Janusz Głowacki - My sweet Raskolnikow. Obciach.pdf

(426 KB) Pobierz
1222255 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
1222255.001.png 1222255.002.png
Janusz Głowacki
MY SWEET RASKOLNIKOW
OBCIACH
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
My sweet Raskolnikow
Usłyszałem:
Allô.
Odpowiedziałem po angielsku:
Hallo.
I to była ona.
Where are
you?
zapytała. A ja zrozumiałem i odpowiedziałem:
In Paris.
Zapytała:
At the airport?
czyli jadę. I wszystko było jak
się należy. Samochód miał biegów pięć, magnetofon oczywiście, odkrywany dach jak najbar-
dziej, zaś Lubow objęła mnie przypominając, że ma piersi małe, sterczące jak psie uszy i że
nie przyjechałem tu dla przyjemności. Wszystko włączyła i ruszamy. Ulice były to węższe, to
szersze, samochody jechały w równych rzędach najpierw po trzy, a potem po cztery. Jak któ-
ryś ma zbity reflektor i urwany zderzak, to drugi o sześć za dużo i dwa zderzaki. Domy na
ogół wysokie, ale były i niższe. Tak jechaliśmy o wiele za szybko, aż zrobiło się całkiem
przestronnie, a na chodnikach pojawiło się pełno Francuzów i to były Champs-Élysées.
Yes.
A ona:
I'm driving
Czemps Elizes
powiedziałem z polska, a Lubow zaśpiewała:
O Champs-Élysées
i do-
co było przyjemnie usłyszeć. Patrzę w lewo, patrzę w prawo i zno-
wu w lewo, znowu w prawo. Robię tak, bo pisarz, który przydzielił mi sto trzydzieści pięć
dolarów, powiedział: „Kładźcie tam oko, kładźcie, popatrzcie sobie, jak się tam to wszystko
przełamuje”. Aż stanęliśmy na środku jezdni, wszystko się zapchało, zatkało, klaksony się
dławią, jęczą, kurz, szyk się złamał, samochody w sześciu, siedmiu stoją w rzędach, gęsto, a
gdzie indziej dziury. To nimi na motocyklach tylko świszcze, tak przemykają w hełmach ba-
niastych, kurtkach ze skóry czarnej
You are in Paris
młodzi Francuzi na
japońskich Hondach. To już pułkownik znajomy przepowiedział, że my garnitury, teczki,
okulary nosimy, żeby się wydać inteligentniejsi, a ci młodzi na wojskowo, prawdziwych męż-
czyzn udają. Jednak ruszyliśmy, na chodniku pogotowie trąbi i błyska światłami (a ja patrzę),
dookoła samochody, nowe i porozbijane, jak nowe, to błyszczą, że bardziej nie można. Tylko
na bok dwa najbardziej rozbite zepchnięto. W jednym krzyk, w drugim przez okno sterczy
ręka z zegarkiem złotym na przegubie. Lubow tylne światło Volkswagena skasowała, zderzak
Forda wgniotła i wprowadziła samochód w karuzelę. Przy Pont Nacional już, już, prawie że
upolowała dwóch patriotów młodych. Twarze mieli pociągnięte farbą białą, włosy ciekawiej
nagrody na nich i odznaczenia
trójkolorowe, w narodowe barwy, oj, mojemu dawnemu koledze, Lizakowi, sprawiłoby to
komplikacje: Przypałować im, czy aby nie przypałować? Skręcamy w bulwar Poniatowskie-
go, bo nas, Polaków, porozrzucało po świecie, i jedziemy chrzęszcząc oponami na rozbitym
szkle. Lubow puszczając kierownicę gładzi mnie po ręce i na podjazd wjeżdżamy, i na dół, a
obok rzeka, na most i z mostu w boczną aleję, jak w lewo skręcamy, to potem w prawo i już
jesteśmy w lasku Vincennes, dokładnie takim jak Bielański, ale gorzej zadbanym. Alejami
jeżdżą samochody, Francuzi chodzą po trawie, leżą pod drzewami, grają wesoło w warcaby.
Wszystko jak na niedzielnej łączce przed zakładem przemysłowym w Warszawie, gdzie w
święta pomysłowe dzieciaki montują stoły z kawałków cegieł, desek i blachy, równo, aby się
wino nie bełtało. Tam to przychodziłem z Niedobitkiem po jego ojca, kiedy już popadł w pe-
symizm, nie znajdował przyjemności w piciu, a złościła go nawet szyjka butelki z wodą brzo-
zową, że za wąska.
Ale na razie co mi tam Niedobitek. Patrzę w lewo, patrzę w prawo, bo pisarz, który przy-
dzielił mi sto trzydzieści pięć dolarów, powiedział: ,,Nawarstwiajcie sobie, nawarstwiajcie, to
się wam potem scałkuje w wartościowej syntezie.” A brzegiem alejki spacerują kobiety, po-
drygują pośladkami, mrugają, piersi mają duże, małe odsłonięte, wysuwają języki, kręcą to-
rebkami i kuszą. Tak oto dojechaliśmy przed dom. Lubow, raczej przejechaliśmy pod nim. Od
4
Też to znałem, więc mówię:
dała;
tyłu wyglądało to jak podwórko – studnia u Niedobitka na Brzeskiej (mam oko), jednak nie-
zupełnie. Zamiast figurki Matki Boskiej, otoczonej rzadkimi sztachetami, nieco zżółkłymi od
moczu, stały tu Simca Matra jaskrawo żółta, Ford czerwony i jeszcze dwa samochody. A my
do windy. Niedobitek mieszkał na piętrze szóstym, po obu stronach korytarza pokoje poje-
dyncze, ale ustawne, na końcu kibel. On mieszkał w trzeciej klatce od kibla, wejście z bramy,
po drewnianych schodach wychodzonych, wygodnych, z rodziną. Powodziło im się jak najle-
piej. To były lata pięćdziesiąte i wszystkim chciało się pracować. Ojciec Niedobitek miał
wtedy słuch absolutny
odmawiał jed-
nak dorabiania sutenerstwem. Jego kolega, Lizak, chciał koniecznie po kryjomu wynaleźć
nową pastę do butów, zaś nauczyciel geografii z młodziutką żoną opowiadał szeroko o naj-
większych na świecie kopalniach rudy i diamentów na Uralu. Ale czasy te przeminęły z wia-
trem.
Mam uśmiech zjednujący ludzi. Kiedy przyjechałem pod Warszawę, gdzie się pracuje
twórczo w kolektywie, Najwybitniejszy Pisarz powiedział, że uśmiecham się jak Gioconda.
Uśmiech Giocondy wcale mi się nie podobał, ale następnego dnia wstałem wcześnie, włoży-
łem tylko kąpielówki i zacząłem biegać. Biegałem, biegałem, obiegłem klomb kilka razy i
nic, ale biegałem. Już się począłem obawiać, że to na nic, że nic nie wybiegam, ale jeszcze
biegałem i naraz po pokoju Najwybitniejszego Pisarza jakby wicher przeszedł: firanki zafa-
lowały, okno zatrzepotało. Przy obiedzie zaproponował wspólne obmyślanie scenariusza i
wieczorem bodaj zaczęlibyśmy go pisać i film polski wzbogaciłby się o ciekawą pozycję,
gdyby nie przyjechała Lubow.
Już kiedy miałem sześć lat, wiedziałem, że nie można mieć wszystkiego. W bramie moje-
go domu pracowała muskularna kobieta o pięknie owłosionych nogach. Twarz miała jasną,
oczy łagodne. Poniedziałek był na podwórku niecierpliwie oczekiwanym dniem wypłaty ty-
godniówek dla dzieci. Z kilkoma kolegami i jedną koleżanką stawaliśmy przed koniecznością
wyboru. Wspomniana kobieta, jeśli akurat nie miała powodzenia, zgadzała się, po przelicze-
niu składkowych pieniędzy, podciągnąć spódnicę i odsłaniała porośnięte bogatym rudym
włosem podbrzusze. Trwało to tyle co przelot samolotu, potem czekał nas długi, smutny ty-
dzień bez landrynek. Poznałem więc wcześnie smak wyrzeczeń, a następne lata doświadcze-
nia te ugruntowały.
Ale wszystko do czasu, bo teraz cztery pierwsze piętra zajmowały składy, a my jedziemy
windą wyżej (patrzę sobie, patrzę). Znów mnie objęła, przycisnęła do lustra. Wysiadamy.
Otworzyła ozdobne, dębowe drzwi
może i miały tyle zamków, co komis na Nowym Świe-
potem po kostki w dywan, pufy, kandelabry, marmury, butoniery,
zegary. Na lewo drzwi do mnie, na prawo do niej, na wprost, zamiast ołtarza, kobieta i męż-
czyzna na zdjęciu kolorowym. Ona z uśmiechem jakby przestraszonym, malutka. On wyglą-
dał tak, jak powinien wyglądać przemysłowiec
trochę podobny do Ernesta Hemingwaya,
gdyby był bokserem, nie miałby kłopotów z ochroną szczęki, ale i w branży tekstylnej zaszedł
daleko, dużo dalej niż mój ojciec. Kiedy tato żegnał mnie na lotnisku, nie miał żadnej wątpli-
wości, że musi mi się udać. „Pomścisz mnie, synu”
mówił.
Kryształowe świeczniki wisiały symetrycznie w czterech rogach. W moim pokoju panował
półmrok. Żaluzje na obu oknach i drzwiach na taras opuszczone. Lubow pocałowała mnie w
usta, pokazała, gdzie jest łazienka, i wyszła. Pachniało. W całym domu unosił się czysty za-
pach, jakby świerków na ścieżce Pod Reglami i konwalii. No, Janek, pomyślałem, wygląda na
to, że przyjechałeś we właściwe miejsce. Tak pachnie szmal.
Ale też ciekawe, że gdyśmy przystanęli po drodze, Lubow pozwoliła mi zapłacić za piwo.
Sięgałem do kieszeni ruchem, który nie trwał przecież minutę. Spokojnie sobie zaczekała, a
nawet powiedziała, ile zostawić napiwku, nie mówiła jeszcze nic o przyszłości.
5
przed południem grywał na harmonii w pociągach, a wieczorami
śpiewał dla przyjemności: „Hen, na meksykańskim szlaku jedzie kowboj na rumaku.” Młody
Niedobitek pracował jako recepcjonista w hotelu harcerskim „Pod Liliami”
cie, ale nie miały kraty
Zgłoś jeśli naruszono regulamin