2. Garlock Dorothy - Miłość po wieczne czasy.doc

(537 KB) Pobierz

 

 

 

Garlock Dorothy

 

Miłość po wieczne czasy


Rozdział 1

Ktoś płakał.

Dźwięk był tak słaby, że w pierwszym momencie Casey nie była pewna, czy w ogóle coś słyszy. Dochodził w krótkich odstępach, przerywany chwilami panicznej ciszy. - Czy ktoś tu jest? - (czy to jej głos?) - zapytała nieswoim i stłumionym głosem. Płacz nasilał się. Umysł Casey z wolna dochodził do świadomości. Ciekawość przerodziła się w strach, gdy zdała sobie sprawę, że łkanie wydobywa się z jej własnego gardła. Podniosła rękę ku twarzy. Nie bolała, była tylko... ciężka. Usta przeraźliwie suche, język przyciśnięty do podniebienia. Próbowała obrócić głowę, ale okazało się to niemożliwe. Jeśli była już przytomna, to dlaczego nie widzi?

- Czy mam otwarte oczy? - spytała na głos, przymuszając język, by poruszał się tak, jak powinien. - Nic nie widzę! - słowa sprawiały ból. Nagła panika opanowała ją bez reszty.

- Cśś... proszę leżeć spokojnie. - Głos był głęboki, męski, matowy. - Proszę się nie bać. Nie widzi pani, bo ma pani na oczach bandaż.

Spokój tych słów był silniejszy niż jej histeria.

- Jest pani w szpitalu, wszystko będzie dobrze.

- Ale... ja nie widzę!

- Doktor powiedział, że bandaż można będzie już wkrótce zdjąć. Miała pani wstrząs mózgu i teraz trzeba trzymać głowę nieruchomo. - Czyjeś dłonie ujęły jej rękę. - Proszę nią nie ruszać. Ma pani podłączoną kroplówkę. - Łagodnie przysunął jej ramiona do boków, lecz nie cofnął dłoni.

- Dlaczego... Co...? - Pociągnęła nosem i natychmiast poczuła dotyk czegoś dużego, miękkiego i wilgotnego.

- Miała pani wypadek. Doktor zaraz tu będzie. Sam powie pani o obrażeniach. Proszę się nie obawiać. Ja... - głos jakby się oddalał.

- Nie odchodź! - próbowała podnieść ręce, lecz były unieruchomione.

- Nie odejdę. Będę trzymał panią za dłonie i będzie pani wiedziała, że tu jestem.

- A, pamiętam! To było na autostradzie. Mgła...

- Nie, proszę o tym nie myśleć.

Ale myślała. Wszystko powróciło nagle: miała w uszach swój własny krzyk, a potem trzask pękających szyb, zgrzyt dartego metalu, zgniatanie, miażdżenie, łamanie... Potem wszystko ustało, nastała ciemność.

- O Boże, czy... nikomu nic się nie stało? - jej słowa znowu przeszły w łkanie.

- Nie - głos był miękki, łagodny. Chustka znowu dotknęła jej nosa. - Nie wolno pani płakać - próbował żartować - przynajmniej dopóki nie będzie pani mogła sama sobie wytrzeć łez.

- Chce mi się pić.

- Rozejrzę się za czymś. Ale na chwilę muszę odejść - ścisnął lekko jej rękę.

- Nie odchodź!

- Nie na dłużej, niż pani zliczy do dwudziestu. Obiecuję.

Ręka puściła jej ramię. Natężyła słuch, by usłyszeć otwieranie drzwi, ale musiały być uchylone. (Jeden, dwa, trzy, cztery...). Nagle usłyszała głos chłodny i opanowany, zapomniała o liczeniu.

- Dlaczego, do licha, nie ma tu pani? - Psiakrew! Obudziła się przestraszona na śmierć!

- Wyszłam tylko na chwilę - ten głos był drżący i należał do kobiety.

- Nie płacę pani za wychodzenie na chwilę - spokojny głos przestał być spokojny. Był zły i nie znoszący sprzeciwu.

- Przepraszam.

- To nie wystarczy. Proszę sprowadzić lekarza. Ona musi wiedzieć. I chce pić - dodał groźnym głosem.

- Można podawać wodę, ale niedużo.

- Zajmę się tym. Proszę iść po lekarza. Cisza, a potem Casey znowu poczuła dotyk ręki.

- Cassandra?

- Casey. Wszyscy nazywają mnie Casey.

- Dobrze, Casey. Proszę, oto trochę wody. Dam pani pić zanim siostra sprowadzi doktora. Włożę koniec rurki do pani ust. Proszę pić małymi łykami i dokładnie przełykać - głos mężczyzny był niski i brzmiący tak, jakby nic nie było w stanie go wzruszyć. A jednak zdarzyło się coś takiego - pielęgniarka, która nie dopełniła swego obowiązku.

Woda była świetna, zimna, ale zbyt trudno było wlać ją do ust. Zabrał rurkę. Oblizała wargi końcem języka.

- Mam tu kostkę lodu. Czy chce pani possać?

- Tak, proszę - wyszeptała. Poczuła zmęczenie.

- Proszę tylko uważać i nie zakrztusić się.

Otwarła usta; poczuła chłodne srebro lodu na języku. Kostka była tak mała, że niemal od razu rozpuściła się, ale przyjemne uczucie chłodu pozostało.

- Czy pan jest lekarzem?

- Nie. Mam na imię Dan.

Casey poczuła rozczarowanie. Wtem dobiegł ją inny głos.

- Dobry wieczór! - Ciepła ręka puściła jej ramię. - Pani Farrow, jestem doktor Masters.

- Doktorze, niech pan zdejmie mi z oczu bandaż!

- Nie teraz, może jutro. Ma pani szew na czole i spuchnięte powieki - głos był spokojny i oschły, ani śladu ciepła tego poprzedniego. - Powinna pani leżeć bez ruchu jeszcze przez dwadzieścia cztery godziny. Dam pani coś na sen.

- Nie chcę! Co mi jest? Mam bandaż na rękach, cała jestem sparaliżowana, nie czuję nóg. O Boże, czy ja w ogóle mam nogi? - Trwoga nadała jej głosowi ton ostry, piskliwy.

- Ależ oczywiście. Tylko że wyglądają jak pikowana kołdra, tyle na nich szwów.

- Nie wierzę panu! A gdzie jest ten mężczyzna? Proszę... gdzie jesteś?

- Jestem tu, Casey. - Teraz znajomy głos dobiegł ją z drugiej strony łóżka, a jego ręka znowu ujęła jej ramię. - Doktor ma rację. Szwy się zrosną, a poza tym twoje nogi są w porządku.

- Czy odczuwa pani ból? - spytał doktor.

- Nie, czuję że wszystko jest drętwe! - nowy spazm płaczu ścisnął jej gardło. - Muszę znać prawdę... co z moją twarzą?!

- Proszę jej powiedzieć. - Drgnęła na słowa Dana, poczuła jak mocniej ścisnął jej ramię. - Ona ma prawo wiedzieć.

Spod bandaży znów słychać było szloch.

- Pani Farrow, pani Farrow! - odezwał się doktor twardszym, surowym głosem. - Proszę się uspokoić albo będę musiał dać pani tabletkę. Przecież nie mógłbym pani okłamać. Ma pani głęboką ranę z prawej strony twarzy. Zasłoniła pani głowę rękoma, całe szczęście, z wyjątkiem tej strony. Pozbieraliśmy wszystko do kupy, ale blizna zostanie. Ma pani także złamania kilku żeber i wstrząs mózgu.

Pani samochód zderzył się z ciężarówką wiozącą okna. Dosłownie kilka cali brakowało, by tył ciężarówki zmiażdżył panią. Ale i tak dostała się pani pod strumień odłamków szkła. - Jego ręka trzymała pewnie jej ramię, a głos złagodniał. - Rany już się zabliźniają. Dostała pani środki przeciwbólowe, to dlatego czuje się pani odrętwiała.

- Teraz najlepiej spać - powiedział doktor. Odsunął się, robiąc miejsce dla pielęgniarki z kroplówką. Siostra podniosła ramię Casey, ale kręcąc głową zaraz je opuściła, nie mogąc znaleźć wśród gęstej sieci operacyjnych szwów ani jednego skrawka zdrowej skóry do wbicia igły. Spojrzała pytająco na doktora, a ten ostrożnie odsunął prześcieradło na udzie. Siostra pochyliła się i szybko wbiła igłę.

- Mam nadzieję, że jutro będę już mógł zdjąć pani bandaż z oczu. - Doktor mówił spokojnie patrząc na setki szwów na jej nogach. Prawie sześć godzin zajęło mu wyjmowanie odłamków z jej ciała i zszywanie ran. Nie wiedział jak zareaguje, gdy zobaczy siebie pierwszy raz. Będzie musiała oglądać ślady tego wypadku przez długie lata, ale i tak ma szczęście, że wyszła z tego żywa.

- Pro... proszę pana, czy pan tu ciągle jest? - głos Casey był niewyraźny, chciała koniecznie być przytomna.

- Po prostu: Dan - przynoszący ulgę głos był blisko. - Nie będziesz sama, Casey. Proszę, zaśnij.

- Jak... jak długo już tu jestem?

- Prawie dwadzieścia cztery godziny. Zawiadomiłem już twojego ojca, przyjedzie za kilka dni.

- A... jak...?

- Dostałem jego nazwisko i adres od twego szefa. - Lekko musnął jedyne miejsce na jej ręce wolne od ran i blizn. - Nie ma się czego bać. O wszystkim tu dla ciebie pomyślano.

- A... kim ty jesteś?

Casey starała się jeszcze przez moment pozostać przytomna, by usłyszeć odpowiedź na to pytanie, ale narkotyk zaczął już działać i zapadła w głęboką otchłań snu.

Obudziło ją nagłe przeczucie czegoś, co znajdowało się tuż przy jej ustach. Czuła, jak jej ciało przeszywają tysiące szpilek, nie mogła złapać powietrza bez przykrego pieczenia w zaschłym gardle. Pół twarzy pulsowało nieznośnym bólem, powieki były jak przyspawane, normalne ich otwarcie stało się niezwykłym wysiłkiem. Jak przez mgłę zobaczyła zarys okna. Zaczęła płakać, łzy spływały jej po policzku i zwilżały zaschłe wargi.

Przez łzy zobaczyła butelkę wiszącą obok łóżka, z odwróconej w dół szyjki wybiegały rurki wkłute w jej żyły. Ostrożnie obróciła głowę. Pielęgniarka w białym fartuchu nachylała się nad nią.

- Nareszcie się pani obudziła! - jej głos był młody, pogodny. - Pewnie chce się pani pić? - To ona zwilżała usta Casey wilgotną watką.

Chciała odpowiedzieć, ale otwarte usta nie wydały dźwięku. Spróbowała znowu i zdołała ledwie wyszeptać - Wody!

Siostra włożyła w jej usta szklaną rurkę, a Casey zaczęła chciwie pić.

Woda była cudowna, zimna, czuła jej strumyczki cieknące wzdłuż ciała. Siostra wyjęła rurkę, a Casey otworzyła szerzej oczy. Zobaczyła, że się do niej uśmiecha, ładna, bardzo ładna, jak modelka ze sklepu z kosmetykami. Casey pomyślała leniwie, że jej skóra musi być miękka i delikatna.

- Która godzina? - zapytała i odruchowo podniosła rękę, żeby popatrzeć na zegarek. To, co zobaczyła - ta kończyna wyschnięta i pokrzywiona jak szpony krogulca, szorstka od ciemnych blizn - to nie mogła być jej ręka! Długie, pokaleczone paznokcie były tępo obcięte, lakier poodpryskiwał, palce skulone jak gdyby zaciskała je wokół niewidzialnego jajka. - Och! - jęknęła i próbowała podnieść drugą rękę, ale siostra przytrzymała ją.

- Już po trzeciej. Zaraz kończę dyżur. Może się poznamy, zanim będę musiała odejść? Casey drętwo wlepiała oczy w pielęgniarkę, strach uczynił ją niemą. Jej ręce były ruiną!

Długie, smukłe palce trzymające buteleczkę perfum w telewizyjnych reklamach, szczupłe palce smarujące kremem twarze pięknych modelek na pokazach „Allure Cosmetics" - wyglądały jak szpony staruchy, jak pazury wiedźmy!

Natychmiast pomyślała o swym nagim ciele, leżącym pod prześcieradłem. Pochlipując próbowała zerwać z siebie okrycie. Przycisnęła brodę do klatki piersiowej, próbowała wyżej podnieść głowę, jej ręce biły wściekle, musiała zobaczyć swoje ciało!

- Muszę widzieć! Proszę!...

- Wiem, wiem - głos pielęgniarki był dobrotliwy. - Tylko proszę leżeć spokojnie. Wszystko ładnie się goi. - Podniosła prześcieradło. - Opatrzyli panią najlepiej jak mogli, prześcieradła są sterylne. Trzeba powiedzieć, że doktor dokonał prawdziwych cudów...

Nie słuchała tej paplaniny. Patrzyła na bandaże na swych piersiach, na setki szwów na brzuchu, biodrach i udach. Serce zaczęło łomotać konwulsyjnie, podniosła błagalnie oczy.

- Ależ... ja jestem cała porżnięta! - jęknęła. Uniosła wolną rękę i dotknęła bandaża na twarzy. - Czy bardzo źle...?

- To tylko gruby opatrunek - powiedziała uspokajająco siostra. - Lekarze uparcie nakładają wielkie płachty gazy. Pod tym pani twarz jest zupełnie w porządku, ani zadrapania!

- Nie wierzę, nie wierzę! Chcę się zobaczyć! - głos Casey zabrzmiał histerycznie. Całe jej ciało jakby zesztywniało.

- Nie mam tu lustra. Musi mi pani wierzyć na słowo. Doktor Masters zaraz tu będzie, na pewno przyjdzie też pan Murdock. A może chce pani jeszcze wody?

Casey zamknęła oczy i odwróciła twarz. Łzy płynęły spod jej opuchłych powiek na poduszkę. Czuła się stara, złamana, jakby jej życie już się skończyło. Już od siedmiu lat pracuje w „Allure Cosmetics" i była jedną z najlepszych. Neil Hamilton, jej szef i prezes towarzystwa, był perfekcjonistą. Mnóstwo razy powtarzał, że jej uroda jest absolutnie bez skazy, jej postawa, jej bezpośredni wdzięk sprawiają, że jest świetna na pokazach.

Życie, od kiedy sięgała pamięcią, było dla niej walką. Rodzice rozeszli się, kiedy była jeszcze dzieckiem, a matka umarła nagle, gdy kończyła szkołę. Potem była posada za posadą, aż wreszcie dostała pracę w dziale kosmetycznym jednej z wielkich fabryk. A teraz, po siedmiu latach, znowu będzie musiała zaczynać od początku i to na litościwym chlebie.

Casey nigdy nie uważała się za osobę wyjątkową, lecz ludzie podziwiali ją za słodycz jej usposobienia, za śmiałość i zdecydowanie, za jej urodę. Była wysoka - blisko 175 cm, zgrabna i gibka, o długich, sięgających aż do ramion, swobodnie rozsypanych włosach koloru miodu. Brwi i rzęsy miała ciemne, a ciemnozłote oczy harmonizowały zachwycająco z barwą jej włosów. Twarz o regularnych rysach, nosek mały, zgrabny, delikatne, ale pełne usta. Tak, Casey wiedziała, jaką radość daje duma z własnej urody.

Ojciec pojawił się na powrót w jej życiu cztery lata temu i wszelkie urazy, jakie żywiła do niego za to, że go tak długo przy niej nie było, znikły, gdy zdała sobie sprawę, że był człowiekiem słabym i bardziej jeszcze potrzebującym oparcia, niż ona sama przy całej jego galanterii i pozornej niezależności. Dystyngowany huncwot - tak myślała o nim. Jej matka kochała go bez wątpienia na dobre i na złe.

- Pani Farrow... jak się pani czuje?

- Dobrze, już dobrze - jednak więcej tego dobrze było w jej słowach, niż w samopoczuciu.

- No, przyjdzie pani do siebie. Doktor naprawdę pokazał na co go stać. Żeby tak panią poskładać...

Casey odwróciła głowę. Była przestraszona i zrezygnowana, ale i urażona.

- Proszę już mi tego nie powtarzać. Wiem doskonale, że doktor zrobił co mógł. Potem młoda pielęgniarka o brzoskwiniowej skórze wyszła, zmieniła ją wielka, gruba

matrona. Odłączyła kroplówkę i zabrała butelkę. Casey leżała cicho, myśli były równie bolesne, jak jej rany. Co teraz pocznie? Czy w „Allure" znajdą miejsce dla dziewczyny, która nie musiałaby pokazywać się publicznie? Nie znała się na pracy w biurze. Pokazy reklamowe - oto w czym była dobra. Czy Neil zatrudni ją teraz, kiedy nie jest już chodzącą reklamą jego firmy?

Przyszedł doktor i stanął w nogach łóżka. Miał na sobie fartuch i maskę u szyi wiszącą na sznureczkach. Patrzył łagodnie zza rogowych okularów.

- Jak tam? Jestem doktor Masters.

- A, to pan jest tym, który dokonał cudów - słowa te wypowiedziała bezwiednie. Casey sama się zdziwiła, jak gorzko to zabrzmiało.

- Może nie cudów, ale w każdym razie zrobiliśmy dużo - jego głos był beznamiętny. Casey poczuła, że go nienawidzi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin