Roberts Nora - Zagubieni w czasie.pdf

(1086 KB) Pobierz
182037615 UNPDF
NORA ROBERTS
ZAGUBIENI W CZASIE
SPIS TREŚCI
Więzień czasu
....................................................................................................................
Spirala czasu
.....................................................................................................................
182037615.001.png
NORA ROBERTS
WIĘZIEŃ CZASU
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Schodził w dół. Wskaźniki instrumentów pokładowych błyskały i w szalonym tempie
wyświetlały liczby, kokpit wirował jak zwariowana karuzela. Nie potrzebował dzwonka
alarmowego, żeby wiedzieć, że znalazł się w kłopotach. Nie musiał widzieć czerwonego
znaku ostrzegawczego na ekranie komputera, by się zorientować, że kłopoty te są naprawdę
poważne. Wiedział to wszystko już w chwili, gdy zobaczył pustkę.
Klnąc i starając się zachować resztki spokoju, przesunął dźwignię do przodu. Może
uda się osiągnąć pełną moc. Pojazd zadygotał, walcząc z przeciążeniem. Grawitacja uderzyła
w niego jak taran. Metal tarł zgrzytliwie o metal.
- Wytrzymaj, kochanie - zdołał szepnąć, gdy w podłodze pojawiła się
dziesięciocentymetrowa szczelina o poszarpanych krawędziach. - Trzymaj się, ty cholerna...
Starał się utrzymywać kurs na wschód. Znów zaklął. Na nic wszelkie manewry, za
chwilę czarna dziura pochłonie statek...
Światła w kokpicie zgasły. Pozostały tylko kolorowe lampki na pulpicie
sterowniczym. Statek przekoziołkował jak kamień wystrzelony z procy. Pilot zobaczył białe
światło, mimo swej chłodnej barwy gorące i piękne. Instynktownie osłonił ręką oczy. Po
chwili nagły, miażdżący nacisk na klatkę piersiową sprawił, że mógł już tylko walczyć o
oddech.
Zanim stracił przytomność, przypomniał sobie niespodziewanie marzenie matki:
chciała, żeby został prawnikiem. On jednak po prostu musiał latać.
Gdy odzyskał świadomość, statek już nie dygotał i nie koziołkował. Szybko,
swobodnie spadał. Rzut oka na wskaźniki wystarczył, by się przekonać, ze instrumenty
pokładowe uległy uszkodzeniu. Pilot czuł, że grawitacja wciska go w fotel. Już widział
krzywiznę Ziemi.
Wiedział, że w każdej chwili może znów stracić przytomność. Nachylił się, by
zamknąć przepustnicę i włączyć sterowanie komputerowe. Instrumenty automatycznie
wyszukiwały najbliższy nie zamieszkany obszar i uruchamiały osłony antyzderzeniowe.
Może, ale tylko może, zobaczy jeszcze kolejny wschód słońca. No i co u diabła jest
złego w zawodzie prawnika?
Patrzył, jak świat pędzi na niego, niebieskozielony i piękny. Do cholery z prawem,
pomyślał w końcu. Jaką przygodę można przeżyć przy biurku?
Libby stała na ganku i patrzyła na nocne niebo. Błyskawice i deszcz potrafiły
wyczarować prawdziwie fascynujący spektakl. Choć chronił ją okap, miała mokre włosy i
twarz. Okna domku rozświetlało ciepłe, żółte światło. Kolejna błyskawica upewniła Libby, że
postąpiła słusznie, rezygnując z elektryczności na rzecz świec i lamp naftowych.
Światło i ciepło nie zwabiły jej jednak do wnętrza. Tego wieczoru wolała chłód i
potężne wyładowania atmosferyczne, których tętniące echo nadchodziło od strony górskich
szczytów.
Jeśli burza potrwa dłużej, północna przełęcz będzie nie do przebycia przez całe
tygodnie. Nieważne, pomyślała Libby, gdy następna błyskawica przecięła nieboskłon. W
gruncie rzeczy, uznała w duchu, obejmując się ramionami, mam przecież mnóstwo czasu.
Najlepszą decyzją, jaką kiedykolwiek podjęła, było spakowanie manatków i zakopanie
się w rodzinnym domku na odludziu. Zawsze lubiła góry. Klamath w południowo -
zachodnim Oregonie oferowało wszystko, o czym marzyła. Przepiękne widoki, urwiste skały,
czyste powietrze i spokój. Jeśli napisanie pracy o wpływie cywilizacji na życie mieszkańców
wyspy Kolbari zajmie jej sześć miesięcy, to trudno. Przez pięć lat studiowała etnografię i
antropologię, z czego trzy zajęły jej badania w terenie. Od ukończenia osiemnastego roku
życia nigdy nie leniuchowała, a już na pewno nie miała okazji pobyć trochę sama. Praca
dyplomowa była dla niej ważna, może nawet zbyt ważna, jak to niekiedy w duchu
przyznawała. Teraz zapragnęła zwolnić nieco tempo, nie rezygnując jednak całkowicie z
pracy.
Urodziła się w tym właśnie przysadzistym, piętrowym domku. Spędziła w nim
pierwsze pięć lat życia. Wolna jak ptak, ograniczona jedynie przez widniejące na horyzoncie
góry. Uśmiechnęła się, wspominając, jak wraz z młodszą siostrą biegały na bosaka i myślały,
że świat zaczyna się i kończy na nich.
No i byli jeszcze ich niekonwencjonalni, skłóceni z cywilizacją i głoszący potrzebę
powrotu do natury rodzice. Matka wyplatała maty i dywaniki, ojciec pracował z zapałem w
ogrodzie. Wieczorami słuchali muzyki i snuli długie, fascynujące opowieści. Cała czwórka
nie potrzebowała towarzystwa innych ludzi. Kontaktowali się ze światem zewnętrznym tylko
raz w miesiącu, gdy wyprawiali się do Brookings, żeby sprzedać rodzinne wyroby i zrobić
zakupy.
Żyliby tak dalej, lecz lata sześćdziesiąte minęły, zaczęły się siedemdziesiąte.
Właściciel pewnej galerii zachwycił się kilimami matki Libby. Niemal w tym samym czasie
ojciec osiągnął mistrzostwo w sporządzaniu herbat ziołowych. Nim Libby ukończyła osiem-
naście lat, jej matka stała się cenioną artystką, ojciec zaś prężnym i odnoszącym sukcesy
biznesmenem. Rodzina przeprowadziła się do Portlandu, a chatka zaczęła pełnić rolę domku
letniskowego.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin