnemu następcy świętego Piotra? Kondycja chrześcijaństwa? Trudności, z jakimi musiał zmagać się Kościół w dobie powszechnej laicyzacji? Mnożące się proroctwa? Nikt nie wiedział o garści wierszy, które na rok przed śmiercią wręczył ówczesnemu kardynałowi Ojciec Święty, mówiąc:

Przeczytaj i spal!

Ratzinger spełnił jedynie pierwszą część polecenia. Nie mógł postąpić inaczej. Zniszczenie dzieła sztuki byłoby aktem wandalizmu. A poza tym musiałby coś zrobić z własną pamięciąsłowa, wersy, całe frazy wyryły się w jego umyśle tak mocno, że i teraz, kiedy usiłując odgrodzić się od żywiołu, próbował powtarzać modlitwę, powracały.

 

(...) Bliżej, wciąż bliżej, jakże blisko

tych dni i czasów ostatecznych.

Z ogni wulkanów, z serc wygasłych,

z fal morskich, znaków ziemi i nieba

czuję Cię, słyszę, idziesz, kroczysz...

Tak mało czasu nam zostało,

aby przywrócić smak gron winnych,

zawrócić bieg strumieni płochych,

splątane ścieżki wyprostować...

Zaczekaj...

Oni... My... Nie wiemy.

Nie wiemy ciągle, co czynimy.

Oddal swój gniew,

powstrzymaj rękę,

o Miłosierny, o Przedwieczny! (...)

Rzekł Człek Bóg umarł,

i tysiąckroćsplamił się zbrodnią i niewiarą,

słabością, pychą, zaniedbaniem...

Bo jeśli nawet był odbiciem

Twego oblicza, to skrzywionym

w lustrze użycia i głupoty.

Wybacz Mu... Im... Nam.

Jak wstrzymałeś,

dłoń Abrahama, nóż ofiarny...

Opamiętanie wnet nadejdzie

Daj wiek, pół wieku, choćby ćwierć... (...)

 

Rozległo się wycie syreny. Gdzieś całkiem blisko karetka reanimacyjna ścigała się ze śmiercią. Biskup Rzymu uniósł głowę, wstał z klęcznika i podszedł do okna. Deszcz jeszcze nie padał, a wiatr nagle ucichł. W mroku widać było jedynie płomienie i kłęby dymu. Palił się jakiś dom w głębi via dei Conziliazione.

Na niebo wypełzała purpurowa łuna.

Daj wiek, pół wieku, choćby ćwierć...powtórzył półgłosem. Nie sądził jednak, aby zostało aż tyle czasu.


1.
Znalezisko

Fala była średnio wysoka, ale tu, przy samym urwistym brzegu wyspy, krótka i nieprzyjemna. Niepokorne białe grzywy z hukiem łamały się na rdzawych skałach, rozpryskując w postaci wilgotnej kurzawy. Niewielka łódź tańczyła na wodzie jak kawałek korka, mogąc przyprawić o mdłości posiadacza słabego błędnika. Robert Mirski należał na swoje szczęście do osobników odpornych na wszelkie choroby lokomocyjne, toteż z uśmiechem wyższości przypatrywał się z lekka pozieleniałej twarzy muskularnej Kristy.

Tymczasem Lars wyłączył silnik, rzucił kotwicę w bezpiecznej odległości od brzegu, opodal wyrastającej z morza skałki zbliżonej kształtem do Myśliciela Rodina, i rozpoczął dive briefing. Dziewięciu młodych ludzi, siedząc kręgiem na pokładzie wokół kudłatego Skandynawa, spoglądało na tablicę z narysowaną mapą, starając się zapamiętać najważniejsze etapy podwodnej trasy. Mieli nurkować wzdłuż ściany wyspy, opadającej nieomal prostopadle do głębokości 32 metrów, z tym że Johanssen radził, aby nie przekraczali granicy dwudziestu pięciu metrów. Zresztą za małym przylądkiem dno się podnosiło... Dive master wskazał miejsce, w którym mogli spodziewać się szczątków wraku z ostatniej wojny.

Kanonierka leżała ukośnie, dziobem ku górze, pomiędzy dziewiętnastym a dwudziestym czwartym metrem.

Mam nadzieję, że te ostatnie wstrząsy nie rozwaliły staruszki ostatecznie...

Trzęsienie ziemi, które tydzień wcześniej przeszło nad wschodnią częścią Morza Egejskiego, wprawdzie dość silne (6,5 stopnia w skali Richtera), nie spowodowało strat w ludziach, jednak na pobliskiej Samos zawaliło się kilkanaście domów, w tureckich kurortach wybuchła lekka panika, a w starożytnym Efezie runął fragment wspaniałej biblioteki Celsusa. Przez parę dni Robert obawiał się, czy tektoniczne niepokoje nie przekreślą od dawna planowanego rejsu, na szczęście sejsmolodzy stwierdzili niewielką możliwość wstrząsów wtórnych.

Ekipę zgromadzoną na Trytonie stanowiło dwunastu miłośników scuba divingu z kilku krajów Europy. Celem ich eksploracji były wyspy Dodekanezu, kamienne okruchy Grecji rozsypane u wybrzeży tureckiej Anatolii. Obszar w porównaniu z przebogatym we wszelkie formy życia Morzem Czerwonym może mniej ciekawy, choć każdemu z nurkujących marzyło się znalezienie jakiegoś starożytnego artefaktu. Jednak takie odkrycia nie zdarzały się zbyt często, a znana z pedantycznego stosunku do antyków policja grecka natychmiast wyłączała akwen z amatorskiego nurkowania.

Pierwsza skoczyła Anette, potem Dawid i starszy od nich Horst, szczycący się stopniem rescue-divera. Kolejno z pluskiem lądowali w wodzie Mark, Berty, Krista, Jean oraz Ivan. Robert spóźnił się trochę, bo w ostatniej chwili przypomniał sobie, żeby dopompować kamizelkę...

Wszystko w porządku?spytał go Lars, który miał wskoczyć jako ostatni. Kiedy skinął głową Skandynaw dorzucił:Weź poprawkę na prąd!

Oczywiście.Młody Polak przechylił się do tyłu ponad burtą ciężka butla dokonała reszty, wywinął koziołka i wylądował w ciepłej toni Morza Egejskiego. Po chwili wypłynął na powierzchnię i zbliżył się do drabinki, gdzie Skandynaw wręczył mu aparat fotograficzny, cyfrową kamerę Kodaka w plastikowym pojemniku, zdolnym wytrzymać ciśnienie 5 atmosfer. Po chwili sam Johanssen znalazł się w wodzie. Policzył głowy uczestników, sprawdził, czy wszystko w porządku, i gestem nakazał zanurzenie. Poszło doskonale. Robert nurkował już od dwóch lat i nie miał najmniejszych trudności z wyrównywaniem ciśnienia. Ruchy żuchwą powodowały błyskawiczne odpowietrzenie, tak że mijanym metrom towarzyszyło jedynie swędzenie w uszach. Gdzieś na piętnastym metrze natrafił na termoklinę. Mimo grubej pianki poczuł się, jakby zanurkował w przeręblu. Równocześnie znosiło go. Nie poruszał rękami ani płetwami, ale szybko przesuwająca się obok ściana sygnalizowała gwałtowność prądu. Wypuściwszy resztkę powietrza z kamizelki, zszedł jeszcze niżej i osiadł na dnie, rozglądając się za murenami, których obecność sugerował Lars. Dno było szarobure, jak podczas letniego zmierzchu, a świat flory i fauny ubogi. Nigdzie nie widział kolegów. Czyżby zniosło ich dalej? Rzucił okiem na komputertrzydzieści metrów. Za nisko! Odbił się ku górze, minął skalny nawis... I zdębiał. W równej ścianie ział głęboki pionowy otwór. Jaskinia? Dziwne. Według map dla nurków w tej części wybrzeża Patmos nie powinno być żadnej jaskini. Podpłynął bliżej. Sądząc po krawędziach otworu, pęknięcie było całkiem świeże. Może pojawiło się dopiero podczas ostatniego trzęsienia ziemi? Zajrzał do środka. Mrok.

Nie miał latarki, ale strzelił zdjęcie i w błysku flesza dostrzegł, że szczelina jest bardzo głęboka.

Jeszcze raz rozejrzał się dookoła, ani śladu partnerów. Spojrzał na manometr. W butli miał ponad 250 milibarów. Mnóstwo! Wiedział, że postępuje wbrew procedurom, ale pokusa była zbyt wielka. Wpłynął do środka. Otwór był dość wąski, jednak po paru metrach znacznie się rozszerzał, zmieniając w jaskinię. Podwodna grota musiała być olbrzymia. Nie mógł dostrzec ani jej ścian, ani stropu. Zrobił parę fotek i odwrócił się. Błękitnawa poświata dobywająca się z otworu, przez który bezpiecznie wpłynął, wskazywała mu drogę powrotną. Uznał jednak, że dość tej eksploracji. Już zamierzał zawrócić, kiedy zdał sobie sprawę, że jego pas balastowy jest zbyt luźny. Zaczął go zaciskać, kiedy tuż obok swoich rąk dostrzegł paskudny zębaty pysk gigantycznej mureny!

Zapinka i parciany rzemień wysunęły mu się z rąk. Zanim się zorientował, lżejszy o siedem kilo wystrzelił w górę. Chwilę później walnął głową w jakiś występ. Zakrztusił się. Otoczyła go ciemność.

 

* * *

 

Dopiero przy wraku Lars zdał sobie sprawę, że ekipa nie jest w komplecie. Brakowało właściciela pomarańczowych płetwRoberta Mirskiego.

Młody student dziennikarstwa z Warszawy miał opinię doświadczonego nurka, ale Johanssen doskonale wiedział, że z morzem nie ma żartów. Sam ledwie uszedł z życiem, kiedy podczas nurkowania w Tajlandii zimą 2004 roku zaskoczyło go bożonarodzeniowe tsunami. Roberta mógł znieść prąd, mógł też z jakiegoś powodu wypłynąć na powierzchnię. Lars okrążył grupę i walcząc z prądem, dopłynął do ściany. Ani śladu. Spojrzał na zegarek. Niedobrze, minął już kwadrans, a Mirski się nie pojawił. Zarządził wynurzenie całej grupy, a następnie, z pomocą Horsta, próbował ustalić, co się stało. Polaka nie znaleźli ani przy wraku, ani na płyciźnie, gdzie mógł wynieść go prąd. Co gorsza, nigdzie na powierzchni morza nie mogli wypatrzyć bąbelków wskazujących zawsze miejsce pobytu płetwonurka. Pod warunkiem, że jeszcze oddychał.

Czyżby zasłabł, zemdlał? Na samą myśl o tym Larsowi, mimo że był cały mokry, zrobiło się gorąco. Wziął zapasowe butle, latarkę i z dwójką najbardziej doświadczonych nurków powtórzył zanurzenie. Sam zszedł najniżej. Odnalazł jaskinię i wpłynął do niej. Tuż przy wejściu znalazł leżący na kamieniach pas balastowy. Zrozumiał, co się stało. Chłopaka uniosło w górę. Bez obciążenia, w grubym skafandrze, z niepełną butlą nie miał szansy zawrócić... Popatrzył na fosforyzującą tarczę zegarka. Od początku nurkowania minęło pięćdziesiąt minut. Gdziekolwiek przebywał Mirski, z pewnością nie miał już powietrza.

 

* * *

 

Przytomność wróciła wraz z bólem. Żył. Unosił się na powierzchni wody, jednak otaczała go nieprzenikniona ciemność. Co ważniejsze, oddychał, mimo że krztusząc się, wypluł ustnik. Dlaczego jednak nic nie widzi? Stracił wzrok. Nie! Raczej nadal znajduje się we wnętrzu jaskini. Powietrze było stęchłe, ciepłe, ale o wystarczającej zawartości tlenu, co wskazywało, że u szczytu pieczary utworzył się naturalny bąbel powietrza. Równie prawdopodobna była możliwość, że znalazł się powyżej poziomu morza i gdzieś są szczeliny umożliwiające jaką taką wentylację. Po twarzy ściekała mu krew, czuł jej smak, sączyła się z rozbitego czoła, nosa, z uszu pewnie też. Nie był tym zaskoczony. Znał skutki gwałtownej dekompresji. Z największym wysiłkiem pohamował mdłości. Dopłynął do jednej ze ścian, natrafił ręką na piasek i kamienie. Nigdzie najmniejszego choćby promyka światła. Pomyślał o swoim aparacie fotograficznym. Wyplątał go po omacku spośród rurek regulatorów i zaczepów kamizelki. Na obudowie nie wyczuł żadnych pęknięć ani zarysowań. Nacisnął przyciski usłyszał znajomą melodyjkę, sygnalizującą otwarcie obiektywu. Kodak przetrwał incydent nieuszkodzony. Nie zastanawiając się długo, Robert zaczął robić zdjęcia. Niestety, w rozbłyskach flesza nie mógł zobaczyć niczego. Były zbyt oślepiające. Obejrzał parę fotek na wyświetlaczu. Olbrzymia jaskinia. Przy ścianach skalne rumowiska. Żadnych wyjść.

Wszystko wskazywało na to, że jedyna droga na zewnątrz znajduje się prawie trzydzieści metrów pod nim. Dziesięć pięter! Pomyślał o bloku rodziców na Gocławiu. I powróciło uczucie paniki. Bez pasa balastowego trudno marzyć o zanurzeniu i wydostaniu się na zewnątrz. Opanował jednak lęk. Żyje i nie musi się martwić brakiem powietrza w butli. Wystarczy spokojnie czekać, aż go odnajdą. A jeśli nie odnajdą? Zważył w ręku jeden z kamieni. Na oko jakieś pół kilo...

Rozpiął kombinezon i zaczął wpychać za pazuchę skalne okruchy, aby się dociążyć.

Na koniec wziął jeszcze pod pachę jeden szczególnie ciężki głaz i próbował dać nura. Szło ciężko, boleśnie. Gwałtownie wypływając, musiał uszkodzić sobie ucho środkowe. Teraz, opadając w dół, czuł wciekły ból. W którymś momencie wypuścił główny balast, w porę jednak przywarł do skały i nie dał się wypchnąć na powierzchnię. Mozolnie pełzł w dół. Nie przejmował się, że ostre krawędzie ranią mu palce. Musi! Narastały zawroty głowy, kłujący ból stawał się nie do zniesienia. Zawrócić?

W pewnym momencie wydało mu się, że dostrzega światło. Wylot jaskini, a może czyjaś latarka? Puścił się skały i zaczął przyciskać spust aparatu. Znów poszedł w górę. Nagle poczuł, że coś łapie go za płetwę. Potem stracił przytomność.

 

* * *

 

Na maleńkiej wyspie Patmos nie mieli komory dekompresyjnej, najbliższa znajdowała się w ośrodku ratownictwa na Samos. Mirski spędził tam trzy dni. Bardzo szybko przyjechał jego brat, Jacek, jak zwykle niezawodny w trudnych sytuacjach. Gdy tylko stan Roberta się ustabilizował, załatwił mu przewóz do Aten, gdzie przez dwa dni poddawano go specjalistycznym badaniom. Wypadły zadowalająco, jednako powrocie na Trytona i nurkowaniu nie mogło być mowy. Wspólnie postanowili, że przed powrotem do kraju Robert wypocznie parę dni w Attyce, zwiedzając tę kolebkę cywilizacji.

Będziesz miał chatę, dobrze zaopatrzoną lodówkę, a jeśli uda mi się wziąć parę dni urlopu, nie najgorszego przewodnikazapewnił Jacek.

Starszy o szesnaście lat, był dla ludzi z pokolenia Roberta człowiekiem z zupełnie innej epoki. Wychował się za komuny, skutecznie z nią walczył, wydając nielegalne pisemka i organizując uliczne happeningi. Natychmiast po odzyskaniu niepodległości on, dotąd namiętny przeciwnik służby wojskowej i całego aparatu represji, włączył się w organizowanie Urzędu Ochrony Państwa, skończył jakieś tajemnicze kursy w USA i gdyby nie kolejna postkomunistyczna recydywa, dosłużyłby się zapewne wysokiego stanowiska w administracji. Wyrzucony ze służby, przesiedział cztery lata za biurkiem w IPN-ie, i dopiero nowy antykomunistyczny rząd, zimą 2005 roku, ku zaskoczeniu rodziny, wysłał go na stanowisko sekretarza ambasady w Atenach. (Być może zadecydował tytuł magistra filologii klasycznej). Robert miał nieodparte wrażenie, że jest to przykrywka dla jakiejś innej działalności, ale brat nie miał zamiaru nic na ten temat mówić.

Na pozór wyglądało, że żyje sobie niefrasobliwie pod słońcem Attyki, zajmując się sprawami topielców, ofiarami złodziei czy rodakami, którzy weszli w konflikt z miejscowym prawem. Czasem, jak można było wywnioskować z kolorowych pocztówek, wyjeżdżał na parę dni do Bejrutu, Larnaki czy La Valetty, choć trudno dociec, jaki był cel tych podróży.

Zgodnie ze swym dyplomatycznym statusem Jacek zajmował przyjemny apartament w Glifadzie, luksusowej nadmorskiej dzielnicy, ciągnącej się na wschód od Pireusu w kierunku przylądka Sunion. W trzypokojowym mieszkaniu żył w zasadzie samotnie, jego tutejsza przyjaciółka, Aria, była, jak mawiałna przychodne. Z sakramentalnych związków raz na zawsze wyleczyła go Dorota, hoża dziewczyna o pszenno-żytniej urodzie, z którą wziął ślub latem osiemdziesiątego trzeciego roku, w kościele św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu. Dwa lata później młoda żona, mając dość ciągłych najść ubecji, klimatu konspiry i niepewnego jutra, zabrała maleńkiego Patryka i wyjechała do Kanady. Jak się okazałona zawsze.

W prywatnych rozmowach Jacek niechętnie wspominał ten związek, choć musiał bardzo boleć nad jego rozpadem. Tymczasem jego była żona znakomicie urządziła się w Toronto. Z mężem Kanadyjczykiem dorobiła się wkrótce dwóch córeczek i nie życzyła sobie kontaktów z eksmężem. Szybko dorastający Patryk poszedł w jej ślady; nie odpisywał na listy z ojczyzny, nie chciał uczyć się polskiego, a jedyne trzy spotkania z ojcem przebiegły sztucznie i przygnębiająco. Po ostatniej, wyjątkowo nieprzyjemnej próbie, Jacek dał spokój. Wszystkie rodzinne uczucia przelał na młodszego brata, którego poczęcie, jak twierdziła rodzina, było wynikiem bojkotu programu reżimowej telewizji, konsekwentnie prowadzonego przez jego rodziców. Wychowywanie juniora wcale nie było prostą sprawą. Rozpieszczony Robercik rósł, jak większość jego kolegów, lekko, łatwo i przyjemnie. Piwko, trawka, balanga. Dużo komputera, hip-hopu i panienek wyrywanych na dyskotekach. Do czasu. Kiedy parę lat temu młodszy Mirski doczołgał się na trójach do przedostatniej klasy, podczas osiedlowej bójki zginął chłopak z sąsiedniego bloku. Robert nawet go nie uderzył, ale jako bierny uczestnik, winny niewezwania pomocy i ukrywania głównego sprawcy, został zatrzymany, przesłuchany... Padło oskarżenie o współudział. Chłopak przeżył szok. Oszalali ze strachu rodzice błagali o pomoc Jacka. Ten spotkał się z bratem w więziennej rozmównicy i odbył z nim męską rozmowę.

Odmówił jakichkolwiek pozaprawnych interwencji, a kiedy zapadł wyrok (na szczęście w zawieszeniu), przystał jedynie na rolę kuratora, pod warunkiem że niesforny małolat przyjmie jego warunki. Robert, drobny i wiotki maminsynek, przerażony perspektywą więzienia, opowieściami o git-ludziach i losie nieszczęsnych cwelów, zgodził się na wszystko.

Przejdziesz u mnie piekło, ale wyrośniesz na człowiekaobiecał brat. I słowa dotrzymał.

Nieduże mieszkanie na Żoliborzu stało się dla Roberta koszarami, łagrem, ale zarazem akademią wszelkich umiejętności. Jeśli liczył na jakąkolwiek taryfę ulgową boleśnie się przeliczył. Brat nie zastosował wobec niego siły fizycznej, nie musiał, sama perspektywa siłowego rozwiązania wystarczała, by utrzymać chłopaka w ryzach. W jego życiu zapanował bezwzględny reżim: żadnych kolesiów z Gocławia, żadnych dyskotek, żadnych gołych panienek i gier w Internecie!

O szóstej rano jogging nad Wisłą, potem szkoła, po południu trening na pływalni, wieczorem lekcje, lektury, rozmowy z bratem, raz w tygodniu kino, teatr lub filharmonia. Robert serdecznie nie znosił muzyki klasycznej, ale MUSIAŁ ją polubić.

Na dobitkę w domu niedaleko placu Wilsona rozmawiało się teraz wyłącznie po angielsku. Kiedy usiłował zaprotestować koślawą angielszczyzną, usłyszał w odpowiedzi: Jeśli wolisz, możemy przejść na grekę.

Mimowolny rekrut do dziś dnia nie wie, jak przetrzymał okres do przysięgi. Nie było dnia i nocy, żeby nie przeklinał swego kapośnił na jawie o ucieczce, marzył o morderstwie, a nawet o samobójstwie. Próbował się też stawiać, dyskutować, niekiedy sabotować polecenia, ale za każdym razem zderzał się z siłą spokoju granitowego głazu. Na pierwszy jogging pojechali taksówką na zupełne odludzie w Puszczy Kampinoskiej. Robert dostał limit czasu (kwadrans!) na przebiegnięcie trzech kilometrów, po czym brat, nie oglądając się, pomknął przed siebie. Kiedy maruder, który śpieszyć się nie zamierzał, spokojnym truchtem dotarł na miejsce, nie było tam brata ani żadnej komunikacyjnej alternatywy i skończyło się nieprzyjemnym (zaczęło padać) dziesięciokilometrowym powrotem do rogatek miasta. Stało się regułą, że na każdą próbę przechytrzenia przez niesfornego braciszka były anarchista miał przygotowaną dokuczliwą ripostę. Nie było dnia, żeby chłopak nie prosił rodziców o pomoc, ale ci mieli dość oleju w głowie, aby pozwolić Jackowi doprowadzić eksperyment do końca.

O dziwo, do wszystkiego można przywyknąć. Koło Bożego Narodzenia zmiany zaczęły być zauważalne. Rekrut wyrósł, zmężniał i w dodatku dziwnie wyszlachetniał. W szkole (dużo bardziej wymagającej niż bakalarnia na Gocławiu), tróje na szynach zmieniły się najpierw w czwórki, potem w piątki... Jacek zauważył lekkość pióra swego pupila i zachęcił go do redagowania szkolnej gazetki. Sylwestra spędzili na szlaku w górach. O północy wypili nawet szampana pod Ornakiem.

Jesteś wolnypowiedział Jacek, zamiast tradycyjnych życzeń.

Słucham?

Zdałeś egzamin, od tej chwili możesz decydować o sobie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin