Conran Shirley - Koronka I.pdf

(1925 KB) Pobierz
Lace
SHIRLEY CONRAN
KORONKA
Przełożyła Zofia Kierszys
Moim synom Sebastianowi i Jasperowi z miłością
PRELUDIUM
Paryż, 1963 rok
Szurr... szurr... szurr... Zimny twardy metal wbijał się głęboko w ciało dziewczynki.
Wepchnęła knykcie do ust i wgryzała się w kości jak tylko mogła najmocniej, żeby
ból zwalczyć bólem. Nie miała odwagi krzyczeć. Tylko mamrotała:
- Jezu, Jezu, Jezu - gryząc się w tę rękę.
Łzy spływały jej po policzkach na papierową poduszkę. Trzęsła się cała od zimnego
potu. Zza okna dolatywały wesołe odgłosy ruchliwej paryskiej ulicy, ale w tym brązowym
małym pokoju słyszała tylko skrobanie i swoje „Jezu", i od czasu do czasu szczęknięcie
stali o stal. A gdyby policzyć do dziesięciu i wrzasnąć? Chyba to już nie może wejść
wyżej, to, co on tak w nią wbija? Jak sztylet nieustępliwy, zimny, bezlitosny. Zbierało jej
się na wymioty, chciała zemdleć, chciała umrzeć. Nie do zniesienia, że to jeszcze, i
jeszcze, i jeszcze...
Ten człowiek pochylał się, zaprzątnięty tym, co robił, a ona leżała na twardym stole,
kolana miała podciągnięte wysoko i rozsunięte nogi w strzemionach chirurgicznych. To
było straszne od chwili, gdy weszła do tego domu, do tego pokoju ciemnobrązowego z
twardym wysokim stołem pośrodku. Na drugim stole zobaczyła leżące rzędem srebrzyste
instrumenty i kilka misek o dziwnych kształtach; stało też łóżko polowe i parawan
zasłaniał jeden kąt pokoju. Kobieta w białym fartuchu wskazała jej parawan i
powiedziała: „Tam możesz się rozebrać". Potem ona, naga, wstrząsana dreszczem, nie
chciała wyjść zza chroniącego ją parawanu, ale ta kobieta wzięła ją energicznie za rękę i
pociągnęła na środkowy stół. Położyła ją na plecach tak, że jej wąskie biodraoparły się o
krawędź stołu, rozłożyła jej nogi i podniosła w te zimne strzemiona. Rozdygotane
dziecko, w ostrym świetle lampy nad stołem, czuło się upokorzone bezgranicznie.
Nie tylko żadnego środka znieczulającego. Ten człowiek miał na sobie wymięty,
morskozielony kitel chirurgiczny. Polecił coś szeptem swojej asystentce i włożył dwa
palce w pochwę dziewczynki. Przytrzymując szyjkę macicy, drugą rękę położył na jej
brzuchu, żeby zbadać wielkość i położenie macicy. Nastąpiło tamponowanie
antyseptykiem, po czym wepchnął zimny wziernik w kształcie kaczego dzioba,
rozdzielający ścianki pochwy i pozwalający mu widzieć otwór szyjki. Wziernik nie
kaleczył, ale ziębił, wydawał się groźbą w małym, dziecięcym ciele. Wsunięte zostały inne
instrumenty, zaczął się ból, kiedy szyjkę otwierały powoli nierdzewne stalowe
rozszerzacze, aż rozwarły ją dostatecznie, by można było zacząć zabieg. Ten człowiek
wziął skrobaczkę - metalową pętlę na długim cienkim trzonku - i przystąpił do
wydrążania. Skrobaczka poruszała się w macicy wyskrobując poczęte życie. Trwało to
tylko dwie minuty, ale cierpiącej dziewczynce wydawało się nieskończoną męką.
Ten człowiek pracował szybko: od czasu do czasu mamrotał do kobiety, która mu
pomagała. Chociaż był zahartowany, bardzo się starał nie patrzeć na twarz pacjentki.
Gdy błyskawicznie ukończył zabieg i kolejno wyciągał zakrwawione stalowe instrumenty,
sam widok jej małych stóp w strzemionach stanowił dostateczny wyrzut.
W miarę opróżniania macica stopniowo się zmniejszała do pierwotnych rozmiarów,
ale dopóki to nie ustało, dziewczynką miotały bolesne skurcze.
Teraz kwiliła jak zwierzę, zachłystując się, ilekroć chwytał ją ból. Ten człowiek
raptownie wyszedł z pokoju; kobieta wytarła ją tamponem ze środkiem antyseptycznym:
zapach tego środka przesycił powietrze.
- Bądźże już cicho - syknęła kobieta. - Za pół godziny poczujesz się świetnie. Inne
dziewczyny tak się ze sobą nie cackają. Powinnaś być wdzięczna za to, że on ma
przeszkolenie jak prawdziwy doktor. Nic ci tam nie spaprał: wie, co robi, jest szybki.
Nawet nie wiesz, jaka z ciebie szczęściara.
Pomogła jej, chudej trzynastoletniej dziewczynce, zejść ze stołu i położyć się na
polowym łóżku w kącie. Dziewczynka z twarzą popielatą trzęsła się pod kocem
niepohamowanie.
Kobieta dała jej tabletki do połknięcia, usiadła i zajęła się czytaniem romansu w
papierowej okładce. Ciszę w pokoju tylko chwilami przerywał zduszony szloch. Po
upływie pół godziny powiedziała:
- Możesz już iść. - Pomogła dziewczynce ubrać się i włożyć dwie podpaski
higieniczne w majtki. Wręczając jej buteleczkę z antybiotykiem w tabletkach, ostrzegła: -
Cokolwiek się stanie, nie przychodź tu. Pewnie nie dostaniesz krwotoku, ale w razie
gdyby, wezwij natychmiast lekarza. Wracaj teraz do domu i leż w łóżku przez całą dobę. -
Na chwilę ta starannie kontrolowana bezosobowa twardość zmiękła. - Pauvre petite! Nie
dawaj mu się dotknąć co najmniej przez dwa miesiące. - Kobieta niezgrabnie pogłaskała
dziewczynkę po ramieniu i poprowadziła ją korytarzem do masywnych drzwi
frontowych.
Dziewczynka wyszła i przystanęła na kamiennych schodach mrugając w ostrym
blasku słońca. Potem wolno, z trudem Lili powędrowała bulwarem. Po drodze wstąpiła
do jakiejś kawiarenki i zamówiła kakao. Siedziała popijając, czując na twarzy słoneczne
ciepło i parę z filiżanki, a szafa grająca ryczała nowy przebój Beatlesów „Ona cię kocha".
CZĘSC PIERWSZA
Rozdział pierwszy
Był ciepły wieczór październikowy roku 1978. Maxine patrzyła przez okno limuzyny
na dobrze znaną sylwetę Nowego Jorku na tle nieba z rozmigotanymi drapaczami
chmur. Wybrała tę trasę specjalnie, żeby to znów zobaczyć. Teraz nobliwy, komfortowo
wyciszony Lincoln Continental stał na moście Triboro. Nie szkodzi, powiedziała sobie,
jest jeszcze mnóstwo czasu przed tym spotkaniem. A widok jest wart nawet spóźnienia -
jest jak rozrzucone po niebie brylanty.
Jej porządnie złożone futro z soboli leżało przy kasztanowatej kasecie z biżuterią.
Dwanaście kasztanowatych skórzanych walizek - wszystkie z wytłoczoną złotą
hrabiowską koroną i równie złotymi inicjałami M.C. - zostało ulokowanych przy szoferze
i w bagażniku. Maxine podróżowała prawie bez żadnego zaaferowania, ale za to z dużym
nakładem kosztów pokrywanych zwykle nie przez nią. Nigdy jej nie obchodziło, jaka jest
dozwolona ilość bagażu; wzruszając ramionami mawiała, że lubi wygodę; toteż jedna
waliza zawierała prześcieradła z różowego jedwabiu, specjalną puchową poduszkę i szal
z miękkiej jak śmietana pajęczej koronki, który jej służył zamiast lizeski.
Większość walizek wypełniała garderoba (pięknie poprzekładana karbowaną
bibułką). Ale była i taka walizka, która stanowiła małe, w kasztanowatej skórze biuro. W
innej mieściła się zasobna apteczka: tabletki, maści, leki w sprayach, strzykawki z
gotowymi zastrzykami witaminowymi i różne czopki, których stosowanie jest uważane
we Francji za normalną kurację, przez Anglosasów jednak ze zmarszczeniem brwi
odrzucane. Kiedyś Maxine próbowała kupić strzykawki w Detroit - mon Dieu, czyż nie
potrafią tam odróżnić francuskiej hrabiny od narkomanki? Trzeba dbać o swoje
ciało,drugiego już się nie dostanie, starannie więc należy dobierać to, co się na ciało i w
ciało wkłada. Maxine nie widziała powodu, żeby wmuszać w żołądek okropne jedzenie
tylko dlatego, że znajduje się na wysokości trzydziestu pięciu tysięcy stóp nad poziomem
morza. Wszyscy inni pasażerowie pierwszej klasy z Paryża pracowicie przeżuwali sześć
rozgotowanych dań, podczas gdy ona zjadła zaledwie trochę kawioru (nawet bez
grzanki) i wypiła jeden kieliszek szampana (żaden rocznik, ale Moet, jak zauważyła z
uznaniem, zanim go wzięła). Z niedużej torby podróżnej z zamszu w kolorze burgunda
wyjęła łyżeczkę, słoik domowego jogurtu i wielką soczystą brzoskwinię z własnej
cieplarni.
Później, gdy inni pasażerowie czytali albo drzemali, Maxine wyciągnęła swój
miniaturowy magnetofon, maleńki złoty ołówek i duży, tani biurowy duplikator.
Magnetofon był do wydawania poleceń sekretarce, a duplikator do notatek,
brudnopisów i zapisywania rozmów telefonicznych. Wyrywała to, co napisała, i wysyłała
zawsze zatrzymując kopie. Po powrocie do Francji dawała te kopie sekretarce, która
składała je do akt. Maxine była w sposób dyskretny dobrze zorganizowana. Nie widziała
celowości w organizacji zbyt dobrej, nie znosiła pośpiechu, ale działać mogła tylko w
atmosferze porządku. Lubiła porządek bardziej niż komfort.
Gdy Madame la Comtesse robiła rezerwację na podróż w interesach, w Plaża
automatycznie rezerwowano dla niej dwujęzyczną sekretarkę. Czasami Maxine zabierała
swoją stałą sekretarkę, ale nie zawsze było wygodnie mieć tę dziewczynę zawieszoną na
szyi jak para łyżew. Poza tym ona pracowała u Maxine prawie dwadzieścia pięć lat, więc
potrafiła pod jej nieobecność mieć oko na wszystko - poczynając od kondycji jej synów i
jej winogron, na powrotach (kiedy i z kim) Monsieur le Comte do domu, kończąc.
Mademoiselle Janinę donosiła o wszystkim, pełna żarliwego oddania. Od roku 1956
pracując w Chateau de Chazalle, jaśniała odbiciem chwały, jaką był sukces Maxine.
Zaczęła pracować u de Chazalle'ow dwadzieścia pięć lat temu, gdy Maxine, wówczas
dwudziestopięcioletnia, przeobraziła zamek w zabytkowy hotel, muzeum i teren
Zgłoś jeśli naruszono regulamin