Lucy Maud Montgomery - Emilka z Księżycowego Nowiu [pl].pdf

(1558 KB) Pobierz
Lucy Maud Montgomery
L UCY M AUD M ONTGOMERY
E MILKA Z K SIĘŻYCOWEGO
N OWIU
1
Domek w wąwozie
Domek w wąwozie był położony o „milę drogi od zewsząd”, jak mówili mieszkańcy
Boru Majowego. Wąwóz ten stanowiła trawą porosła dolinka; domek wyglądał na tym tle,
jakby nie był dziełem rąk ludzkich, tak jak inne budynki, lecz jakby wyrósł tam nagle jako
wielki, brunatny grzyb. Prowadziła do niego wąska, zielenią zarośnięta ścieżka, ukryta przed
ludzkim okiem przez zwarty szereg młodych krzewów. Nie było stamtąd widać żadnego
innego domostwa, chociaż miasteczko położone było na wzgórzu.
- Helena Greene mówiła, że jest to najbardziej samotne miejsce na świecie i zapewniała,
że nie pozostałaby tam ani przez jedną dobę, gdyby jej nie było żal dziecka.
Emilka nie wiedziała, że jest przedmiotem współczucia; nie wiedziała również, co znaczy
samotność. Ona miała towarzystwa pod dostatkiem: ojciec, Kicia, Nieznośnik; Królowa
Wichrów też jest w pobliżu; a drzewa: Adam i Ewa, Świerk Wyniosły, a wszystkie te
zaprzyjaźnione z nią dzieci-krzewy!
Nie zapominajmy też o „promyku”. Nigdy nie wiedziała, kiedy on zabłyśnie, a ciągła
możliwość napełniała ją radością wyczekiwania.
Emilka wymknęła się o zmierzchu na przechadzkę. Chłodno było. Przez całe życie
pamiętać będzie ową przechadzkę, może dlatego, że opromieniona była jakimś feerycznym
pięknem, a może dlatego, że po raz pierwszy owego tygodnia rozbłysnął „promyk”, ale
najprawdopodobniej dlatego, że zdarzyło się to, co się zdarzyło, gdy wróciła z tej właśnie
przechadzki.
Był to posępny dzień pierwszej połowy maja; chmury ustawicznie groziły deszczem, ale
deszcz nie spadł ani razu. Ojciec spędził cały dzień na szezlongu w saloniku. Dużo kaszlał,
rozmawiał niewiele. Dla Emilki było to rzeczą niezwykłą. Tego dnia leżał przeważnie z
rękami podłożonymi pod głowę, a jego wielkie, podkrążone oczy utkwione były z sennym
wyrazem, jak gdyby nic nie widziały, w zachmurzone niebo, którego skrawek widoczny był
pomiędzy gałęziami sosen, rosnących przed gankiem. Sosny te nazywano Adamem i Ewą,
gdyż Emilka zauważyła niegdyś wybitne podobieństwo między ich stosunkiem do trzeciego
drzewa, małej jabłoni, a pozycją Adama i Ewy wobec drzewa wiadomości dobrego i złego,
odmalowaną na staroświeckim obrazku w książce Heleny Greene. Drzewo wiadomości
dobrego i złego wyglądało zupełnie tak samo, jak ta krępa jabłoń, a Adam i Ewa stali po obu
stronach, sztywni, jakby zastygli, zupełnie tak jak te dwie sosny.
1
Emilka zastanawiała się, o czym ojciec myśli, ale nigdy nie nudziła go pytaniami, gdy
kaszel się wzmagał. Pragnęła tylko mieć kogoś do rozmowy. Tego dnia Helena Greene też nie
była usposobiona do pogawędki. Wciąż zrzędziła, a to znaczyło, że Helena była czymś
strapiona. Poprzedniego wieczora też zrzędziła po odejściu doktora, który szeptał coś do niej
w kuchni; zrzędziła, podając Emilce przed spaniem kolacyjkę, złożoną z chleba i z syropu
cukrowego. Emilka nie lubiła chleba z syropem, ale jadła i piła, aby nie urazić Heleny.
Helena nieczęsto pozwalała jej jeść przed spaniem; skoro to uczyniła, to widocznie odczuwała
potrzebę okazania jej szczególnych względów.
Emilka miała nadzieję, że ten atak zrzędzenia minie do wieczora. Zwykle tak bywało.
Ale dzisiaj i to zawiodło, tak że Helena nie mogła być brana w rachubę jako towarzystwo. Nie
znaczy to, że kiedy indziej była ona idealną towarzyszką. Douglas Starr powiedział razu
pewnego w przystępie uniesienia, że Helena Greene jest „nudną, starą zrzędą bez rozumu”;
ilekroć Emilka patrzyła na Helenę, przychodziło jej na myśl to określenie, które wydawało jej
się uderzająco trafne.
Tak więc przez całe popołudnie bujała się Emilka na fotelu na biegunach, czytając
„Podróż Pielgrzyma”. Emilka ogromnie lubiła „Podróż Pielgrzyma”. Niejednokrotnie
przechadzała się po ciasnym wąwozie z Krystynem i z Krystyną; ale bez porównania bardziej
podobały jej się przygody Krystyna, niż przygody Krystyny. Bo przede wszystkim tak
tłoczno było wiecznie dokoła Krystyny! Nie wywierała ona ani w części tego uroku, jakim
była opromieniona samotna, nieustraszona postać, stawiająca czoło wszystkim cieniom
Ponurej Doliny i spotkanemu tam Apollinowi. Ciemności i widma są niczym, kiedy człowiek
jest w towarzystwie. Ale być samą, och, Emilka wzdrygała się na tę myśl!
Gdy Helena oznajmiła, że kolację już podała, Douglas Starr polecił Emilce przejść do
jadalni.
- Ja nie będę jadł dzisiaj. Będę leżał tutaj i odpoczywał. A kiedy wrócisz z kolacji,
porozmawiamy poważnie.
Uśmiechnął się swym dawnym, pięknym uśmiechem, pełnym uczucia, słodkim, jak
mówiła w swych myślach Emilka. Zjadła szybko kolację, uszczęśliwiona, jakkolwiek kolacja
nie była dobra. Chleb był zeschły, jajka niedogotowane, ale cudownym jakimś zrządzeniem
losu pozwolono jej mieć przy boku Kicię i Nieznośnika: siedzieli przy niej, jedno po lewej,
drugie po prawej ręce, a Helena zrzędziła tylko wtedy, kiedy Emilka karmiła ich oboje,
rzucając im kawałki chleba z masłem.
Kicia miała taki zabawny sposób siadania na tylnych łapkach i chwytania chleba
przednimi łapkami, a Nieznośnik tak umiał trącać nogę Emilki niemal ludzkim dotykiem, gdy
2
zbyt długo dawała mu czekać na jego kolejkę. Emilka lubiła ich oboje, ale Kicia była jej
ulubienicą. Była to ładna, szarooka kotka o wielkich, hebanowo-czarnych oczach: a taka była
milutka, pulchna, taka pieszczoszka! Nieznośnik zawsze był chudy. Żadna ilość żywności nie
zdołała nigdy pokryć wystających żeber. Emilka lubiła go, ale nigdy nie przyszło jej na myśl
pogłaskać go lub poklepać, dlatego właśnie, że był taki chudy. A jednak miał on pewną
rasową piękność, która przemawiała do Emilki. Był to szaro-biały kot, miejscami bardzo
biały, o bardzo gładkiej sierści, o wydłużonym pyszczku, o długich uszach i bardzo zielonych
oczach; niebezpieczny bojownik, który w mgnieniu oka poskramiał obce koty!
Rzucał się nawet na duże psy i wyganiał je bez pardonu.
Emilka kochała swoje kotki. Ona sama je wychowała, jak mawiała z dumą. Otrzymała je
w prezencie od swego nauczyciela ze szkółki niedzielnej, gdy były malutkimi kociętami.
- Żywy prezent jest czymś szczególnie miłym - zwierzyła się Emilka Helenie - bo z
biegiem czasu staje się coraz milszy.
Ale martwiła ją bezdzietność tej pary.
- Nie wiem, dlaczego Kicia nie ma małych kociąt - skarżyła się Helenie. - O ile wiem,
większość kotów ma tyle kociąt, że sami rodzice nie wiedzą, co z nimi robić.
Po kolacji Emilka wróciła do saloniku: ojciec usnął. Bardzo ją to ucieszyło: wiedziała, że
niewiele sypiał od dwóch dni. Była troszkę rozczarowana, ponieważ nie będą mieli owej
„poważnej rozmowy”. „Poważne” rozmowy z ojcem były zawsze czymś rozkosznym! Ale
najlepiej będzie na razie pójść na przechadzkę, na taką cudną, samotną przechadzkę o
zmierzchu wiosennym. Od tak dawna nie była już na przechadzce.
- Włóż kapturek i bacz, abyś wróciła do domu natychmiast, gdyby deszcz zaczął padać -
upominała Helena. - Ty nie możesz moknąć na zimnie, tak jak inne kozy w twoim wieku.
- Dlaczego ja nie mogę?! - spytała Emilka z oburzeniem. Dlaczego ona ma być
pozbawiona przywileju „moknięcia na zimnie”, skoro inne dzieci mokną bezkarnie? To nie
jest w porządku.
Ale Helena tylko tak zrzędzi. Emilka z kolei mruczy sama do siebie dla własnej
satysfakcji: „Jesteś nudną starą zrzędą bez cienia rozumu!” Wchodzi po schodach, gdyż
trzeba wyjąć z szafy kaptur i płaszcz. Wchodzi po kapturek opieszale, bo ogromnie lubi
biegać z gołą głową. Wkłada wypłowiały kapturek na swe krucze warkocze i uśmiecha się
przyjaźnie do swego odbicia w małym zwierciadle. Uśmiech rodzi się w kącikach jej ust i
powoli rozlewa się po całej twarzyczce, subtelny, miękki, prześliczny, jak myśli nieraz
Douglas Starr.
3
Jest to uśmiech jej zmarłej matki, ten czar, który chwycił go za serce i przykuł od
pierwszego wejrzenia do Julii Murray. Na pozór jest to jedyne dziedzictwo fizyczne Emilki
po matce. Z wszystkich innych cech, myśli ojciec, jest ona podobna do rodziny Starrów: ma
ich wielkie, złoto-szare oczy, ocienione długimi rzęsami i czarnymi brwiami, ich wysokie,
białe czoło (zbyt wysokie, aby mogła być pięknością), ich delikatny owal, ich bladość, ich
nerwowe usta i maleńkie uszy, wskazujące na jej pokrewieństwo z rodem Dobrych Wróżek.
- Idę na przechadzkę z Królową Wichrów, kochanie - rzecze Emilka. - Chciałabym móc
cię zabrać z sobą. Czy ty wyszłaś kiedykolwiek poza mury tego pokoju? Wątpię. Dzisiejszego
wieczora wyjdzie Królowa Wichrów na pola. Jest ona wysoka i w mgłę spowita, owiana
przejrzystymi, jedwabnymi szatami barwy szarej; ma skrzydła, podobnie jak nietoperz, ale
przez jej skrzydła widać świat dokoła, ma oczy błyszczące jak gwiazdy, prześwitujące
poprzez jej długie, rozpuszczone włosy. Ona umie fruwać, ale dzisiaj pójdzie się przejść ze
mną w pole. Ona jest wielką moją przyjaciółką. Królowa Wichrów! Znam ją od chwili, kiedy
skończyłam sześć lat. Jesteśmy starymi, starymi przyjaciółkami, ale nie tak dawnymi jak ja i
ty, mała Emilko-w-Zwierciadle. My jesteśmy przyjaciółkami od niepamiętnych czasów,
prawda?
Emilka-spoza-Zwierciadła posyła dłonią pocałunek Emilce-w-Zwierciadle i znika.
Królowa Wichrów czeka na nią za drzwiami, kołysząc trawą, rosnącą pod oknem
saloniku, potrząsając rozłożystymi gałęziami Adama i Ewy, szepcząc coś na ucho krzewom,
łając Wyniosłego Świerka.
Emilka od tak dawna nie była na przechadzce, że wręcz szaleje z radości. Zima była
burzliwa, spadło tyle śniegu, że nie wolno było wychodzić z domu. Kwiecień był miesiącem
dżdżu i wiatru.
Tak więc w ten wieczór majowy czuła się jak więzień wypuszczony na wolność. Dokąd
pójść? Czy w stronę miasteczka, czy na przełaj przez pola? Emilka wybrała to drugie.
Szła w kierunku zeschłych świerków, na skraj rozległego, stromego pastwiska. Tam było
ustronie, wyczarowane przez magiczne moce. Tam doznawała nieznanych nikomu rozkoszy,
pełni radości ze swego pierworództwa. Kto by był widział Emilkę sunącą przez nagie pole,
nie byłby jej zazdrościł bynajmniej. Była drobna, blada, biednie odziana: chwilami drżała z
zimna w swym lekkim żakieciku; a jednak niejedna królowa oddałaby chętnie koronę za jej
wizje, za jej cudne marzenia. Brunatne, zdeptane trawy pod jej stopami były aksamitem.
Stary, pogięty skarłowaciały świerk, pod którym odpoczęła przez chwilę, patrząc w niebo, był
marmurową kolumną w pałacu bogów. Odległe, mglisto się rysujące pagórki były fortami
strzegącymi cudownego grobu. A towarzyszyły jej w tej wędrówce wszystkie Dobre Wróżki
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin