Rewanz - Liza Marklund.pdf

(2353 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
LIZA MARKLUND
REWANŻ
CYKL: ANNIKA BENGTZON TOM 4
878382990.003.png 878382990.004.png
PROLOG
Kobieta, która wkrótce miała umrzeć, ostrożnie wyszła z bramy i
rozejrzała się szybko wokół. Nie zapaliła światła, toteż klatka schodowa za nią
pogrążona była w ciemności. Jej jasny płaszcz odcinał się niczym duch na tle
ciemnego drewna. Zawahała się, nim weszła na chodnik, jakby czuła się
obserwowana. Parę razy pośpiesznie zaczerpnęła powietrza i na kilka sekund
biała para utworzyła nad nią aureolę. W końcu poprawiła pasek torebki na
ramieniu i zacisnęła mocniej dłoń na uchwycie aktówki. Wyprostowała się i
szybkim krokiem ruszyła w stronę ulicy Götgatan. Było przeraźliwie zimno,
ostry wiatr przenikał cienkie nylonowe pończochy. Ominęła zamarzniętą
kałużę i przez chwilę balansowała na skraju chodnika.
Potem prędko poszła dalej, zostawiając za sobą światło latarni i wchodząc
w ciemność. Mróz i cienie tłumiły nocne odgłosy: szum wentylatora, krzyki
podpitych młodzieńców, odległą syrenę.
Kobieta szła prędko i zdecydowanie. Emanowała pewnością siebie,
pachniała drogimi perfumami. Kiedy nagle zadzwonił jej telefon komórkowy,
była zaskoczona. Zatrzymała się w pół kroku, zesztywniała i szybko
rozejrzała się wokoło. Potem pochyliła się, oparła aktówkę o prawą nogę i
zaczęła szukać w torebce. Z jej postaci biła irytacja i niepewność.
Wyciągnęła telefon i przyłożyła do ucha. Mimo mroku i cieni jej reakcja
nie uszłaby niczyjej uwagi. Irytacja ustąpiła miejsca zdumieniu, by następnie
przejść w złość, a na koniec w strach.
Po skończonej rozmowie stała jeszcze przez chwilę z telefonem w ręce.
Pochyliła głowę, wydawała się nad czymś zastanawiać. Minął ją jadący wolno
radiowóz. Popatrzyła nań z wyczekiwaniem, odprowadziła go wzrokiem, ale
nie zrobiła żadnego gestu, by zatrzymać policjantów.
Wreszcie najwyraźniej podjęła decyzję. Obróciła się na pięcie i poszła z
powrotem tą samą drogą, koło ciemnej drewnianej bramy, do przejścia na
skrzyżowaniu z Katarina Bangata. Czekając, aż przejedzie nocny autobus,
podniosła głowę i popatrzyła wzdłuż ulicy przez plac Vintertullstorget w
kierunku kanału Sickla. Wysoko nad nim wznosiła się główna arena
olimpijska, Stadion Victorii, gdzie za siedem miesięcy miały zostać otwarte
letnie igrzyska olimpijskie.
878382990.005.png 878382990.006.png
Autobus przejechał, kobieta przeszła przez obie jezdnie Ringvägen i
zaczęła iść wzdłuż Katarina Bangata. Jej twarz była bez wyrazu, pośpieszne
kroki wskazywały na to, że marznie. Przebyła kładkę nad kanałem Hammarby
i przez centrum prasowe weszła na teren olimpijski. Drobnymi, nieco
nerwowymi krokami skierowała się w stronę stadionu. Wybrała drogę wzdłuż
wody, mimo że tędy było dalej i zimniej. Od Saltsjön wiał lodowaty wiatr, ale
nie chciała, żeby ktoś ją zobaczył. Parę razy potknęła się w całkowitej
ciemności.
Koło poczty i apteki skręciła ku obiektom treningowym, a ostatnie sto
metrów do stadionu pokonała truchtem. Dotarła do głównej bramy zadyszana
i zła. Odciągnęła ją i weszła w ciemność.
— Proszę powiedzieć, o co chodzi, i to szybko — popatrzyła zimno na
osobę, która wyłoniła się z cienia.
Zobaczyła podniesiony młotek, lecz strach już jej nie dosięgnął.
Pierwsze uderzenie trafiło w lewe oko.
EGZYSTENCJA
Tuż za płotem znajdowało się olbrzymie mrowisko. Jako dziecko
studiowałam je z maksymalnie wytężoną uwagą. Stawałam tak blisko, że
owady bez przerwy właziły mi na nogi.
Czasami śledziłam pojedynczą mrówkę od trawnika na podwórku przez
żwirową ścieżkę, wzdłuż łachy piasku aż do mrowiska. Tam postanawiałam
sobie nie spuszczać z niej wzroku, ale nigdy mi się to nie udało. Inne mrówki
pochłaniały moją uwagę. Kiedy było ich zbyt dużo, moje zainteresowanie
kierowało się ku tak wielu miejscom, że traciłam cierpliwość.
Czasami kładłam na mrowisku kostkę cukru. Mrówki były zachwycone
prezentem, a ja uśmiechałam się patrząc, jak się na nim kłębią i ciągną go w
głąb. Jesienią, kiedy zaczynały się przymrozki i mrówki stawały się ospałe,
poruszałam patykiem w mrowisku, żeby je ożywić.
Dorośli krzyczeli na mnie, kiedy zauważyli, co robię. Mówili, że mszczę
pracę mrówek i ich dom. Do dziś pamiętam swoje poczucie
niesprawiedliwości — przecież nie miałam złych zamiarów. Chciałam się
tylko trochę pobawić. Chciałam tchnąć nieco życia w te małe stworzonka.
Zabawy z mrówkami z czasem zaczęły prześladować mnie w snach. Moja
fascynacja tymi owadami przerodziła się w bezimienny strach przed ich
ruchliwością. Kiedy dorosłam, nie mogłam znieść widoku więcej niż trzech
owadów naraz, niezależnie od rodzaju. Gdy nie byłam w stanie ogarnąć ich
wzrokiem, wpadałam w panikę. Fobia zrodziła się w tej samej chwili, gdy
dostrzegłam podobieństwo między mną a tymi błonkówkami.
Byłam młoda i wciąż aktywnie szukałam odpowiedzi na pytania o swoją
egzystencję, tworzyłam w umyśle teorie, które konfrontowałam między sobą
pod różnymi kątami widzenia.
To, że życie miałoby być kaprysem, nie mieściło się w moim
światopoglądzie. Coś mnie stworzyło. Nie wiedziałam jednak, co to mogło
być: przypadek, los, ewolucja czy może Bóg.
Natomiast za prawdopodobne uważałam, że życie jest pozbawione sensu,
i to napawało mnie troską i złością. Jeśli nasz czas na ziemi nie ma sensu, to
nasze życie jawi się jako ironiczny eksperyment. Ktoś umieścił nas tutaj, żeby
obserwować, jak wojujemy, roimy się, cierpimy i walczymy. Czasami ten Ktoś
878382990.001.png 878382990.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin