Zagańczyk Mieszko - Czarna Ikona Tom 1.pdf

(1165 KB) Pobierz
Zaganczyk Mieszko - Czarna Ikona Tom 1
Mieszko Zagańczyk
Czarna Ikona
Tom 1
2006
10379103.001.png
P ROLOG
Mnich oderwał wzrok od księgi. Wzniósł oczy do nieba i powtarzając w ustach ciche
słowa modlitwy, podźwignął się z klęcznika.
– Amen – szepnął.
Szurając sandałami, ruszył w stronę schodów.
Ta część monastyru, jego ostatnia kondygnacja, nie miała okien. Jasność wnikała do
środka przez niewielki dymnik wybity w suficie, oświetlając klęcznik i pulpit z
modlitewnikiem. Były to jeno pojedyncze smugi słoneczne, rozbite na pasma wąskie jak
włosy aniołów. W celi panował półmrok, a światła padało tylko tyle, ile trzeba, by zajrzeć na
karty księgi. W powietrzu wirowały drobinki pyłu, rozjaśnione tworzyły leniwie sunącą
zawiesinę. Idąc, starzec w czarnym habicie rozbił ją, tworząc nowe konstelacje kurzu.
Na dole ciągnęła się galeria długa na jakieś sto kroków. Tutaj światło nie znajdowało już
barier – zalewało wszystkie kąty, bijąc blaskiem od zbielałych ścian. W pierwszym odruchu
zakonnik aż przysłonił oczy; godziny spędzone w mrocznej samotni odzwyczaiły go od
słońca. Nie zatrzymywał się jednak, wkrótce zaś mrowienie pod powiekami zelżało.
Przywykł do jasności.
Przeciął podwórzec, idąc do następnych schodów. Mijał korytarze, krużganki, sale – jak
cały monastyr wykute w tufowych skałach. Tam, gdzie nie docierało słońce, wszystko tu
miało piaskowoszarą barwę, zaś w miejscach nieustannie wystawionych na działanie
promieni – trupiobladą. Podszedł do balustrady i wyjrzał na zewnątrz.
Co w tym jest, że ci wszyscy biedni głupcy wybierają zawsze tę drogę? – pomyślał.
Owszem – toż tędy prowadziła aleja do głównej bramy, a stamtąd – do zewnętrznej
galerii monastyru. Siedem kondygnacji, siedemset siedemdziesiąt siedem schodów, wyniosłe
skały wyżłobione przez ludzkie mrówki na chwałę Pana i wszechobecny blask słońca
odbijającego się od białych kamieni. To robiło wrażenie i odbierało zdolność myślenia.
Przyciągało obcych intruzów jak nocne motyle do kaganka, choć to przecie nie była jedyna
droga. Jednak szli zawsze tędy, tracąc swoją śmiałość i wyuczone instynkty.
Mnich spojrzał w dół. Dwie przyczajone postaci w zakurzonych strojach, z prostymi
mieczami przy pasach. Domyślał się, co czują: uderzyło ich piękno monastyru. Onieśmieliła
wyniosłość białych skał. I zaniepokoiła cisza tylko z rzadka mącona potępieńczym jękiem
wiatru.
Wzniósł do góry ramię i wskazał na wędrowców.
Zza jego pleców cicho wychynęli braciszkowie. Tak jak i on, odziani byli w czarne habity
z głębokimi kapturami, tyle że ich strój – i tu się różnili – nosił wyraźne ślady zużycia. Czerń
zszarzała, zaś postrzępione brzegi odzienia w szybkim marszu furkotały niczym małe
proporce.
Zakonnicy sunęli w milczącym kondukcie, jeden za drugim, krok za krokiem. Zeszli po
kręconych schodach na niższy poziom, gdzie spotkali się z następną grupą. Z każdej celi,
którą mijała ta milcząca procesja, wychodzili kolejni braciszkowie, dołączali do innych z
dłońmi skrytymi w rękawach habitów, z twarzami pod kapturami, bez słowa, za to z cichym
trzepotem porozdzieranego materiału.
Starzec spokojnie obserwował bieg wydarzeń. Niespodziewani goście zagłębili się
pomiędzy skały wypełniające wąwóz przed bramą. Wreszcie dotarli i do niej. Przeszli, nic nie
zauważając.
Trzeba zadbać o to, by brama odzyskała dawną świetność – pomyślał z troską. – Teraz
nie różni się niczym szczególnym od skalnych rzeźb wiatru, wody i powietrza. Nie dziwne, że
nic nie spostrzegli – trudno, by baczyli na spróchniałe, przekrzywione pale, na garść
wyblakłego popiołu, na zetlałe szczątki szmat.
Tamci szli dalej. Z początku jeszcze rozglądali się, wietrząc niebezpieczeństwo, jednak
niezmącona cisza najwyraźniej ich uspokoiła. Przestali rzucać spojrzenia na boki, skupiając
wzrok na wspaniałej budowli ponad nimi. A i owszem – myślał mnich – tak misternie
wykutego monastyru nie znajdziecie w całej Kapadocji. W całym Cesarstwie ani poza nim, na
ziemiach Persów, Egipcjan, ani u Łacinników, Bułgarów i Rusów. Nigdzie. Tak pięknie kutych
galerii, spiętrzeń stopni, rzeźb natury i malowideł czynionych ręką człowieka na chwałę Pana.
Oj, moi drodzy przybysze, takich cudów nie uświadczycie nigdzie na tym świecie, więc
patrzcie, póki możecie! Patrzcie teraz, bo później będzie za późno.
W tej samej chwili braciszkowie zeszli na sam dół, pokonawszy jakieś pięć setek krętych
stopni. Ile cel minęli po drodze? Któżby to liczył. Ilu zakonników w turkoczących habitach
dołączyło się do procesji? Tego też nikt nie ogarniał, dość powiedzieć, że było ich wielu.
Przystanęli zwartą ławą na placu przed monastyrem.
Przystanęli też wędrowcy.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – zawołał jeden z nich, unosząc prawą dłoń
w przyjacielskim geście. Był krępy, nabity w sobie, a jego twarz znaczyły podłużne blizny.
Są zaskoczeni – skonstatował mnich. – Spodziewali się Pan wie czego, może demonów,
może smoków i bazyliszków, może zbrojnych siekących powietrze ostrzami. A tymczasem na
ich powitanie wychodzą rozmodleni zakonnicy.
– Niech będzie pochwalony – powtórzył jak echo drugi z wędrowców, nieco wyższy i nie
tak pocięty, jednak ostatnie słowa uwięzły mu w gardle.
Już wiedzieli, że nie doczekają się odpowiedzi. Że nie usłyszą: Na wieki wieków...
Wędrowcy w zakurzonych strojach jak na komendę oparli dłonie na głowniach mieczy.
Cofnęli się kilka kroków, jednak nie dali się ogarnąć panice.
– Niech będzie pochwalony... – krępy z bliznami przemówił tym razem po armeńsku,
jednak i te słowa padły w próżnię.
Wtedy braciszkowie ruszyli do przodu. Przybysze jeszcze przez chwilę stali wpatrzeni w
nadchodzącą procesję, w końcu jednak pojęli, w czym rzecz.
Obydwaj zatoczyli się ze strachu. Kilka kroków w tył, wykrzywione twarze, zbielałe
knykcie na rękojeściach mieczy.
– Co jest, co to jest...? – bełkotał ten wyższy.
Zakonnicy parli do przodu. W milczeniu, szeroką ławą, jeden za drugim, ramię przy
ramieniu. Nagle ciszę monastyru wypełnił narastający śpiew. Mnisi zaintonowali swoją
modlitwę jednym basowym głosem.
– Zabiij! – ryknął krępy w nagłym porywie odwagi. Wzniósł swój zakrzywiony miecz i
rzucił się w stronę mnichów. Chwilę później do boju ruszył jego towarzysz, przeszywając
powietrze jazgotliwym okrzykiem.
Braciszkowie nie ustąpili. Żaden nie cofnął się nawet o krok. Szli naprzód, coraz głośniej
wznosząc swoją pieśń. Monotonne nuty wibrowały wśród skał, rezonując w najdalszych
zakamarkach klasztoru.
Napastnik z bliznami dopadł pierwszego zakonnika. Sieknął go mieczem przez łeb. Ten
padł. W ciszy, bez wrzasku, bez krwi. Zaraz jego miejsce zajął inny. Obok szli następni, jeden
przy drugim, niczym jedno. Zamach i cios. Krępy przybysz sieknął raz, drugi, trzeci.
Odcinane członki padały w biały kurz dziedzińca, jednak nie było krwi. Rąbani przez łeb
mnisi chwiali się, później osuwali w dół, a na ich miejsce wchodzili kolejni. Powoli osaczali
przybyszów, zachodząc ich z boku.
Tamci spostrzegli, co się święci. Nie przerywając rzeźnickiej roboty, jęli się powoli cofać,
by zająć lepszą pozycję. Na to wzniesienie, tam parę kroków dalej, między skały, gdzie
jednolity szyk zakonników musiał, siłą rzeczy, ulec rozbiciu.
Braciszkowie szli za nimi, wyciągając w przód nagie, pozbawione broni ramiona.
Rozczapierzone palce chwytały brzegi kubraków, próbowały przyciągnąć intruzów lub
przewrócić ich na ziemię. Przybysze opierali się temu, jednak ich ruchy zdradzały już
pierwsze oznaki osłabienia. Siekli ostrzami, wyszarpywali swe odzienie z uścisku, jednak
zakonników było coraz więcej. Napierali niekończącą się falą, spychając wędrowców w
stronę litej skały. Tam, przyparci do ściany, nie będą mieli gdzie się cofnąć, ani nawet wziąć
solidnego zamachu, by zadać kolejny cios.
Stary mnich obserwował ten manewr niczym strateg podczas bitwy. Ciekawiło go, czy
intruzi dostrzegą, co tak naprawdę im grozi, czy też tak zatracili się już w wywijaniu
mieczami, że sami przyspieszą swój koniec.
– Maksymus! Uciekamy! – wrzasnął wyższy z przybyszów, a jego głos odbił się
wielokrotnym echem po tufowych ścianach monastyru. – Osaczają nas! Ściana!
A jednak! – pomyślał z uznaniem mnich. – Czyli jeszcze nie koniec. Jeszcze mogą wygrać
swój los.
Krępy z bliznami ryknął coś niezrozumiale. Obydwaj nagle skierowali się w bok, ramię
przy ramieniu wyrąbując sobie przejście. Dostrzegli dla siebie nową szansę i uderzyli w
braciszków z nowymi siłami. Wydostawszy się z pierścienia, biegiem popędzili przed siebie.
W dół doliny, byle dalej od tego miejsca!
Zakonnicy nie gonili ich. Tylko kilku ruszyło w ślad za zbiegami, jednak i oni po paru
krokach przystanęli z obojętnością, w której kryła się rezygnacja.
Tamci minęli skalną bramę i dopiero wtedy, nie słysząc za sobą odgłosów pogoni,
odważyli się spojrzeć w tył.
Byli wolni! Ocaleni! Mnisi odpuścili. Nie gonili ich.
Nie gonili. Tak, to prawda.
Spomiędzy skał, jak spod ziemi, przecinając drogę uciekinierom, wychynęła szóstka
braciszków. Skąd się wzięli, przeklęci? I co niosą, łypiąc chytrym wzrokiem na swoje ofiary?
Gamoto! – przeklął ten z bliznami. – Mają sieć! – ryknął, ale było za późno. Na głowy
przybyszów spadła wielka pajęczyna sznurów, w jednej chwili krępując ich ruchy.
Próbowali się ratować. Cięli mieczami, wściekle rycząc, jednak na próżno. Napastnicy
zarzucili na nich sieć, omotali. W końcu wędrowcy padli okręceni sznurami i nic już nie
mogło im pomóc. Gdy na ich głowy poleciały krótkie ciosy drewnianych pałek,
znieruchomieli, pozwalając się spętać do reszty.
Mnich spoglądał na to z satysfakcją. Kiwając z zadowoleniem głową, patrzał, jak
braciszkowie czynią przygotowania. Nieprzytomni jeńcy zostali odplątani z sieci. Przeguby
więźniów ścisnęły powrozy, jednak nogi pozostały wolne, zwisały z nich tylko swobodne
liny. Zakonnicy powlekli ich w stronę bramy. Tam już pracowała druga grupa.
Struganie drewna ciosanego ostrzami odebranymi wędrowcom odbijało się od skał
niczym w wyschniętej studni. Braciszkowie nie tracili czasu: gdy jedni pracowali nad
drewnem, inni kopali doły. I jedni, i drudzy uwinęli się z tą robotą w try miga.
Wtedy bliznowaty wrócił do przytomności. Ale braciszkowie trzymali go mocno, więc
tylko przewracał oczami. Gdy zobaczył, co się dzieje, wrzasnął:
– Jezu Chryste! Co wy robicie, pomiłujcie! Niee!
Szarpał się, jednak trzy pary ramion przygwoździły go do ziemi.
– Nieee, litości, na rany Chrystusa!
Już szli do niego ze świeżo wystruganym palem. Wrazili ostry koniec między nogi,
przymierzyli i ciągnąc za liny, nabili przybysza na sam koniec drąga.
Bliznowaty zawył jak zarzynane koźlę. Jego wrzask obił się o ściany wąwozu i wypełnił
wszystkie cele monastyru.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin