Jacek Sawaszkiewicz—Przybysz Wyznanie Potestas
Przybysz
I. WIZJA LOKALNA
Komandora Milady'ego poznałem w czasie mojej pięcioletniej służby wojskowej w Royal Cosmos Force. Był wtedy komandorem podporucznikiem. Dowodził 19 Eskadrą słynącą w Siłach z karności i wyszkolenia. Zajęcia z nowicjuszami rozpoczynał od słów: „Nazywam się Milady. Milady z akcentem na igrek, panowie aspiranci". Wykłady prowadził wydeptując ścieżkę między ekranem rzutnika a katedrą i wyróżniając ważniejsze kwestie trzepnięciami trzciny po swych szerokich i sztywnych spodniach. Niekiedy j go masywna sylwetka nieruchomiała; Milady precyzyjnie skierowywał trzcinę w rozgadanego kadeta i rzucał:
„Powtórz!" Na odpowiedź czekał zawsze pięć sekund, po czym oświadczał: ..Już ja cię przewiozę, ptaszyno". i odwróciwszy się plecami do audytorium dodawał:
„Akrofobia tego cholerę!" Należało to do rytuału i Milady nigdy nas nie zawiódł. Niektórzy utrzymywali, że Milady wtedy się uśmiecha; jeżeli tak — był to uśmiech bezlitosny:
kto się naraził, po lekcji latania, której mu udzielił komandor Milady, ze „Stardasha" wychodził zielony. A przecież go lubiliśmy. Lubiliśmy jego stożkowatą czaszkę i tubalny głos. Każdy z nas, siadając za sterami, ufnie oddawał się pod jego rozkazy. Na Ziemi straszyliśmy się wzajemnie przeróżnymi okropnościami rzekomo czyhającymi na nas w kosmosie, i niejeden szykując się do samotnego lotu miał rzadką minę: poza Ziemią, gdy eskadrę prowadził Milady. czuliśmy się jak w hali szkoleniowej przed dioramą trenażera.
Piętnaście lat temu paskudny wypadek wyeliminował mnie z szeregów kadry Royal Cosmos Force. Wkrótce też zlikwidowano 60 procent etatów w Siłach, pozostałą część RCF zreorganizowano. Straciłem kontakt z komandorem Milady. Przed trzema tygodniami, po tej długiej przerwie, otrzymałem od niego wiadomość. Posłaniec wcisnął się za mną do mieszkania i zamarł przy drzwiach.
— Pan czeka na odpowiedź ? zapytałem tego chmurnego młodziana, ani chybi kadeta. Nie wiem. czy będzie...
— Na pewno będzie — odparł z flegmą. .;
Niecodzienna forma korespondencji podrażniła moją ciekawość. ,,Jeżeli to prawda — pisał Milady — że z Ciebie taki awanturnik i łowca przygód, jak o Tobie powiadają, niewątpliwie zaraz po przeczytaniu niniejszego zechcesz się ze mną spotkać".
— Milady jest w Decksance? — rzuciłem znad kartki.
— Komandor aa pana czeka — odpowiedział posłaniec wymijająco. •
Zapomniałem nawet zaproponować mu coś do picia czy przekąszenia; zapakowałem swój reporterski magnetofon, wziąłem zapas kaset i oświadczyłem, że jestem gotów. Zeszliśmy do zaparkowanych przed domem dwuosobowych „taczek". Kadet usiadł za kierownicą, ja obok. Po dwudziestu minutach byliśmy poza miastem, po następnych dotarliśmy na zapomniane lotnisko. Z daleka zobaczyłem stojący na płycie samotny śmigłowiec, bełtający duszne i gorące powietrze. Wniknęliśmy w otwarty luk jak torpeda. Śmigłowiec natychmiast wystartował. Przypominało to kiepskie porwanie. Milady kocha się w efektach, w akcjach „zapiętych na ostatni guzik". Jest trochę niedzisiejszy z tym swoim umiłowaniem postaw, znamiennych dla minionej epoki, i staroci. Skupuje drewniane meble, gromadzi obrazy i książki, ma w domu autentyczny patefon i lampę naftową. Żartowano, że gdyby mógł, uzbroiłby Siły w balony i machiny miotające.
Wylądowaliśmy po godzinie lotu na spękanym pasie nieczynnego — jak pod Decksance — lotniska. Kadet uruchomił silnik „taczek"; zjechaliśmy na pas i wzbijając bure tumany rozgrzanego piaehu pomknęliśmy w stronę niszczejącej wieży. W zmurszałych wrotach hangaru, oparty o błotnik Rolispeeda. stał Milady. Uśmiechnięty podszedł do hamujących z piskiem „taczek".
— Nie zawiodłeś mnie, Lutz — stwierdził z zadowoleniem. To był ten sam Milady co przed piętnastu laty, zwalisty i niezgrabny, z siwym jeżykiem, który jeszcze bardziej wydłużał mu głowę, jowialny w pozasłużbowych kontaktach. Miał na sobie ubranie cywilne. Wyciągnął niedźwiedzią łapę i przyglądał mi się jak nowej konstrukcji.
— Na razie nie zadawaj żadnych pytań, Lutz. Chcę, żebyś wprzód to obejrzał.
Zaprosił mnie na tylne siedzenie Rolispeeda. Podrygujący za kierownicą, przystojny jak anioł, czarnoskóry chłopak wyszarpnął słuchawkę z ucha i obrzucił Milady'ego pytającym spojrzeniem. Milady skinął głową. Ruszyliśmy w kierunku Quondamon drugorzędną szosą, z przepisową szybkością. Milady rozpytywał o moich kolegów z Akademii RCF. przerywał mi, by coś dodać, myląc przy tym fakty, nazwiska i roczniki, wreszcie oświadczył, że wiązał ze mną wielkie nadzieje i że gdyby nie ten pechowy wypadek, byłbym dziś pewnie jego zastępcą. Powiedział tak oczywiście dlatego, że go do niczego to nie zobowiązywało. Potem
ż kieszeni w drzwiczkach samochodu wygrzebał dwa klipsy ze znaczkiem spec-służby; zatrzasnął jeden na klapie bluzy i kazał mi z drugim zrobić to samo. Pi^ć-sześć kilometrów przed Quondamon wjechaliśmy na autostradę, która zawiodła nas aż pod magazyny sprzętu elektronicznego. Tu, na utwardzonym dziedzińcu, zatrzymaliśmy się. Trzy brudnoszare budynki stały jeden przy drugim i tworzyły literę C. Miały po dwadzieścia siedem kondygnacji naziemnych i po osiem piwnicznych. Okna magazynów wyglądały jak otwory strzelnicze dawnych fortyfikacji. Sceneria chyba miła takiemu antykomanowi, jak Milady. W bramie środkowego budynku sterczał porządkowy z nonszalancko zatkniętym za pas traumatem. Zerknął na nasze klapy i służbowo usunął się z drogi. Milady mrugnął do mnie.
— Spójrz — rzekł.
Skrzydło bramy magazynu, wyrwane z zawiasów i wtłoczone w głąb korytarza, opierało się o ścianę. Listwa zamkowa, normalnie osłaniająca futrynę, była rozszczepiona; jej drzazgi zaściełały przedproże. Ze stropu zwisały strzępy metalowej siatki wzmacniającej tynk, rozdartej ościeżnicą wgniecioną na kilkanaście centymetrów do wewnątrz. Podobne szkody wyrządziłby samochód dostawczy usiłujący wjechać tutaj przez zamkniętą bramę. Weszliśmy do środka. Zaczerpnąłem do płuc chłodnego powietrza. Pachniało świeżą farbą i pokostem. Milady bezceremonialnie wyłączył magnetofon, który przygotowałem do nagrywania. Oznajmił, że na górze nie mamy czego szukać, natomiast w podziemiach pokaże mi coś rewelacyjnego. Zjechaliśmy na niższą kondygnację. Od szybu windy gwiaździście rozchodziły się hale, pod sufit zastawione nacechowanymi i starannie ułożonymi pakami. Komandor podszedł do najbliższego stosu skrzyń i przeciągnął po górnej palcem. Została jasna smuga.
— Zalegają tu od lat — mruknął. Dobiegł nas szybki trucht. Z hali po przeciwnej stronie szybu wypadł, powiewając połami rozpiętego fartucha, drobny mężczyzna o wyglądzie kreta w okularach. Spojrzał na nas z irytacją.
— Czy to się nigdy nie skończy?! — pisnął oburzony. — Wy sobie myślicie, że co? Wczoraj czwarty raz zacząłem inwentaryzację.
— Niczego nie będziemy ruszać — obiecał Milady. •—
I zaraz wychodzimy.
Skręciliśmy w halę III. Mężczyzna dreptał za nami
i złorzeczył policji, która w jego magazynach narobiła w sumie więcej bałaganu niż włamywacze. Zaskoczony ' popatrzyłem na Milady'ego. Włamania czy kradzieże zdarzają się wyjątkowo rzadko, ale to nie powód, żeby w śledztwo angażować Royal Cosmos Force. Milady nakazał mi milczenie. Wyprzedził mnie i stanął naprzeciwko kupy roztrzaskanych skrzyń. W mocnym jarzeniowym świetle, na szarej posadzce, widać było rozlaną szeroko plamę, zrudziałą i szklistą, plamę po czymś, co wyciekło ze stłuczonego pojemnika.
— Kalafonia — powiedział Milady. — W tych butlach jest spirytusowy roztwór kalafonii. Plądrując tutaj, sprawca rozbił jedną z butli, a później wdepnął w kałużę i... — komandor odchylił leżącą parę kroków dalej plastykową płytę przykrywającą niewyraźny odcisk na ziemi — ... zostawił ślad.
Zbliżyłem się. Był to odcisk czteropalczastej stopy wielkiej na pół metra.
— Żarty — parsknął mężczyzna w fartuchu. — Ktoś
zwyczajnie z was zakpił. Niebawem będą tu ściągać
pielgrzymki.
Milady opuścił płytę i wyprostował się.
— Zgadzam się z panem — rzekł. — Dłużej nie będziemy
się naprzykrzać. »
W Rolispeedzie zapytałem Milady'ego, jakie skradziono
przedmioty.
— Pewne przestarzałe typy układów scalonych — odparł. — Trzymano je dla cyberamatorów czy może po prostu żal było je wyrzucić, bo kiedyś przecież sporo zainwestowano w ich produkcję. Ale na razie nie wysnuwaj ^żadnych wniosków.
Lokalizacji drugiego miejsca, dokąd zawiózł mnie Milady, ze względów wojskowych podać nie mogę: była nim Przechowalnia Paliw Jądrowych. Przybyliśmy tam tego samego dnia. Komandor wprowadził mnie do zautomatyzowanego przejścia dla personelu. Uwięźliśmy w nim na pół godziny: Milady wsunął palce do weryfikatora daktyloskopijnego i natychmiast w bloku za ogrodzeniem rozjęczał się alarm, a przed i za nami zatrzasnęły się grodzie i do tak powstałej komory wtrysnął gaz obezwładniający. Usłyszałem tylko: „Bodajby akrofobia..." Ocknęliśmy się na powietrzu, wewnątrz ogrodzenia. Otaczali nas ludzie w kombinezonach. Wśród nich był lekarz i sumitujący się niepotrzebnie strażnik. Nikt tu nie zawinił; Milady do weryfikatora wetknął
zraniony palec, co c2ytnik papilarny uznał za próbę oszustwa. Nadgorliwy lekarz cackał się z nami bez końca, jak gdyby okazja udzielenia pomocy komandorowi była dlań nie lada gratką.
To, co Milady mi pokazał, rzeczywiście warte było obejrzenia. Zaprowadził mnie do głównej składnicy, budowli ogromnej i ciężkiej jak schron. Pozwolił mi nasycić wzrok tą żelbetowo-ołowianą konstrukcją, która mimo swej masy o dziwo nie zapadła się w grunt (jakież tam muszą być fundamenty!), po czym wskazał mi wejście. Stalowe, opatulone płatami ołowiu wierzeje były rozdarte i wygięte na boki.
— Do środka nie ma po co wchodzić — powiedział Milady. — Zniknął cały zapas paliwa. Jakby spełniając jego skryte życzenie, spojrzałem pod nogi. Stałem pośrodku wgłębienia, które w miałkim piasku pozostawiła półmetrowa stopa. Takich śladów było więcej. Biegły od rozprutych wierzei dziesięć metrów w głąb dziedzińca i z powrotem. Urywały się przy koleinach, które przecinały dziedziniec i ginęły za bramą.
— To bynajmniej nie są żarty, Lutz — stwierdził gorzko Milady, gdyśmy wrócili do Rolispeeda. — Strażnicy z nocy, kiedy dokonano rabunku, jeszcze śpią, chociaż minęły już dwie doby. I nie możemy znaleźć żadnych świadków. Na szczęście koleiny wyżłobione tym niesamowitym pojazdem zawiodły nas do miejsca dość jasno określającego obecną kryjówkę rabusiów.
— Na co więc czekacie? — spytałem. Milady sprawdził godzinę.
— Zdążymy przed zmierzchem — oświadczył. Przez krótkofalówkę, jak gdyby znudziła mu się zabawa w „dopracowaną akcję", wezwał śmigłowiec. Przesiedliśmy się do niego na zamkniętym dla ruchu odcinku autostrady.
— Emit-Second — powiedział Milady do pilota i obejrzał się na mnie, żeby zobaczyć moją minę. Emit-Second to nazwa zastępczego kosmodromu położonego na południe od Quondamon. W latach ożywionej eksploracji Układu kosmodromów pobudowano sporo; każdy miał rezerwowe lądowisko i obsługa każdego rezerwowego lądowiska psioczyła na nadmiar pracy. Ale Emit-Second nawet w okresie największego ruchu nie przyjął ani jednego statku. Był kosmodromem od początku pechowym. Zaraz po budowie płyty musiano podłoże futrować zastrzykami betonu, bo jego gęstość nie była równomierna i w płycie
powstały niebezpieczne naprężenia. Kiedy wzniesiono
kopułę wieży kontrolnej, nagłe tąpnięcie zrównało ją
z ziemią. Mnożyły się awarie urządzeń. Przepełniony Emit-
—First zamiast do leżącego tuż Emit-Second odsyłał przeto statki do odległego o ponad sto czterdzieści mil Spirt-First. Nim uporano się z trudnościami technicznymi, zainteresowanie kosmosem znacznie zmalało i zastępczy kosmodrom Emit-Second przestał być potrzebny. Dzisiaj zarasta zielskiem i mało kto, patrząc na ten betonowy plac. domyśli się jego szczytnego w zamiarze przeznaczenia. Śmigłowiec nasz wylądował na skraju płyty, opodal rzędu drzemiących transporterów, spowitych zapachem rozgrzanego smaru. W przedzie szumiała polowa siłownia. Przeszliśmy obok spoczywającej na trawie grupki mężczyzn w niekompletnych mundurach RCF. Palili papierosy i obojętnie patrzyli, jak idziemy do transportera dowódcy. W niczym nie przypominali dawnych kadetów z osławionej „szkółki Milady'ego" prężących się na widok każdej belki na rękawie. Milady przybył tu incognito i nie mógł mieć pretensji do tych chłopców, mimo to, gdy weszliśmy do transportera, warknął pod adresem podrywającego się blondasa:
— Burdel, nie dyscyplina, kapitanie! Minął go zdetonowanego, podszedł do stolika i odwrócił do siebie leżące tam plany. Kapitan zapiął bluzę. Był niewiele starszy od swych podwładnych. Nieśmiało zbliżył się do komandora i stanął za jego plecami.
— Skażenie zmalało tysiąckrotnie — wyrecytował. — Obiekt w zasięgu. Ciągle na parkingowej. Milady poprosił go, żeby zostawił nas samych. Kapitana jakby kto zdmuchnął. Po chwili usłyszeliśmy jego stłumione wrzaski. Perswazją skłaniał swoich kadetów do większej subordynacji i dbałości o wygląd zewnętrzny.
n. ANALIZA SYTUACJI
Milady sprawdził, czy drzwiczki transportera są dokładnie zamknięte, i usiadł na wprost mnie, za stolikiem. W pancernej budzie było duszno i gorąco.
— Ślady tego pojazdu urywają się tu, na płycie, przy radioaktywnej plamie. Tutaj wylądował i stąd wystartował kosmiczny statek, Lutz. Teraz jest poza Ziemią, ale nie schodzi z parkingowej. Przestań grzebać przy tym magnetofonie i posłuchaj: • Nie wiadomo, skąd przybył i od jak dawna wisi nam nad
głową. Stacje wypatrzyły go dopiero wczoraj między różnymi orbitującymi rupieciami. Nie wiemy, jak długo przebywał na Ziemi i jakie są zamiary tych, co w nim siedzą. Wiemy natomiast, że Obcy odwiedzili magazyny. Buchnęli, lekko licząc, 500 funtów elektronicznego szmelcu i dziewiętnaście ton paliwa jądrowego. Wszystko to działo się dwa dni temu, pod naszymi nosami. Popisali się znakomitą orientacją w terenie: ten wybór kosmodromu, zapomnianego i leżącego na odludziu, a jednocześnie tak blisko źródeł potrzebnych im materiałów...
— Tego nie rozumiem — wtrąciłem. — Mamy niechybnie do czynienia z groteskową mistyfikacją grupy rozwydrzonych młokosów, amatorów przygód, groźniejszego gatunku blind kosmicznych, a pan, jak jaki dysydent z Sekty Wyznawców Odwiedzin, wmawia mi...
— Spokojnie; Lutz. Niczego ci nie wmawiam. Takie są fakty.
— Pozaukładowy statek o napędzie jądrowym?
— „Starfiashe" mają napęd też jądrowy, a przecież ich zasięg wynosi ponad 100 miliparseków, choć to maszyny do zadań ledwie przyorbitalnych i więcej dźwigają uzbrojenia niż paliwa. Teoretycznie, po przeróbce pokładowych arsenałów na zbiorniki, mogłyby pokonać odległość dziesięciu parseków.
— W jakim czasie? Milady żachnął się.
— Cywilizacja, której spieszno w kosmos, nie dba o czas.
— Dogmaty zm.
— Nazywaj to, jak chcesz. Jedno jest pewne: obiekt w niczym nie przypomina statków budowanych dotąd, a stocznie nie realizują zamówień prywatnych. O tropach na dziedzińcu Przechowalni i na posadzce magazynu Milady nie wspomniał. Może uznał, że są to dowody zbyt żenujące, aby się na nie powoływać. Odnosiłem wrażenie, że wciąż krążymy wokół sedna. Przecież nie przywlekałby mnie tu dla jakichś tanich sensacyjek, włócząc się ze mną wprzód po całym hrabstwie, a na koniec nie pozwalając mi przygotować dźwiękowej relacji, bodaj parominutowej. Chyba że była to z jego strony kokieteria. Milady zabiegający o rozgłos? Niewątpliwie chorował na szlify kontradmirała, niewątpliwie zasłużył na nie, ale nawet gdyby chroniczna krótkowzroczność Admiralicji Royal Cosmos Force udaremniała mu awans, Milady nie uciekłby się do reklamiarstwa. Nie umie sprzedawać swoich osiągnięć, i tyle. Przypatrywałem mu się; patrzyłem na jego
zaczerwienione i opuchnięte powieki, na jego pociemniałe od jednodobowego zarostu policzki i na jego dłonie, duże, spocone i drżące. Był zmęczony. Był zmęczony jak po zaoraniu świata. Pewnie od tych dwu dób nie zmrużył oka.
— Imaliśmy się różnych chwytów, Lutz. Obiekt nie reaguje na nasze sygnały. Ale od procesów biologicznych w nim aż kipi. Pelengatory biofizyków śledzą go nieustannie, szkopuł w tym, że nie potrafią ustalić, czy rejestrowane przebiegi czynności fizjologicznych zachodzą w istotach rozumnych i w jakim stopniu rozumnych. Znakomita orientacja tych istot w terenie jeszcze sprawy nie przesądza;
mogły się kierować tropizmem....
— Ich statek kosmiczny to także wynik tropizmu? Milady z westchnieniem oparł łokieć o blat stolika i na otwartej dłoni ułożył swą kwadratową żuchwę. Przyglądał mi się ze znużeniem. Na dworze ucichły łajania dowódcy, daleko szumiała siłownia. Wzrok Milady'ego to mętniał, to nabierał ostrości, jakby Milady walczył z ogarniającą go sennością. Pytanie pozostawało bez odpowiedzi, pauza przeciągała się. Na co komandor czekał? Skoro liczono się z realnym niebezpieczeństwem, trzeba było niezwłocznie coś przedsięwziąć. „Imaliśmy się różnych chwytów", „nie potrafią ustalić", „w jakim stopniu" — a więc Admiralicja nie miała pełnego rozeznania. Oczywiście zaczną od wysłania grupy rozpoznawczej... Wlepiłem w Milady'ego zdumione spojrzenie. Wciąż czekał. I już wiedział, że domyśliłem się i że chociaż wyglądałem na przestraszonego, w gruncie rzeczy wyraziłem zgodę. Było za późno, by zwyczajnie wstać, podziękować za miłe popołudnie i oddalić się, unosząc swój honor, rzekomą nieświadomością ochroniony przed zszarganiem. Obaj zdawaliśmy sobie sprawę, że Milady nie może mi nic kazać ani proponować, nawet nie wypada mu prosić mnie. Decyzja należała wyłącznie do mnie i powinienem ją powziąć spontanicznie. Milady prawdopodobnie równie dobrze jak ja wiedział, że właśnie taki układ nie pozwala mi, bez uszczerbku na honorze, odmówić, w istocie bowiem werbalnie nie było czego odmawiać.
Ale dlaczego ja? Odpowiedź nasuwała się sama. Zreorganizowana i ograniczona do roli sekcji szkoleniowej Akademia Royal Cosmos Force od piętnastu lat produkowała zniewieściałych, psychicznie rozmamłanych pilotów, co to zapisali się do RCF ze snobizmu albo żeby imponować dziewczynom, albo też dlatego, że nie chciała ich żadna inna uczelnia. Admiralicja potrzebowała zaś faceta,
który mało że opuścił Akademię RCF w ^starych, dobrych czasach", ale liznął co nieco z dziedziny biologii, był urodzonym hazardzistą, a przy tym miał niewiele do stracenia.
— Nie musiano pytać komputera, Lutz. Twoją kandydaturę
zgłoszono i przyjęto jednogłośnie.
Naturalnie poza moimi plecami; wtedy gdy ja, pogrążony
w błogiej niewiedzy, poprawiałem czyjąś tam dysertację lub
gdy leżałem u boku Elie i wsłuchiwałem się w jej oddech,
po raz pierwszy po tej kilkudniowej nerwówie głęboki
i równomierny. Marzyłem wówczas o jednym: aby nikomu
nie przyszła ochota telefonować do mnie teraz — wideofon
stał poza zasięgiem ręki i nie mogłem go wyłączyć nie
budząc Elie, gdyż jej głowa spoczywała na moim ramieniu.
Wideofon wszakże zadzwonił, żona spała godzinę
i czterdzieści osiem minut. Telefonowano z kliniki. Twarz
doktora Zenda z ekraniku promieniowała szczęściem.
— Nie było powodów do obaw — oznajmił. — hnplantat
przyjął się jak sadzonka w cieplarni.
Elie stała obok i zaciskała palce na moim barku.
— Hej, Elie — powiedział Zend z uśmiechem. — Pani syn będzie sprawniejszy niż przedtem. Memu synowi wszczepiono atomowe serce. Takie, jakie ma jego ojciec.
Atomowe serce to jest coś, co ludzie mogą wybaczyć. Każdy inny, obojętnie jaki, sztuczny organ zamienia człowieka w cyba, czyli w istotę niższą; tak przynajmniej uważa większość. Słowo „cyb" wymawia się z ironiczną pogardą, a w pewnych kręgach traktuje się je jako wyzwisko. Ale dla niektórych cybiofikacja to jedyna szansa przeżycia. Człowiek przestał być kowalem swego losu. Niewielu siadając za sterami „Starfiasha" przewidzi, że maszyna zaraz po starcie roztrzaska się, bo mechanik-elektryk nie znał się na elektronice, a zmianowy inspektor podbił kartę przeglądu nie wyściubiając nosa ze służbówki. Niewielu też po runięciu wraz z maszyną typu „Starfiash" z wysokości kilometra na skały będzie zdolnych do samodzielnego decydowania o swym losie. Chirurdzy ratując ludzkie życie nie oglądają się na takie czy owakie względy i bywa, że pacjent opuszcza szpital mając z własnych narządów wewnętrznych jedynie wątrobę, śledzionę i cząstkę przewodu pokarmowego, a korpus i kończyny, z wyjątkiem głowy, cybiofikowane w 80 procentach. Ma zatem rzeczywiście dużo mniej do stracenia niż plakatowy, wychuchany kadet. Wymiana protez to jak zmiana obuwia.
— Przygotujemy ci „Starfiasha", na jakich się szkoliłeś — podjął Milady. Jego głowa podskakiwała na wspierającej j^ dłoni. — Ryzyko jest znikome.
— Lubię ryzyko. Ale pan raczej chciał powiedzieć, że
w razie czego gwarantujecie mi najwyższej jakości części
zamienne.
Milady opuścił rękę na stolik, przygarbił się. Sennym
wzrokiem zlustrował mnie całego.
— Twój organizm — rzekł — nie potrzebuje tyle pożywienia i tlenu, co organizm zwykłego śmiertelnika, zawierający wszystkie te oślizłe i nietrwałe narządy jednorazowego w końcu użytku. — (No, proszę — pomyślałem — apoteoza cyba). — Zapotrzebowanie twego organizmu na węglowodany, białka, tlen, itede jest czterokrotnie mniejsze. Ufam, że wiesz, jakie ma to znaczenie poza Ziemią.
— Patrząc pod tym kątem, panie komandorze, przyszłych kadetów natychmiast po rekrutacji poddawać by należało kompletnemu ucyborgowieniu.
— Zgadzam się, że system przysposobienia do służby w RCF ma pewne wady.
„Jak odróżnić cyba od idioty? Daj im do rozwiązania proste zadanie matematyczne. Idiota nie brzęczy."
— Będziemy nad tobą czuwać. Eskadra „Starfiashy"...
— ...i cybo-serwis. — Roześmiałem się. — Przepraszam, komandorze. To odezwały się we mnie uczucia rozbitego samochodu na widok pomocy drogowej.
m. WSTĘPNE ROZPOZNANIE
Przenocowałem w transporterze dowódcy. Rankiem komandora odwołano do Admiralicji. Poleciał śmigłowcem. Do mojej dyspozycji zostawił swego Rolispeeda wraz z sympatycznym czarnoskórym kierowcą. Chłopak był niewyspany, bo z autostrady, gdzieśmy go wczoraj zostawili, ściągnął późną nocą. Wojskowy kubek smolistej kawy ! i wetknięta do ucha słuchawka tętniąca giantlike-shakiem przywróciły mu rześkość. Kazałem wieźć się prosto do domu, ale na rogatkach Decksance postanowiłem zboczyć do szpitala. Zastałem tam żonę. Stała na korytarzu, przed pokoikiem syna, i rozmawiała z doktorem Zendem. Doktor Zend, mały pulchny szatyn zawsze promienny jak słońce, kiedy mnie spostrzegł, jeszcze bardziej się rozpromienił. Roztaczał wokół cierpką woń septofobu. On i Elie wyglądali jak rodzeństwo.
— Śpi — powiedziała na mój widok żona.
Przez uchylone drzwi zajrzałem do pokoiku syna. W obszernym, białym łożu wydawał się bardziej wątły
i mniejszy.
— Za trzy dni pozwolimy mu na pierwszy krótki spacer — oświadczył Zend. — A za dwa tygodnie przybiegnie do pana i zarzuci panu ręce na szyję. Cofnąłem się, ostrożnie zamknąłem drzwi.
— I co dziesięć lat — dodałem — będzie tutaj wracać po nowy wkład energetyczny.
Zend nadal był promienny. Ale patrzył na mnie już inaczej — badawczo.
Pożegnałem się z nim i otoczyłem Elie ramieniem. Zeszliśmy do Rolispeeda. Kierowca drzemał z głową odrzuconą do tyłu. Pełen emfazy, bzyczący głos wykrzykiwał mu coś wprost do ucha. Pojechaliśmy do „Elaborate" na obiad, na który Elie zaprosiła kierowcę. Piłem dużo. nie żałowałem sobie, jak gdybym chciał się upić. co zresztą udało mi się i co poprawiło mi samopoczucie — nie z powodu euforyzującego działania alkoholu, ale ponieważ stwierdziłem, że alkohol wpływa na mnie dokładnie tak samo. jak wtedy, gdy nie wiedziałem jeszcze, że „Starfiashe" nie są niezawdone. Nie pamiętam, co powiedziałem wówczas żonie; czy że mam robić reportaż z pracy Luny VIII, czy że wybieram się do redakcji „Chubu Nippon Shimbun" w jakichś tam zawodowych sprawach. Kiedy wieczorem otrzeźwiałem, Elie pakowała moje nesesery. Choć cywilna odzież nie była mi potrzebna, nie protestowałem, żeby zachować pozory. Obudziłem kierowcę drzemiącego w sąsiednim pokoju i w trójkę zjedliśmy kolację. Elie uprzedziła mnie, że jeśli moja nieobecność się przeciągnie, jak tylko stan Alberta będzie na to pozwalał, zabierze go z kliniki i wyjedzie z nim gdzieś nad morze. Wyruszyłem nazajutrz, skoro świt. Poprosiłem kierowcę, by nastawił radio głośno, i przez całą drogę syciliśmy uszy muzyką, jak jacyś zwariowani melomani. Za wiaduktem Kennedy'ego był zator. Mijaliśmy go nieprzepisowo, pasem wydzielonym dla obsługi autostrady, i zatrzymał nas funkcjonariusz Oddziału Drogowego. Na szczęście miałem w klapie znaczek spec-służby, ten od komandora Milady'ego, i funkcjonariusz, robiąc konspiracyjne miny, pozwolił nam odjechać. Przed wjazdem na teren Ośrodka Szkoleniowego RCF usunąłem znaczek z klapy, żeby nie wzbudzać niechęci panów oficerów Royal Cosmos Force, bo — jak wiadomo — przedstawiciele różnych formacji tradycyjnie się nawzajem nie cierpią.
Jak troskliwie przy obu bramach Ośrodka zajmowano się moją osobą, skrupulatnie sprawdzając, com za jeden, tak gdy wreszcie przestąpiłem ogrodzenie, zupełnie mnie ignorowano. Nikt nic nie wiedział, zwłaszcza gdzie kogo można zastać. Czarnoskóry kierowca zostawił mnie z walizami na rozpalonym żwirowanym placu, między dwoma szeregami popielatych piętrowych budynków koszarowych. Po namyśle skierowałem się do budynku oznaczonego literą „E": tam kiedyś mieścił się sztab Ośrodka. Dyżurny nieufnie spojrzał na moje walizy i na mój cywilny strój, po czym poprawiwszy na ramieniu dającą mu władzę opaskę, odparł, że komandor Milady „chyba gdzieś tu jest". „Tu" oznaczało 426 hektarów zabudowań mieszkalnych, gospodarczych oraz parku maszynowego wraz z pasami skróconego startu. Zdałem dyżurnemu opiekę nad bagażem i udałem się do hangarów. Poszedłem na przełaj przez na zmianę betonowe to trawiaste pasy. Powietrze było zaciągnięte siną mgiełką i pachniało litergolem. W oddali, pod wiatami o podniesionych teraz dachach, na lekkim wzniesieniu zwanym przez kadetów . „górką rozrządową" srebrzyły się w słońcu trójkąty „Starflashy", gotowych do kołowania na pasy startowe. Stąd górka rozrządowa, albo po prostu „górka", wyglądała jak pokryty łuskami, wzdęty bok ryby. Już z daleka usłyszałem tubalny głos Milady'ego. Raczył mechaników akrofobią i sadził cholerami. Pod jedną z maszyn czaiły się skurczone sylwetki chłopaków z obsługi, którzy woleli nie pchać się Milady'emu na oczy. Milady od czasów, kiedy służyłem w RCF, awansował z dowódcy 19 Eskadry na zastępcę dowódcy Ośrodka d/s technicznych, choć według mnie był lepszym dowódcą liniowym i niejednego stratega z Admiralicji wywiódłby w pole. Stał przy wymontowanym z kadłuba „Starflasha" rozbabranym agregacie chłodniczym, w lepkiej kałuży, przed wyciągniętym na baczność, pobladłym gołowąsem;
pokazywał mu swe pochlapane nogawki i urągał. Przerażony chłopczyna ściskał w dłoniach pustą miskę olejową. Ongiś byłem kilkakrotnie w jego sytuacji. Milady nosił wtedy trzcinę.
— Jestem — oznajmiłem się z cywilną swobodą i komandor przerwał perorę.
— Wyśmienicie — powiedział. Spiorunował chłopaka
spojrzeniem i jak bocian wydostał się z kałuży. — Cholerna
niezdara.
Podałem mu chusteczkę.
— Nie, dziękuję, Lutz. I tak zaraz portki zmienię. Nakrywał nas trójkątny cień maszyny wspartej ażurowym podwoziem o beton; blisko ćwierć hektara cienia. Niżej startowe pasy rozpełzały się wbrew perspektywie. Czas ' osiągnięcia pełnej gotowości bojowej tego Ośrodka RCF wynosi kwadrans. W ciągu kwadransa od ogłoszenia alarmu wszystkie maszyny powinny wejść na orbitę okołosłoneczną. Milady mawiał: „Rozumie się, że gdyby chodziło o babę, co tchu byście się kopnęli do »Starflashy«, żeby przed innymi dopaść ciepłych betów, ale zaprawdę powiadam wam (był okres, gdy komandor „zaprawdał" bez umiaru), że z żadną babą i w żadnych betach nie pohulacie tak, jak na ćwiczeniach, i wprawdzie nie zawsze lepszy ten, kto na orbicie pierwszy, radzę wam się tam śpieszyć, bo inaczej ja z wami pohulam, ptaszyny".
— Zakwaterowano cię? Zaprzeczyłem.
— W „A" czeka na ciebie pokój. Dziewiątka. Aha, i z Admiralicji przyszła twoja nominacja. Na czas akcji otrzymasz stopień komandora podporucznika. Żebyś nie musiał drygać przed byle oficerkiem. Od ciebie zależy, czy ci ten stopień zostawią.
— Nie nęci mnie kariera wojskowa. Milady puścił tę uwagę mimo uszu.
— Kasyno jest w bloku „B", jak dawniej. Po obiedzie, jeżeli zechcesz, zajrzyj do hangarów i pogadaj z mechanikami. A jutro zobaczymy, coś wart.
W drodze do budynku „A" odebrałem od dyżurnego walizy. Przydzielona mi kwatera przypominała pokój w hotelu klasy standard. Wypakowałem przybory do mycia i golenia oraz zmianę bielizny, resztę rzeczy, nie wyjmując z waliz, wepchnąłem do szafy. W ściennej wnęce wisiał bezwymiarowy ubiór kompensacyjny. Granatowo-oliwkowy, o rękawach ozdobionych dwoma złotymi szlaczkami — szerokim i cienkim z gwiazdką. Marzenie każdego kadeta. Praktycznie — granica awansu w służbie liniowej. W łazience spłukałem z ciała podróżny kurz, a potem wdziałem ten mój nowy ubiór. Czułem się w nim jak w cudzej skórze. Nazajutrz odbyłem próbny lot. Jedyny, bo Milady uznał, że jestem w takiej formie, jakbym trenował codziennie, i w związku z tym nie ma sensu zwlekać z rozpoczęciem akcji. Jakoś mi to nie pasowało do miladiowskiej celebracji „dopracowywania szczegółów" i dzisiaj skłonny jestem twierdzić, że ów pośpiech był wynikiem nacisków ze strony Admiralicji.
„Starfiash", który dla mnie wyszykowano, nie różnił się nadto od tych sprzed piętnastu lat. Na takich jak ten latano obecnie. Były maszynami generacji ósmej, ale wyglądem zewnętrznym nie odbiegały od swego prototypu. Zmiany konstrukcyjne dotyczyły głównie osłony biologicznej, układów nadążnych i serworegulatorów. Do kabiny wsiadałem więc jak do swego samochodu, którym zrobiłem już tyle kilometrów, że starczyłoby ich na trzykrotne objechanie naszego globu. Z lewej, pod prostokątnym, panoramicznym iluminatorem, połyskiwał wskaźnikami pulpit kontrolny, z prawej — indykatory zespołu VIS. Fotel otulił mnie sobą; spocząłem w pozycji półleżącej. Zwisający za oparciem, jak kaptur peleryny, kask opadł mi na głowę. Ten więcej spodziewany niż rzeczywisty ból trwał ułamek sekundy. Elektrody przyssały się do mej czaszki i przestałem być tylko człowiekiem. Stałem się także maszyną. Czułem ją całą; jej bloki napędowe, mechanizmy sterownicze i wyrzutnie — wszystko rwące się do działania, pełne ognia, jak rumak pod jeźdźcem. Niecierpliwie czekałem na sygnał startu.
Milady akcję odwołał. Przez radio wezwał mnie do sztabu. Nie jestem za „ miladiowską organizacją", ale jak dotąd te przygotowania do poważnej było nie było akcji za bardzo trąciły indolencją. U Milady'ego zastałem tykowatego cywila z długim, zaczerwienionym nosem, na którym jak przewrócona ósmeka tkwiły słabe szkła w drucianej oprawie. Facet, ulizany, schludny i sztywny, wyciągnął kościstą rękę, a gdy podałem mu swoją, skłonił się tak nisko, jak gdyby chciał cmoknąć mnie w dłoń.
— To jest komandor podporucznik Lutz — powiedział Milady — a to pan Karvitsch. Człowiek z Communication with Extra-Terrestrial Intelligence. Słowo „pan" Milady wymówił tak, jakby przedstawiał kogoś zupełnie niedorosłego, ale komu pragnie sprawić przyjemność. Obaj dopiero co wrócili z odprawy u dowódcy Ośrodka. Człowiek z CETI miał obrażoną minę i chyba nie spodziewał się po mnie wyrafinowanej galanteńi w obejściu.
— Miło mi — zełgałem.
„Nasz system obronny — powiadał Milady —jest bezbłędny
i jeżeli jakaś cholerna kometa albo bolid trafi jednak
w Ziemię, będzie to zasługą wyłącznie tych uczonych z CETI,
co to nim pozwolą nam zniszczyć jakikolwiek meteor, muszą
najpierw upewnić się, czy przypadkiem nie załatwiła na nim
potrzeb naturalnych jakaś pozaziemska istota."
— Odwołaliśmy akcję, Lutz, bo dotarła do nas wiadomość, że od Obiektu odłączył się drugi, mniejszy obiekt. Krąży teraz po ciasnej orbicie. Przypuszczalnie tym właśnie wehikułem dostarczono na pokład Obiektu zwędzone paliwo i elektrocjonalia. Spodziewamy się, że będzie lądował. A ten pan jest tu po to, żeby nie spuszczać nas z oczu. K-arvitsch ściągnął usta.
— Za pozwoleniem — bąknął.
— Oczywiście nie nas, lecz naszych gości — sprostował błazeńsko Milady.
I zostawił nas samych. Było cicho. Karvitsch podszedł do okna. Wyjrzał na żwirowany, pustawy plac i wysiąkał nos w białą chusteczkę.
— A więc to pan jest owym katem — powiedział z wyrzutem.
— Nie rozumiem — odparłem chłodno. Zanosiło się na niemiłą dla mnie rozmowę.
— Rzekomym obrońcą rzekomo zagrożonej ludzkości —
dodał.
Dobrze znam facetów w rodzaju Kandtscha, facetów, na
których widok dostaję mdłości. Hipochondrycy obnoszący
się z katarem, chrypką czy udawanym kaszelkiem albo
uskarżający na zmyśloną nadkwasotę, bideusze, co na
każdym kroku podkreślają słabość konstytucji swego ciała,
...
grabki