Jestem DDA- słowa, które brzmią jak wyrok.pdf

(64 KB) Pobierz
172075395 UNPDF
„Jestem DDA”- słowa, które brzmią jak wyrok. Jak nieuleczalna choroba, wstydliwy
problem, o którym się nie rozmawia. Jak schorzenie tych, których diabeł prowadzi
przez życie. Wielu znanych mi dorosłych dzieci alkoholików ma problemy z
wypowiedzeniem ich na głos. Jedni wstydzą się przeszłości- boją się, że przestaną
być akceptowani, gdy tylko wyda się, w jakim domu się wychowywali, inni wręcz
przeciwnie- traktują je jak tarczę ochronną, usprawiedliwienie dla swoich błędów,
kłopotów, oczekiwań łagodniejszego traktowania . Niezależnie jednak od tego,
która z tych sytuacji ma miejsce większość DDA czuje się samotna, a słowa te zawsze
wywołują wiele emocji...
Moi rodzice pili oboje, właściwie odkąd pamiętam. Ja nie musiałam się ich wstydzić,
o takich opiekunach, jakimi byli w mniemaniu otaczających mnie osób, marzy każde
dziecko. Tylko ja wiedziałam, że ludzie z klasą, wyższym wykształceniem i dorobkiem
zawodowym, na pozór idealni rodzice i wzorowe małżeństwo, za zamkniętymi
drzwiami przemieniali się w parę nieobliczalnych alkoholików. Wiedziałam, choć
wiele lat zaprzeczałam temu, co działo się na moich oczach , choć zawsze
znalazłam usprawiedliwienie dla Ich stanu, choć pewnie nawet nie zdawałam sobie
sprawy, jak bardzo nasza rodzina różni się od rodzin moich koleżanek. Moja mama
wiele lat piła w ukryciu. Kobieta z klasą, na wysokim, dyrektorskim stanowisku, zawsze
zadbana, szalenie inteligentna i ujmująca, wieczorami sączyła na bankietach
kolorowe drinki i drogie alkohole w ozdobnych kieliszkach z palemką. Nikt jeszcze
wtedy nie podejrzewał, że nad ranem- po powrocie do domu- upijała się do
nieprzytomności, nie zważając na obowiązki rodzinne, które coraz częściej sprawiały
Jej sporo kłopotów.
Mój ojciec pił inaczej- wpadał w ciąg kilka razy w roku i leżał wtedy całymi dniami w
domu albo wybywał na pijackie eskapady do koleżków od kieliszka i pojawiał się
tylko po to, żeby wszcząć kolejną awanturę. Gdy trzeźwiał przyznawał się do nałogu
i zaczynał kolejną terapię. Moje dzieciństwo to czas bezustannych przepychanek,
kłótni i manipulacji. To okres biegania pomiędzy mamusią, a tatusiem,
niespełnionych dziecięcych obietnic i zdradzonych sekretów. To- ciągnące się w
nieskończoność- godziny, kiedy rodzice zapominali odebrać mnie z przedszkola i
często nieprzespane noce. Ale to także czas wspólnych wypraw do lasu, wieczorów,
kiedy wymyślałyśmy z Mamą bajki i popołudni spędzanych z tatą na lodowisku. To
magia scen teatralnych, po których biegałam z aktorskimi dziećmi podczas
popremierówek i spokojne, rodzinne układanie puzzli...
Wtedy jeszcze było w miarę normalnie- wierzyłam w zapewnienia rodziców i
dziadków, że tatuś i mamusia są bardzo nerwowi, bo dużo pracują. Że zapominają o
pewnych rzeczach, bo są niezwykle zajęci, że robią to wszystko dla mnie, że kłótnie
zdarzają się w każdej rodzinie, a klapsy służą dobremu wychowaniu.
Aby małej dzikusce, wzrastającej pod czujnym okiem rodziców nie było zbyt dobrze,
kochana oświata postanowiła uprzykrzyć mi życie, jednak nawet w osiedlowej
podstawówce, gdzie rozpoczęło się moje oświecanie- powolne i żmudne- trwał mit
idealnego domu, w jakim się rzekomo wychowywałam, podsycany systematycznie
odwiedzinami nadopiekuńczej z pozoru mamusi, bardzo zainteresowanej
edukacyjnymi postępami swojej pociechy. Byłam towarzyskim, wrażliwym dzieckiem,
więc moja sytuacja nie wzbudzała żadnych podejrzeń, a dzięki dobrym ocenom i
czynnemu włączaniu się w życie szkoły uchodziły mi na sucho mniejsze i większe
przewinienia, do których miałam wyjątkową słabość. Chyba zresztą nie różniłam się
specjalnie od innych dzieci, może byłam trochę bardziej odpowiedzialna, trochę
poważniejsza.
Kiedy skończyłam 11 lat mój tata wyprowadził się z domu. Kolejna z podjętych przez
Niego terapii powoli zaczęła przynosić rezultaty i Ojciec zaczął trzeźwieć. Nagle
okazało się, że nowa sytuacja, w jakiej się znalazłam nie jest dla mnie łatwa- ja
właściwie nie znałam swojego taty, a to, że nagle zaczął ode mnie czegoś
wymagać, choć do tej pory nie bardzo interesowała Go moja obecność, wydawało
mi się trudne, nie bardzo wiedziałam, czego właściwie oczekuje. Dziś myślę, że
paradoksalnie Tata zaczął się mną bardziej interesować , kiedy przestaliśmy
mieszkać razem.
W przeciwieństwie do mojego kontaktu z ojcem ,moja relacja z mamą zaczęła się
zmieniać na gorsze chyba już wtedy, kiedy tata zamknął za sobą drzwi naszego
mieszkania. Nie było już w pobliżu nikogo, kto mógłby Ją kontrolować, czy
sprawdzać, więc mama zaczęła pić na dobre. Z czasem coraz rzadziej wracała na
noc do domu, a coraz częściej sączyła wieczorami gin z tonikiem „na rozluźnienie”.
Nasze dom zawsze był pełen gości, ale teraz-oprócz znajomych z pracy i przyjaciół-
zaczęli się pojawiać podchmieleni amanci i kolejni narzeczeni, którzy -odchodząc po
kilku miesiącach bez słowa- zostawiali po sobie gniew mojej matki i ślad rozstania w
dziecięcym serduszku.
Wraz z moim ojcem dla mamy zniknął także główny obiekt wyładowywania złości.
Nie było już nikogo, z kim moja rodzicielka mogłaby się kłócić, więc agresja matki
skupiła się na mnie. Na co dzień czuła, mądra i kochana, po pijaku zmieniała się nie
do poznania- płakała całymi godzinami i denerwował ją najmniejszy drobiazg.
Zaczęły się groźby, obdukcje, nocne wizyty policji. Miłość dziecka do rodziców bywa
bezkrytyczna- zapewniałam Jej komfort picia, nawet wtedy, kiedy robiła mi krzywdę.
Okłamywałam wszystkich dookoła, woziłam zwolnienia do pracy, a kiedy była
pijana robiłam przy Niej dokładnie wszystko. Z czasem nauczyłam się, jak o nas obie
zadbać. Moja matka wpadła w depresję. Bezustanne próby samobójcze, coraz
bardziej dramatyczne, noce spędzane na oddziałach reanimacyjnych i detoksach,
chwile, kiedy znajdowałam Ją w kałuży krwi nieprzytomną i kiedy nie wiadomo było,
kto był bledszy- Ona po kolejnym przedawkowaniu, czy ja modląca się żeby przeżyła
sprawiły, że nauczyłam się efektywnie działać w sytuacji zagrożenia- gdy coś się
działo przestawałam czuć cokolwiek i po prostu starałam się opanować sytuację. Z
czasem samotną dziewczynką siedzącą na izbie przyjęć i coraz częściej zasypiającą
podczas lekcji zaczęli interesować się dorośli. Szybko dotarło do mnie, że kiedy moja
sytuacja rodzinna wyjdzie na jaw mogą mnie zabrać z domu. Próbowałam więc jak
najlepiej kontrolować rzeczywistość. Milczałam w szkole, przestałam skarżyć się
dziadkom i tacie. Wiedziałam, jak założyć ucisk na przeciętą żyłę, zrobić sztuczne
oddychanie, dobudzić Mamę przed pójściem do pracy i jak ukryć sińce na wfie.
Żeby nie zrobiła sobie krzywdy chowałam kluczyki do samochodu i leki, żeby nie piła
wylewałam alkohol i zamykałam Ją pokoju. Lekarzom mówiłam, że tatuś wyjechał w
delegację, nauczycielom, że rodzice przestali przychodzić na zebrania, bo robią
karierę. Z niemal bezbłędną precyzją umiałam przewidzieć, co mnie może w danej
chwili spotkać. Umiałam poznać w jakim mama jest stanie po ilości oddechów na
minutę i rodzaju kroków, jakimi wchodziła do domu. Umiałam ją pocieszyć, kiedy
płakała i wysłuchać użalania się nad sobą, kiedy nie dawała sobie rady.
Odwiedzałam Ją w szpitalu psychiatrycznym, gotowałam zupki i udawałam, że
wszystko jest w porządku, a ja świetnie sobie radzę. Właściwie na początku tak
rzeczywiście było, a ja mogłabym spokojnie stwierdzić, że w dziedzinie sytuacji
rodzinnej stałam się mistrzynią gry pozorów. O tym, co się dzieje nie wiedział
dosłownie nikt.
Kiedy skończyłam 14 lat Tata zapisał mnie na terapię do jednej z warszawskich
poradni i niemal od razu zaczęłam chodzić na grupę terapeutyczną. Odtąd
wszystko powoli zaczęło się zmieniać. Wreszcie był ktoś, kogo obchodziło to, co
przeżywam. Wreszcie był ktoś, kto próbował przebić się przez mur obojętności, który
budowałam wokół siebie. Wreszcie był ktoś, do kogo mogłam zwrócić się o pomoc.
Cotygodniowe spotkania szybko stały się integralną częścią mojego życia. Dzięki nim
i trosce, jaką zostałam otoczona, dzięki dzieciakom , które podobnie jak ja wiedziały,
czym jest brak oparcia w rodzicach i noce pełne lęku łatwiej było mi wytrzymać z
Mamą, radzić sobie dzielnie z tym, z czym radzić sobie- w moim mniemaniu-
musiałam. Tam przeżyłam najszczęśliwsze chwile swojego dzieciństwa. Tam
poznałam swoją pierwszą miłość i ludzi, z którymi przyjaźnię się do dziś. Nawet teraz,
kiedy jesteśmy już dorośli, razem przeżywamy swoje olbrzymie porażki i małe sukcesy.
Lubimy się, wspieramy i jesteśmy dla siebie ważni. Wciąż pamiętamy tamte chwile i
ludzi, którzy – będąc wtedy obok- pomagali nam walczyć z problemami, z którymi
jako dzieci nie powinniśmy mieć do czynienia.
Każde z nas ma chyba swoje ulubione wspomnienie z prowadzącymi tamtej grupy.
Taki wyjątkowy moment zawierający się w słowach: „Michał, Agnieszka i ja”. Ja
mam takich wspomnień bardzo wiele i są one dla mnie wyjątkowo istotne.
Właściwie to zadziwiające, jak wiele rzeczy- pozornie zwyczajnych i banalnych-
nadaje naszemu życiu wyjątkowy sens, sprawia, że wydarzenie, czy rzecz dla innych
zupełnie bez znaczenia, dla nas ma swoją jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną
wartość.
Wspomnienia jakiejś rozmowy na obozie, gra w podchody, kilka wspólnie
spędzonych chwil w autokarze, ciepły uścisk, charakterystyczne dla kogoś
powiedzonka, czy sposób zadawania pytań pamięta się potem całymi latami,
pielęgnuje w sercu jak coś naprawdę ważnego, nosi przy sobie jak amulet. W
inżynierii takie zjawisko nazywa się to pamięcią plastyczną materiału, w chemii
pamięcią substratu, w psychologii pamięcią epizodyczną.
W życiu tęsknotą...Ale ta tęsknota jest potrzebna- pozwala odkryć, co jest tak
naprawdę ważne.
Dzięki temu łatwiej potem poradzić sobie z czymś, co jest trudne, przeżyć
wydarzenia, na myśl, o których garść tabletek, czy efektowny skok z siódmego piętra
wydaje się jedynym rozwiązaniem, uwierzyć, że to tylko taki etap, że będzie lepiej,
spokojniej. Ja wiem, że w Ich życiu i Ich pracy zawodowej mnóstwo było młodych
ludzi, takich jak ja. Dzieciaków tak samo samotnych i zagubionych. Wiele maluchów
codziennie przeżywa to, co ja przeżywałam wtedy. Nie byłam ani pierwsza ani
ostatnia. Jednak dla mnie, Ich obecność, akceptacja i wsparcie miała naprawdę
głębokie znaczenie. Myślę, że nie przesadzę, jeśli napiszę, w dużej mierze dzięki Nim
jestem dziś taka, jaka jestem, że z pewnością zmienili moje życie. Ich wiara w moje
możliwości, troska i czas, jaki mi poświęcili zostaną we mnie na zawsze. I choć Ich
słowa nie przejdą zapewne do historii literatury dla mnie są ważniejsze niż „imię moje
czterdzieści i cztery”, czy „ogary poszły w las”. Wszak zamiast w szkolnym zeszycie
zapisałam je w swoim sercu...
Ja miałam dużo szczęścia. Byli przy mnie dorośli, którzy zawsze we mnie wierzyli.
Którzy umieli cieszyć się każdym moim osiągnięciem i pocieszyć, gdy działo się coś
złego. Jak dziś wygląda życie dzieciaków, których nie miał kto potrzymać za rękę?
Jakich potencjalnych możliwości nigdy nie rozwiną? Nie wiem. Chyba nawet nie
chcę o tym myśleć.
Dziś stoję na progu dorosłości. Mieszkam sama, pracuję, studiuję. Moja Mama wciąż
pije, teraz już właściwie całymi dniami. Powoli przestaję wierzyć, że kiedykolwiek z
tego wyjdzie, choć Jej częste obietnice chęci wyjścia z nałogu zawsze budzą we
mnie nadzieję, a brak rezultatów smutek i żal. Mój tata mieszka ze swoją nową
rodziną. Nasz kontakt jest poprawny, choć nie bliski. Nawet kiedy wpada do mnie w
odwiedziny mam wrażenie, jakby bardzo się spieszył. Jakby kontakt ze mną był dla
Niego tylko obowiązkiem, który trzeba wypełnić, żeby nie mieć wyrzutów sumienia.
Kilka miesięcy temu, po 6 latach trzeźwości, zaczął znowu pić. Jeszcze raz mój
starannie ułożony, uporządkowany świat rozsypał się w ciągu kilku minut, jeszcze raz
wróciły dziecięce uczucia strachu i bezradności, choć nie mieszkamy już razem i
Jego choroba nie ma na mnie takiego wpływu, jak kilkanaście lat temu, kiedy byłam
małą dziewczynką. Dla dzieci rodzice zawsze zostają rodzicami- kimś, kto powinien
dawać wsparcie i poczucie bezpieczeństwa.
Skończyłam liceum z jedną z najlepszych średnich maturalnych w tej szkole.
Dostałam się na wszystkie kierunki, na jakie zdawałam, w tym na swój z trzecią lokatą
na wydziale. Po latach wrzasków i niepotrzebnych dyskusji moja rodzina pozbawiła
mnie przyznanego dawno temu miejsca familijnej czarnej owcy w zamian oferując
wygrzane miejsce na zabytkowej komódce, gdzie moje- oprawione w ramki zdjęcie-
zajęło honorowe miejsce tuż obok wizerunku pana prezydenta i znamienitości życia
religijnego. O zdanej na piątki maturze i ceremonii otrzymania indeksów mówiło się
tak, jakby te wydarzenia przyćmiły wszystko, co do tej pory zdarzyło się w historii
rodzinnego wszechświata. Dla moich bliskich te kilka poprawnych odpowiedzi
skreślonych ołówkiem na arkuszu egzaminacyjnym i bezbłędna maturalna
wypowiedź w języku Voltaira było największym osiągnięciem mojego życia.
Dziś, kiedy mam już za sobą jedzenie niedogotowanego makaronu i ćwiczenie
chodzenia w butach na wysokim obcasie, dziś, kiedy jestem wreszcie samodzielna i
niezależna, dziś, kiedy umiem już wymienić uszczelkę i wiem, ile soli wsypuje się do
sosu, myślę, że dużo trudniejsze było samodzielne radzenie sobie z problemami. Brak
wsparcia w najbliższych, wysłuchiwanie żalów, pretensji i dobrych rad. Konieczność
wybrania pomiędzy własnymi potrzebami, a sprostaniem oczekiwaniom rodziców,
przyznanie się, że nie zawsze daję sobie ze wszystkim radę.
Z jakimi problemami muszę się mierzyć jako dorosłe dziecko alkoholika? Przede
wszystkim z tym, że nie mam do siebie zaufania. Nie wierzę we własne siły i nie
zawsze mam odwagę podejmować ryzyko, bo wiele z celów wydaje mi się poza
zasięgiem moich możliwości. Poczucia bezpieczeństwa i swojej wartości szukam w
innych, zamiast w sobie, nie bardzo wierzę, że można mnie lubić, nie bardzo ufam
temu co widzę, bo przez wiele lat moi rodzice zaprzeczali temu, co dostrzegałam i
czułam. Żyję z kalendarzem w ręku- szybko, intensywnie. Jestem najszczęśliwsza
wtedy, kiedy coś się dzieje, kiedy mogę działać. Czasem myślę, że walczę z życiem
już programowo, z definicji. Wymyślam sobie problemy, komplikuje sprawy dla innych
proste, a kiedy tylko spada w moim życiu poziom wydarzeń spektakularnych i
dramatycznych natychmiast pakuję się w kłopoty. Spokój i uczucie spełnienia daje
mi dopiero świadomość tego, że się wyrabiam, że o wszystko zadbałam, że każdy
punkcik w harmonogramie został skrupulatnie skreślony. Mimo dużej dozy szaleństwa
i beztroski najbardziej na świecie boję się niespodzianek i chaosu. Tego, że może
wydarzyć się coś, co zburzy mój spokój, z czym mogłabym sobie nie poradzić.
Momentalnie się przywiązuję. Uwielbiam podróże i poznawanie nowych ludzi, ale
najlepiej czuję się z paczką przyjaciół, we własnym domu, pełnym zdjęć,
ukochanych rzeczy, pamiątek. Myślę, że dorastanie w pełnej, w miarę normalnej
rodzinie daje poczucie bezpieczeństwa, uczy pewnych podstawowych zachowań,
umiejętności. Młody człowiek usamodzielniając się posiada pewnego rodzaju mapę,
cenne doświadczenia poukładane na czerwonym aksamicie pamięci. Dzięki nim
wie, co powinien robić w danej sytuacji, ma wpojone pewnego rodzaju zasady,
tradycje, wartości.
Moje zasady, normy, których nauczyłam się w domu nijak mają się do rzeczywistości.
Często muszę się uczyć zachowań, które- dla innych naturalne- mnie sprawiają wiele
trudności.
Z pozoru jestem pewna siebie, towarzyska, kontaktowa. Uwielbiam poznawać
nowych ludzi, wszędzie mnie pełno. Jestem ciepła, dobrze sobie radzę z
organizowaniem mniejszych i większych przedsięwzięć, z dbaniem o innych. Do życia
podchodzę z entuzjazmem, zawzięciem i humorem. Ci, którzy znają mnie lepiej
wiedzą, że pod maską przebojowej, beztroskiej niewiasty kryje się niepewne, często
nadwrażliwe dziewczę. Idealistka lubiąca mieć koło siebie tych, których kocha,
nienawidząca pożegnań i zmian, z własnym programem naprawy świata w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin