Kłodzińska Anna - Czy pan pamięta inżynierze.doc

(709 KB) Pobierz

ANNA KŁODZIŃSKA

Czy pan pamięta inżynierze?

 

avatar

 

 

 

Rozdział 1

 

Szedł za nim krok w krok. Chociaż co chwila rozdzielali ich przechodnie, nie spuszczał oczu z tego wysokiego mężczyzny w ciemnym płaszczu i wciśniętym na głowę, zabawnie przekrzywionym na bok kapeluszu. Tamten zawsze tak nosił kapelusz, jakby z przekory.

Minęli ulicę Żeromskiego, skręcili w prawo i zapuścili się w labirynt nie oświetlanych chodników osiedla. W późny wieczór wrześniowy było tutaj prawie pusto.

Mężczyzna w ciemnym płaszczu zatrzymał się nagle i odwrócił, ale człowiek, tropiący go niczym pies myśliwski, zdążył błyskawicznie wcisnąć się pomiędzy ściany murowanego śmietnika i niskiego, długiego budynku administracji osiedla. Przyczaił się, wstrzymał oddech. Teraz! - pomyślał. - I tutaj.

Nie mogli się zetknąć twarzą w twarz; tamten z miejsca zorientowałby się, o co chodzi. Obydwaj mieli przy sobie broń, ale tylko jeden z nich chciał zrobić z niej użytek i dążył do tego wytrwale już od paru dni. Teraz wreszcie - tak przynajmniej sądził - nadarzała się najlepsza okazja.

Wysoki postał chwilę, rozglądając się dokoła. Potem, uspokojony widać, ruszył naprzód. Wówczas idący za nim człowiek przesunął się parę kroków dalej i odbezpieczył pistolet. Wiał silny wiatr, na chodniku szeleściły jakieś papiery. To sprzyjało ścigającemu. Przebiegł wzdłuż ściany niskiego budynku i przylgnął do niej tuż za rogiem. Tamten był teraz w polu widzenia - jak zając na pustym kartoflisku, całkowicie odsłonięty i bezradny, choć z pewnością uzbrojony.

Tym lepiej - pomyślał tropiący. - Nieładnie zabić bezbronnego. Uśmiechnął się ironicznie i wyciągnął rękę. Trzy sekundy... dwie... jedna. Wiatr zagłuszył świst pocisku, zresztą pistolet miał dobry tłumik. Wysoki drgnął, przeszedł jeszcze kilka kroków, zachwiał się, rozłożył ręce i upadł ciężko aa chodnik. Nie zdążył, nawet krzyknąć.

Duży szary kot wyskoczył ze śmietnika i wpadł pomiędzy domy, wystraszony ludzkimi sprawami. Morderca był już teraz o sto metrów dalej, wrócił na ulicę Żeromskiego i spokojnie szedł do tramwaju, który nadjeżdżał właśnie Marymoncką.

*

Kapitan Szczęsny z sekcji zabójstw Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej miał nocny dyżur. Siedział w gabinecie majora, bo stał tam wygodny, stary fotel i można było podrzemać, jeżeli noc mijała bez wydarzeń. Wszelkie kradzieże, włamania, rozboje nie obchodziły tych od zabójstw. Oni mieli swoje, najcięższe zresztą, zadania.

Zaparzył kawę, zjadł chleb z kiełbasą, potem jabłko. Zapalił giewonta, wyciągnął się w fotelu i otworzył książkę, kupioną właściwie spod lady. Był to Oddział majora Hubala M. Szymańskiego. W kinach szedł właśnie film Hubal z Ryszardem Filipskim w roli majora, ludzie tłumnie walili na wszystkie seanse.

„...Trzymali się mocno. Już rozszedł się po linii rozkaz: Szybciej strzelaj! Bagnet na broń! - gdy z prawego skrzydła rozległ się okrzyk: Hura! To Bem i Rodziewicz poderwali swoich. I zaraz...”

Parokrotnie nawoływał telefon, zanim Szczęsny ocknął się i sięgnął po słuchawkę.

- Oficer dyżurny sekcji zabójstw, słucham.

- Kapitan Szczęsny? - Poznał głos Kisielaka ze stanowiska dowodzenia.

- Tak. O co chodzi? - Zerknął do książki: I zaraz piechurzy skoczyli naprzód. Niemcy pierzchli...”

- Macie robotę. Na Żoliborzu, facet. Dzielnica powiadomiła.

- Zabójstwo? - Jeszcze się ociągał, może jakiś pijak przejechał się na drugą stronę, bo wypił o pół litra za dużo. Wystarczy, że załatwi to komenda dzielnicowa.

- Tak. Postrzał z pistoletu. Radiowóz czeka, kapitanie.

- Z pistoletu? - Szczęsny zdumiał się. Takie rzeczy zdarzały się w stolicy bardzo rzadko. - To cywil?

- Podobno tak, nie wiem dokładnie. - W głosie Kisielaka była odrobina irytacji, w końcu nie on miał się tym zajmować.

- Dobra, już schodzę.

Z żalem odłożył książkę. Wiedział, że teraz nieprędko dowie się, co zrobił major Hubal, kiedy Niemcy pierzchli... Narzucił kurtkę, zdusił giewonta i wyszedł na schody.

*

Zabity mężczyzna leżał na chodniku, twarz miał przykrytą gazetą. Obok stały dwa radiowozy. Oficerowie z kryminalnego KD MO na Żoliborzu rozmawiali ze sobą półgłosem. Lekarz milicyjny pozdrowił Szczęsnego skinieniem głowy i kończył swoją robotę. Paru funkcjonariuszy trzymało w przyzwoitej odległości grupę mieszkańców okolicznych domów, którzy jakimś cudem dowiedzieli się już o wydarzeniu.

- Kto to jest? - spytał kapitan nieosobowo. Przykląkł obok ciała, zdjął gazetę.

- Jan Wilczak, pracownik umysłowy z Przedsiębiorstwa Usług Technicznych Jedność - odpowiedział porucznik Madej, podchodząc bliżej. - Tak wynikałoby z dokumentów.

- A naprawdę?

- Naprawdę chyba też. Mieszka... to znaczy mieszkał tu niedaleko, pod szesnastym. Jest gospodarz domu - pokazał na łysego mężczyznę, okutanego w długą jesionkę, spod której widać było pasiaste spodnie od piżamy. - Znał go.

- Ten Wilczak miał przy sobie pistolet - dorzucił kapitan Skowroński. - FN, kaliber 7.65.

- Sprawdziłeś? - Szczęsny nie odrywał oczu od twarzy zabitego, jakby chciał wyczytać z niej przebieg wydarzeń.

- Tak. Nierejestrowany. Bez zezwolenia na broń.

- I nosił go przy sobie?!

- Właśnie, mnie też to dziwi. Widać się czegoś bał.

- Czym dostał?

- Chyba ten sam kaliber. W plecy, prościutko pod lewą łopatkę. Z odległości siedmiu, może dziewięciu metrów.

- Masz łuskę?

- Nie. Szukają.

Szczęsny podniósł się z klęczek, otrzepał kolana. Napotkał przestraszony wzrok dozorcy spod szesnastego i przywołał go ruchem głowy.

- Co pan o nim wie? - spytał cicho, aby tłum nie słyszał.

- Panie, co ja mogę wiedzieć! - Łysy westchnął, podreptał w miejscu. - Lokator był porządny, spokojny. Rano wychodził do pracy, wracał wieczorem.

- Sam mieszkał?

- Sam. W kawalerce na drugim piętrze.

- Przychodził kto do niego?

- Pewnie, że przychodzili. Ale rzadko.

- Kto?

- Różni, tam... Panowie jacyś. Ja ich nie znam.

- Obcy czy z tego domu?

- Z domu, to chyba nikt. Pan Wilczak, można powiedzieć, nie zadawał się z sąsiadami. Uprzejmy był, owszem, ale nietowarzyski. Nerwowy bardzo.

- Co to znaczy: nerwowy? Awanturował się, chorował?

- Chorować to chyba nie. Awantur też nie robił, ale taki był jakiś... no, w mowie taki nerwowy, prędki, byle co go gniewało.

- Zawsze taki był? Dozorca pomyślał chwilę.

- A wie pan, że nie! Dopiero ostatnio. Może miesiąc albo dwa.

- Długo tu mieszkał?

- Długo nie, bo w sierpniu minął rok, jak nasz dom postawili. To nowe osiedle. Jeszcze się buduje, tam, za szkołą.

- Nie wie pan, czy ten Wilczak miał rodzinę? Trzeba przecież kogoś zawiadomić o śmierci - wtrącił Skowroński.

- Nie wiem, proszę pana. Może i miał. Myślę, że u niego w pracy będą wiedzieć.

Do chodnika wolno podjeżdżał ambulans z Miejskiego Przedsiębiorstwa Pogrzebowego. Tłum gapiów zakołysał się, zaszeptał strwożony i naparł mocniej na milicjantów.

- Proszę się odsunąć! Proszę zrobić miejsce - powtarzali stanowczym tonem. - Dzieci, do domu! Niech pani zabierze dziecko, nie ma tu nic do oglądania.

- Proszę pana, a co mu się stało? - spytał ktoś z bliżej stojących.

- Umarł.

- Na serce?

- Może na serce, może na co innego. Widział pan, jak upadł?

- Nie. Byłem w domu.

- A pan? A pani widziała?... Nie? No to proszę iść do domu.

- Jak na serce, to po co tyle milicji? - bąknął ktoś inny.

- Przeszkadzamy panu? Proszę się odsunąć, samochód musi tu zakręcić. Proszę iść do domu! Co za ludzie, jak pragnę zdrowia!

- Byliście już w jego mieszkaniu? - spytał Szczęsny kolegów z dzielnicy.

- Jeszcze nie. Tu są klucze. - Porucznik potrząsnął skórzanym futerałem. - Miał w kieszeni płaszcza.

- No, to chodźmy. Może... - urwał, bo z tłumu nadstawiło się natychmiast kilkanaście par ciekawych uszu.

Odeszli razem z technikiem śledczym, fotografem i łysym dozorcą. Parę osób pobiegło za nimi. To byli lokatorzy spod numeru szesnaście, ci mieli prawo widzieć i słyszeć więcej. Reszta z żalem rozchodziła się do domów, żywo komentując zdarzenie.

Wilczak zajmował niewielki pokój z łazienką i mikroskopijnym przedpokojem. Stała tu kuchenka gazowa, a na ścianie wisiała szafka. Technik rzucił okiem na meble, otworzył walizkę śledczą i zajął się zbieraniem na folię śladów linii papilarnych.

- Pozdejmujcie, ile się da - rzekł niepotrzebnie kapitan Skowroński. Był pedantem, wierzył przede wszystkim w technikę i w rezultat roboty, opartej na dowodach rzeczowych. W skomplikowane, psychologiczne motywy przestępstwa pozwalał sobie wątpić. Istnieją tylko trzy przyczyny zabójstw - mawiał do młodszych kolegów, bo starsi już nawet nie chcieli tego słuchać. - Pieniądze, baba i zemsta. Wszystko inne obraca się dokoła tych trzech motywów.

Technik w ogóle nie zwrócił uwagi na jego słowa. Znał swoją robotę i wiedział, jak wiele zależy od prawidłowego zebrania dowodów rzeczowych, ale - w przeciwieństwie do Skowrońskiego - wierzył również w psychologię.

Skrupulatnie przeglądali mieszkanie. Łysy dozorca w milczeniu asystował ich szybkiej, fachowej robocie, wzdychając od czasu do czasu. W dołku czuł nieprzyjemny ucisk, który wzmagał się, ilekroć przypominał sobie twarz zabitego Wilczaka.

- Jakby się dziwił - mruknął w pewnej chwili sam do siebie.

Szczęsny dosłyszał i zrozumiał. On też zauważył wyraz ogromnego zdumienia w poszarzałych rysach zmarłego. Widać wcale nie spodziewał się śmierci, która przyszła, zaczajona, zza węgła i w jednej sekundzie przerwała wszystko.

W pokoju, prócz tapczana, szafy i dwóch krzeseł, stało nieduże biurko. W jego szufladach mieściły się dokumenty, listy, rachunki i fotografie, cały ten domowy śmietnik, miły każdemu człowiekowi, bo własny. Pracowali niemal, w milczeniu; wszystko, co mogło naprowadzić na jakikolwiek ślad, odkładali na bok, do późniejszego sprawdzenia.

- Kto znalazł ciało? - spytał Szczęsny, który raz już o to zapytał, ale odpowiedź uciekła mu z głowy.

- Dzielnicowy - odparł Madej. - On tu mieszka, pod czwartym. Wracał do domu i prawie wlazł na zwłoki, bo tam jest ciemno.

- Znał Wilczaka? Będzie nam potrzebny.

- Tylko z widzenia. Czekał na nas w komendzie.

- Dobrze.

Gdzieś po północy Skowroński usiadł zmęczony na tapczanie i rzekł z niechęcią:

- Barachło! Chyba nic nam to nie da.

- Rzeczywiście - przytaknął porucznik. - Same mało ważne papiery. Nigdy bym nie przypuścił, że taki całkiem zwyczajny, przeciętny facet ma nielegalnie broń. I w dodatku nosi przy sobie. O co tu chodziło?

- To wcale nie musi być zwyczajny facet. - Szczęsny przyglądał się zbiorowej fotografii, robionej zimą, chyba w Zakopanem. Grupka uśmiechniętych kobiet i mężczyzn, pomiędzy nimi Wilczak z nartami na ramieniu. - Człowiek, który ma nielegalnie broń, na pewno nie będzie trzymał w biurku kompromitujących dokumentów. Pistolet trzeba rano posłać do Zakładu Kryminalistyki. Ja pojadę z samego rana do tej Jedności czy jak tam się...

- Kapitanie, tu coś jest! - zawołał z łazienki technik. - Chyba skrytka.

Nad wanną, trochę z boku, bliżej drzwi, wisiała biało lakierowana apteczka. Technik zdejmował ją teraz ostrożnie, gdyż dojrzał za nią coś, co go zaintrygowało. Wśród niebieskich kafelków ze sztucznego tworzywa widniał ledwie widoczny zarys zamaskowanego otworu, ukrytego pod jednym kaflem.

- Zdjęcia - rzekł Szczęsny do fotografa. Stanął na dnie wanny i delikatnie przesuwał palcami po niebieskim kafelku. Patrzyli uważnie na jego ręce. Nagle usłyszeli leciutki trzask, jakby ktoś zamknął torebkę. Kafel odskoczył, w głębi była skrytka.

Fotograf przechylił się Szczęsnemu przez ramię, pstryknął parę razy. Kapitan bez słowa wyciągnął rękę do tyłu. Madej podał mu gumową rękawiczkę, pomógł nasunąć. Potem wszystko, co było tak przemyślnie ukryte, zostało przeniesione na stół i dokładnie sfotografowane.

- No tak - powiedział Szczęsny z odrobiną żalu. - Nie dla nas robota.

- Zejdę do radiowozu... - Skowroński rozejrzał się, nie, Wilczak nie miał telefonu - i zawiadomię, kogo trzeba.

Porucznik spojrzał na dozorcę, zasłonił sobą stół.

- To taki ptaszek!

Szczęsny oglądał rozłożone akcesoria szpiegowskie. Nie wszystko znał, niejednego tylko się domyślał. Były tu chemikalia, maleńkie plastykowe fiolki, miniaturowy aparat fotograficzny, plik zagranicznej waluty, szyfry, a także tzw. szpiegowski zestaw pytań, na które odpowiedzieć mieli płatni lub przygodni informatorzy agenta. Rozpoznał mały nadajnik, nazywany przez szpiegów pluskwą - można go było przyczepić wszędzie, nawet do czyjegoś ubrania. Nie brakowało oczywiście szklanej ampułki, prawdopodobnie ze znanym w historii wywiadu płynem L, zawierającym kwas pruski. To na wypadek wsypy. Jan Wilczak widocznie jednak albo wsypy nie przewidywał, albo też nie miał ochoty na dobrowolne zejście z tego świata, bo w myśl reguły powinien był ampułkę nosić przy sobie.

- Pierwszy raz to widzę - rzekł Madej. - To znaczy - poprawił się - widziałem u nas, na szkoleniu. Ale żeby tak naprawdę, u kogoś...

- Myśleliście, że oni istnieją tylko w powieściach sensacyjnych - uśmiechnął się kapitan.

- Nie, ale po prostu nigdy jeszcze nie miałem z tym do czynienia.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin