1 NORA ROBERTS - POKOCHAC JACKIE.rtf

(432 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

POKOCHAĆ JACKIE

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W tym domu Jackie zakochała się od pierwszego wej­rzenia. Nigdy zresztą nie kryła się z tym, że często się zakochiwała. I to nie dlatego, że łatwo było zrobić na niej wrażenie. Brało się to raczej stąd, że jako osoba nadwrażliwa była szczególnie podatna na wszelkiego rodzaju na­stroje, w tym również te napływające z zewnątrz.

Dom, który tak ją zachwycił, emanował intensywną aurą, i to daleką od spokoju. Uznała, że to dobrze. Błogi spokój zadowoliłby ją na dzień czy dwa, później jednak przerodziłby się w nudę. Tutaj urzekła ją przede wszyst­kim surowa bryła budynku, w której łagodnie sklepione, łukowate okna i drzwi stanowiły zaskakujący kontrast.

Na tle białych, połyskujących w słońcu ścian, ostro ry­sowała się hebanowa stolarka. Jackie nigdy nie uważała, świat dzieli się na czarne i białe, a dom ten stanowił dla niej niezbity dowód na harmonijne współistnienie tych przeciwstawnych elementów.

Olbrzymie okna wychodziły zarówno na zachód, jak i na wschód, hojnie wpuszczając do wnętrza słońce. Egzo­tyczne rośliny o nasyconych barwach bujnie kwitły w ogrodzie i w masywnych glinianych donicach na tara­sie. Pomyślała, że muszą wymagać starannej pielęgnacji - zwłaszcza teraz, podczas przedłużających się upałów i suszy. Ona jednak lubiła zajmować się ogrodem, szcze­gólnie gdy w zamian mogła spodziewać się nagrody.

Przez szerokie szklane drzwi popatrzyła na przejrzystą taflę basenu wyłożonego ceramicznymi kafelkami. O nie­go także trzeba będzie dbać, ale i tu wysiłek musiał się opłacić. Niemal czuła słodki aromat kwiatów, unoszący się w powietrzu, zaś oczyma duszy widziała już siebie opala­jącą się na leżaku - samą wprawdzie, skłonna była jednak zaakceptować tę drobną niedogodność.

Za basenem i stromym, trawiastym zboczom rozciągało się morze o ciemnej, tajemniczej toni. W oddali motorów­ki śmigały z hałasem, który wydał jej się pokrzepiający. Oznaczał, że w pobliżu są ludzie, z którymi można nawią­zać kontakt, a zarazem nie są oni na tyle blisko, żeby zakłócić jej spokój.

Wrzynające się w głąb lądu kanały przypominały Jackie Wenecję oraz wyjątkowo miły miesiąc, który spędziła tam jako nastolatka. Pływała wtedy gondolami i flirtowała zawzięcie z ciemnookimi gondolierami. Floryda wiosną nie była może aż tak romantyczna jak Włochy, mimo to absolutnie wystarczała jej do szczęścia.

- Ależ tu pięknie! - Odwróciła się i spojrzała w głąb zalanego słońcem salonu. Na ciemnoszarym dywanie stały dwie kremowe sofy. Pozostałe meble, wykonane z drewna hebanowego, podkreślały męski charakter tego wnętrza. Musiała przyznać, że zarówno domowi, jak i jego otocze­niu trudno byłoby cokolwiek zarzucić - każdy szczegół znamionował absolutną perfekcję.

Uśmiechnęła się do mężczyzny stojącego w niedbałej pozie przy alabastrowym kominku. W wymiecionym do czysta palenisku umieszczono doniczkę z maleńkim świer­kiem. Mężczyzna miał na sobie biały strój safari, jakby celowo dobrany do pozy i wnętrza. Jackie znała Fredericka Q. MacNamarę na tyle dobrze, by podejrzewać, że nie jest to dziełem przypadku.

- No więc, kiedy mogę się wprowadzić? Uśmiech rozjaśnił pucołowatą, chłopięcą twarz Freda.

- To cała ty, moja miła Jackie. Zawsze taka impulsyw­na. - Fred miał również lekko zaokrągloną sylwetkę, gdyż notoryczny brak ćwiczeń fizycznych rekompensował so­bie wyłącznie poganianiem kelnerów i taksówkarzy. Pod­szedł wolno do Jackie. Ruchy miał pełne leniwej gracji, tak dobrze udawanej, że z biegiem lat zdążyła mu wejść w krew. - Nie byłaś jeszcze na piętrze.

- Obejrzę je, jak się rozpakuję.

- Jackie, mam nadzieję, że wiesz, co robisz. - Poklepał ją pobłażliwie po policzku - jak starszy, bardziej doświad­czony kuzyn trzpiotowatą kuzyneczkę. Nie miała mu tego za złe. - Nie chciałbym, żebyś za parę dni zaczęła żałować swojej decyzji. Zwłaszcza że masz tu spędzić ponad trzy miesiące. I to sama.

- Muszę przecież gdzieś mieszkać. - Machnęła smu­kłą ręką. Na palcach zalśniły drogocenne pierścionki: dowód iż umiłowała piękno w każdej postaci. - Jeżeli naprawdę mam zamiar cokolwiek napisać, powinnam być sama, ale nie muszę w tym celu wynajmować man­sardy. Równie dobrze mogę zamieszkać i tutaj.. . - Ur­wała. Kuzyn kuzynem, ale w przypadku Freda nie po­winna pozwalać sobie na przesadną szczerość. Nie dla­tego, żeby go nie lubiła, bo zawsze miała do niego słabość, zdążyła jednak zauważyć, że nigdy nie mówił wprost i lubił kręcić.

- Naprawdę jesteś gotów wynająć mi ten dom?

- Oczywiście, że tak. - Głos Freda był równie miły, jak jego twarz. Przynajmniej tak się wydawało. - Właściciel przyjeżdża tu tylko zimą, i to raczej sporadycznie. Na pewno wolałby, żeby rezydencja nie stała pusta. Wpraw­dzie obiecałem Nathanowi, że popilnuję domu do listopa­da, ale potem wynikła ta nagła sprawa w San Diego, a pewnych rzeczy nie da się, niestety, przełożyć na później. Sama wiesz, jak to jest.

Jackie doskonale wiedziała, jak to jest. U Freda „na­gła sprawa” z reguły oznaczała, iż musiał się ukrywać albo przed zazdrosnym mężem, albo przed prawem. Fred, mimo mało atrakcyjnej powierzchowności, wciąż miał kłopoty z zazdrosnymi mężami, natomiast nawet jego imponujące nazwisko nie było w stanie zapewnić mu wystarczającej ochrony, ilekroć popadał w konflikt z prawem.

Nie powinna o tym zapominać, ale Jackie nie zawsze kierowała się rozsądkiem. Poza tym ten dom, ze swoim wyglądem i atmosferą, już zdążył ją zauroczyć.

- Jeżeli właściciel naprawdę chce. żeby ktoś tu zamie­szkał, zrobię to z przyjemnością. Gdzie masz umowę, Fred? Chciałabym ją jak najszybciej podpisać. Potem mo­głabym się rozpakować i wykąpać w basenie.

- Skoro jesteś tego absolutnie pewna.. . - Fred już wyj­mował z kieszeni stosowny formularz. - Wolałbym na przyszłość uniknąć przykrych scen. Takich jak wtedy, kie­dy kupiłaś ode mnie porsche.

- Jakoś nie wspomniałeś nawet, że skrzynia biegów trzymała się na klej.

- Ach, o to niech się martwi nabywca - powiedział z uśmiechem, wręczając jej srebrne pióro z monogramem.

Zawahała się na ułamek sekundy. Ogarnęły ją złe prze­czucia. Przecież ma do czynienia z kuzynem Fredem! Spe­cjalistą od błyskawicznych transakcji oraz okazji, których „nie sposób przegapić”. Wtem z oddali nadleciał ptak i wypełnił ogród radosnym trelem. Uznała to za dobry znak. Złożyła zamaszysty podpis pod umową najmu, po czym sięgnęła po książeczkę czekową.

- Trzy miesiące, po tysiąc miesięcznie, tak?

- Plus pięćset dolarów kaucji - szybko dorzucił Fred.

- W porządku. - Całe szczęście, pomyślała, że kocha­ny kuzynek nie doliczył sobie jeszcze prowizji. - Zosta­wisz mi jakiś numer albo adres, żebym w razie czego mogła skontaktować się z właścicielem?

Fred spojrzał na nią, zdezorientowany, a potem ob­darzył ją tym swoim ujmującym uśmiechem niewiniątka.

- Mówiłem mu już, że zaszły pewne zmiany. Nie mu­sisz się o nic martwić, kotku. To on będzie się z tobą kontaktował.

- Świetnie. - Nie zamierzała zaprzątać sobie głowy takimi drobiazgami. Była wiosna, a ona miała nowy dom i nowe plany. - Możesz być spokojny, wszystkiego dopil­nuję. - Pogłaskała wielką, chińską urnę. Zacznie od tego, że wstawi w nią świeże kwiaty. - Zostaniesz do jutra, Fred?

- Och, bardzo bym chciał - zapewnił ją kuzyn. Czek spoczywał już bezpiecznie w jego kieszeni, a on miał wielką ochotę pieszczotliwie go poklepać. - Chętnie bym z tobą wymienił rodzinne ploteczki, ale muszę złapać naj­bliższy samolot na wybrzeże. Aha, byłbym zapomniał - będziesz musiała wkrótce wybrać się na targ, Jackie. W kuchni są wprawdzie podstawowe produkty, ale nic więcej. - Podszedł do swoich bagaży. Nawet mu nie przy - , szło do głowy, że mógłby pomóc kuzynce wnieść jej wa­lizki na górę. - Klucze są na stole. Baw się dobrze. Pa!

- Dziękuję. - Kiedy chwycił torby, otworzyła przed nim drzwi. Jej zaproszenie, by został jeszcze na jeden dzień, było szczere, mimo to odmowę przyjęła z pewną ulgą. - Dzięki, Fred. Jestem ci naprawdę zobowiązana.

- Cała przyjemność po mojej stronie, kotku. - Nachylił się, żeby ją pocałować. Poczuła aromat drogiej wody kolońskiej. - Pozdrów ode mnie rodzinę, kiedy ich zobaczysz.

- Nie omieszkam. Jedź ostrożnie - rzuciła za nim, gdy podchodził do lśniącej limuzyny, białej jak jego tropikalny garnitur.

Fred włożył walizki do bagażnika, a potem zasiadł za kierownicą i pomachał leniwie na pożegnanie.

Po jego odjeździe wróciła do salonu, żeby się w spoko­ju napawać samotnością i poczuciem niezależności. Oczy­wiście taka sytuacja nie była dla niej niczym nowym. Przecież skończyła dwadzieścia pięć lat, często podróżo­wała, miała swoje mieszkanie i własne życie. Mimo to każdy początek zwykła traktować jako zapowiedź fascy­nującej przygody.

A wracając do dzisiejszego dnia.. . jaki to był właściwie dzień? Dwudziesty piąty, a może dwudziesty szósty mar­ca? Potrząsnęła głową. To i tak bez znaczenia. Liczy się tylko to, że dzień ten miał być początkiem jej literackiej kariery. To właśnie dziś miała się narodzić sławna pisarka - Jacqueline R. MacNamara.

To brzmi całkiem nieźle, pomyślała i postanowiła na­tychmiast rozpakować nowiuteńką maszynę do pisania, żeby móc się zabrać za pierwszy rozdział. Uśmiechnięta, chwyciła energicznie dwie najcięższe walizki i ruszyła na górę.

Aklimatyzacja nie zajęła jej dużo czasu. Szybko przy­zwyczaiła się do południowego klimatu, do nieznanego domu i nowego porządku dnia. Wstawała o świcie, jadła śniadanie składające się ze szklanki soku i kilku grzanek albo coli i zimnej pizzy, jeśli to akurat miała pod ręką. Nabierała też coraz większej wprawy w posługiwaniu się maszyną i pod koniec trzeciego dnia pisała już dość biegle. Po południu robiła sobie przerwę, żeby wykąpać się w ba­senie i poopalać, wymyślając przy okazji kolejną scenę albo niespodziewany zwrot akcji.

Opalała się szybko i na ładny brąz. Zawdzięczała to włoskiej prababce, która dokonała wyłomu w czysto irlan­dzkich szeregach rodziny MacNamarów. Jackie była cał­kiem zadowolona ze swojej ciemnej karnacji i ze śmie­chem wspominała kremy i maseczki, które wciąż podsu­wała jej matka. „Dobra cera i ładne rysy to podstawowe atrybuty piękności, Jacqueline. Anie styl, moda czy maki­jaż” - zwykła przy tym mawiać Patricia MacNamara.

Jackie miała dobrą cerę i ładne rysy, mimo to nawet zako­chana matka musiała przyznać, że jej córka nigdy nie będzie klasyczną pięknością. Odznaczała się za to zdrową, zmysłową urodą. Twarz miała trójkątną, a nie owalną, usta raczej szerokie niż wypukłe, a oczy wręcz za duże i na dodatek.. . piwne. Znowu ta włoska krew. Bo reszta rodziny odziedzi­czyła po irlandzkich przodkach oczy o barwie morskiej zieleni lub lazurowego błękitu. Włosy Jackie były brązo­we. Jako nastolatka ochoczo eksperymentowała z płukankami i pasemkami, wprawiając tym matkę w zażenowa­nie, jednak w końcu postanowiła poprzestać na tym, czym obdarzyła ją natura. Polubiła nawet swoje włosy, a dodat­kowym ich atrybutem stało się to, że układały się w natu­ralne fale, dzięki czemu nie musiała tracić cennego czasu na zbyt częste wizyty u fryzjera. Ostatnio zdecydowała się na dość krótką fryzurę, w której bujne loki lśniącą, cie­mnobrązową aureolą otaczały smagłą twarz Jackie.

Była zadowolona, że obcięła włosy - miało to swoje zalety przy codziennych kąpielach w basenie. Później wy­starczało tylko potrząsnąć głową i przeczesać je palcami, żeby przywrócić fryzurze właściwy kształt.

Każdego ranka, zaraz po wstaniu, rzucała się do maszy­ny, a po południu pływała w basenie, żeby po obiedzie znowu wrócić do pisania. Zaś wieczorami pracowała w ogrodzie, patrzyła z tarasu na morze albo czytała książ­kę. A kiedy szczególnie dużo czasu spędziła przy maszy­nie do pisania, fundowała sobie kąpiel z hydromasażem, po której czuła się rozkosznie odprężona.

Dom zamykała na noc starannie, bardziej z uwagi na właściciela niż z obawy o własne bezpieczeństwo. Potem kładła się do łóżka w pokoju, który sobie wybrała, z uczu­ciem dobrze spełnionego obowiązku. Zasypiając, nie mog­ła się doczekać, co przyniesie kolejny dzień.

Ilekroć wracała myślami do kuzyna Freda, na jej twarzy pojawiał się uśmiech. Może jednak rodzina myliła się w je­go ocenie? Wprawdzie nieraz zdarzyło mu się zapędzić któregoś z łatwowiernych krewnych w ślepy zaułek, jed­nak proponując dom na Florydzie, zdecydowanie wy­świadczył Jackie przysługę. Trzeciego dnia wieczorem, zanurzając się w pienistej kąpieli, pomyślała, że właściwie powinna wysłać mu kwiaty.

Należało mu się to, bez dwóch zdań.

Był śmiertelnie zmęczony, a zarazem szczęśliwy, że wreszcie dotarł do domu. Ostatni etap podróży zdawał się nie mieć końca. Nie wystarczało mu już to, że po sześciu miesiącach znowu postawił stopę na amerykańskiej ziemi. Pierwszy atak zniecierpliwienia przeżył na lotnisku w No­wym Jorku. Był wprawdzie na miejscu, ale jakby nie do końca. Po raz pierwszy od wielu miesięcy pozwolił sobie na myśli o własnym domu, własnym łóżku. O swoim pry­watnym sanktuarium i azylu.

Lot opóźnił się o godzinę, a on w tym czasie krążył po hali odlotów, zgrzytając zębami. A kiedy wreszcie samolot wzniósł się w górę, przez całą drogę spoglądał na zegarek, żeby sprawdzić, ile jeszcze czasu będzie musiał spędzić w powietrzu.

Lotnisko w Lauderdale także nie oznaczało jeszcze kre­su podróży. Minioną zimę spędził w Niemczech i miał po dziurki w nosie mrozów i śnieżycy. Jednak ciepłe, wilgot­ne powietrze i widok palm tylko go rozdrażniły, bo wciąż jeszcze nie był w domu.

Kazał podstawić samochód na lotnisko i kiedy wreszcie rozsiadł się w znajomym wnętrzu, poczuł, że znowu za­czyna być sobą. W jednej chwili zapomniał o wielogo­dzinnym locie z Frankfurtu do Nowego Jorku. Opóźnienia i nadszarpnięte nerwy przestały mieć jakiekolwiek zna­czenie. Oto znów siedział w swoim wozie, za kierowni­cą i za dwadzieścia minut miał być w domu. Kiedy wieczorem położy się spać, zaśnie we własnym łóżku, w swojej pościeli. Świeżo wypranej i wymaglowanej przez panią Grange, która miała przygotować wszystko na jego powrót. Tak przynajmniej zapewniał go Fred MacNamara.

Nathana ogarnęły wyrzuty sumienia na myśl o Fre­dzie. Może niepotrzebnie nalegał, żeby Fred jeszcze przed jego powrotem opuścił dom? Jednak po sześciu miesiącach intensywnej pracy w Niemczech nie miał ochoty z nikim dzielić domu. Marzył o odpoczynku w samotności. Będzie oczywiście musiał skontaktować się z Fredem i podziękować mu za to, że zechciał pilno­wać jego rezydencji, oszczędzając mu tym samym wielu zbędnych komplikacji. Nathan bardzo nie lubił kłopo­tów, dlatego uznał, że Fredowi MacNamarze należą się podziękowania.

Zrobi to w najbliższych dniach, pomyślał, wsuwając klucz do dziurki frontowych drzwi. Najpierw jednak po­rządnie się wyśpi.

Pchnął drzwi, zapalił światło i patrzył. Po prostu pa­trzył, chłonąc wzrokiem każdy szczegół. Nie ma to jak być u siebie - w domu, który sam zaprojektował, zbudował i urządził.

Dom wyglądał tak samo jak w dniu, kiedy go opuścił.

Nie.. . wcale nie tak samo! Potarł zmęczone oczy i raz jeszcze rozejrzał się po pokoju.

Kto przesunął chińską wazę pod okno i włożył do niej irysy? I dlaczego półmisek z miśnieńskiej porcelany stoi teraz na stole, a nie na półce? Zacisnął wargi. Z natury pedant, natychmiast dostrzegł, że mnóstwo przedmiotów zmieniło swoje miejsce.

Musi pomówić o tym z panią Grange. Ale nie teraz. Później. Takie drobiazgi nie powinny zakłócić mu radości z powrotu do domu.

Przez moment walczył z pokusą, żeby udać się prosto do kuchni i napić się czegoś mocniejszego, pomyślał jed­nak, że wszystko w swoim czasie. Chwycił walizki i ru­szył na górę, napawając się każdą minutą samotności i ciszy.

Przekroczył próg sypialni, zapalił światło i stanął jak wryty. Kiedy ochłonął, odstawił walizki, podszedł powoli do łóżka i stwierdził, że jest bardzo niestarannie posłane. Komoda w stylu chippendale, którą kupił u Sotheby'ego przed pięciu laty, zastawiona była całą baterią słoiczków i buteleczek. Pokój pachniał zupełnie inaczej, i to nie tylko z powodu różyczek w kryształowym kielichu, którego miejsce - a pamięć na pewno go nie myli - było na etażer­ce w salonie. Unosił się w nim zapach pudru, kremów i perfum. Niezbyt silny, a jednak irytujący. Na przeście­radle dostrzegł plamę ze szminki. Nachylił się, a potem krzywiąc się, podniósł z podłogi mikroskopijne koronko­we majteczki.

Pani Grange? Nie, to śmieszne, wręcz absurdalne! Poczciwa, przysadzista pani Grange za nic w świecie nie wcisnęłaby się w coś takiego. Może to Fred miał gościa.. . ? Skłonny był mu to wybaczyć, jednak dlaczego musiało się to odbywać akurat w jego sypialni?! I czemu Fred nie spakował i nie zabrał jej rzeczy?

Nagle obudziła się w nim dusza artysty i architekta. Wyobraźnia podsunęła mu wizerunek wysokiej, piersiastej kobiety, hałaśliwej i bezczelnej. I zawsze skorej do zaba­wy. Musi być rudowłosa, pomyślał, o białych, drapieżnych zębach i wyzywającym spojrzeniu. W sam raz dla Freda, więc w zasadzie nie powinien mieć mu tego za złe. Jednak umowa brzmiała, że dom zostanie zwolniony i wysprząta­ny na jego powrót.

Po raz ostatni rzucił okiem na flakoniki na komodzie. Pani Grange będzie musiała to wszystko wyrzucić. Bez­wiednym ruchem wsunął majteczki do kieszeni i wyszedł z sypialni, żeby sprawdzić, co jeszcze zmieniło miejsce podczas jego nieobecności.

Jackie leżała w szkarłatnej wannie z hydromasażem. Oczy miała zamknięte i w rozmarzeniu nuciła jakąś pio­senkę. Miniony dzień uznała za bardzo udany. Przelewała myśli na papier w tempie tak zawrotnym, że aż przerażają­cym. Pomyślała,' że to dobrze, iż na miejsce akcji wybrała Arizonę - odległą, surową i kamienistą. W takie tło dosko­nale wpasowywała się para głównych bohaterów - nie­złomny mężczyzna i naiwna z pozoru kobieta.

Kamienisty trakt wiódł ich na spotkanie romansu, ale oni jeszcze o tym nie wiedzieli. Jackie uwielbiała cofać się w pionierskie czasy, lubiła pustynny upał i zapach potu. Oczywiście na każdym kroku na bohaterów czyhało nie­bezpieczeństwo, a za każdym zakrętem czekała ich nowa przygoda. Bohaterka powieści, wychowana w klasztorze, przeżywała katusze, jednak znosiła je bez szemrania. Była dzielna i wytrwała. Jackie nie potrafiłaby pisać o kobiecie bez charakteru.

Na myśl o mężczyźnie mimowolnie się uśmiechnęła. Widziała go tak wyraźnie, jakby się nagle zmaterializował i leżał teraz obok niej w wannie. Miał gęste, czarne włosy, połyskujące w słońcu miedzianymi refleksami, kiedy zdejmował kapelusz. Na tyle długie, żeby kobieta mogła chwycić ich całą garść. Mięśnie miał stwardniałe od jazdy w siodle, ciało ogorzałe i smukłe.

Kłopoty, które były jego specjalnością, wycisnęły pięt­no na surowej twarzy o wydatnych kościach policzko­wych, ocienionych zarostem, którego nie chciało mu się golić. Jego usta były skore do śmiechu i potrafiły pobu­dzać serca kobiet do szybszego bicia. A oczy.. . Ach, oczy miał wręcz cudowne - szare w ciemnej oprawie, z drobny­mi zmarszczkami w kącikach. Spoglądały zimno, kiedy pociągał za cyngiel. A gdy kochał się z kobietą, błyszczały z pożądania. Wszystkie kobiety w Arizonie durzyły się w Jake'u Redmanie. Jackie także była w nim troszeczkę zakochana. Co w tym zresztą złego? Czy nie stawał się tym samym postacią bardziej autentyczną? Skoro potrafiła go sobie tak wyraźnie wyobrazić, że wzbudzał w niej żywsze uczucia, czy nie świadczyło to dobrze o jej literackim talencie? Jake Redman nie miał oczywiście kryształowego charakteru. Daleko mu było do tego. Dopiero zakochana w nim kobie­ta miała uzmysłowić mu jego zalety i zaakceptować je wraz z wadami. Jednak zanim to nastąpi, Jake miał jeszcze pannie Sarah Conway porządnie zaleźć za skórę. Jackie już nie mogła się doczekać, co będzie dalej. Prawie słysza­ła jego głos, kiedy mówił. ,.

- Co pani tu robi?!

Powoli otworzyła oczy i ujrzała obiekt swoich marzeń. Jake?! A może to gorąca woda uderzyła jej do głowy i rozmiękczyła mózg? Wprawdzie jej bohater nie nosił garnituru z krawatem, rozpoznała jednak to mroczne spojrzenie zwiastujące burzę z piorunami. Zastygła w osłupie­niu i patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma.

Włosy miał wprawdzie krótsze, ale tylko nieznacznie, a ciemny zarost ocieniał mu policzki. Przetarła oczy, a po­tem zamrugała, bo chlor zaczął ją piec pod powiekami. Mężczyzna wciąż stał tam, gdzie poprzednio.

- Czyja śnię?

Nathan przyjrzał jej się uważnie. Wprawdzie nie była to rudowłosa seksbomba z jego wyobrażeń, tylko fertyczna brunetka o sarnich oczach, jednak bez względu na wszyst­ko, nie powinna znajdować się w tym miejscu.

- Wtargnęła pani na teren cudzej posiadłości. To wbrew prawu. A tak w ogóle, kim pani jest?

Ten głos! Debry Boże! Nawet głos był taki sam. Jackie potrząsnęła głową i spróbowała wziąć się w garść. Bez względu na to, jak bardzo prawdziwy wydawał się jej bohater na papierze, nie mógł przecież nagle ożyć i stanąć przed nią w garniturze za co najmniej pięćset dolarów. Prawda była taka, że ona, Jackie MacNamara, znalazła się sam na sam z obcym mężczyzną, i to w ogromnie krępują­cej sytuacji.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin