Mikolajewski Jaroslaw - Herbata dla wielblada, czyli sprawy i sprawki detektywa McCoyaz.doc

(556 KB) Pobierz
JAROSŁAW MIKOŁAJEWSKI

JAROSŁAW MIKOŁAJEWSKI

 

HERBATA DLA WIELBŁĄDA

czyli sprawy i sprawki detektywa McCoya

 

Wydawnictwo Literackie

2004

I

- Tylko się nie oddalaj.

- Boisz się?

Jodie rzuciła McCoyowi spojrzenie kogoś, kto nie tyle liczy na pomoc, co jej

bezwzględnie żąda, i to pod groźbą zemsty. Spojrzenie - cyrograf, podpisany

atramentem

wiążącym silniej niż krew. Obciągnęła spódniczkę i ruszyła lekkim krokiem w

kierunku

grupy rozmawiających biznesmenów, nad którymi wzgardliwym spokojem i elegancją

królował Jerry Springfield.

Już od trzech lat we dwoje próbowali go dopaść, nie zawsze godnie znosząc

tragiczne

porażki i podłe docinki kolegów. Dwadzieścia osiem zabójstw w ciągu czterech

lat.

Morderstw nie mieszczących się w wyświechtanym pojęciu zbrodni, popełnianych

wyłącznie

na trzydziestoletnich, eleganckich i jasnowłosych kobietach. Sprawca zabijał

zawsze w ten

sam sposób, przekłuwając serce jakimś szpikulcem czy bagnetem. Następnie

rozbierał swoje

ofiary, precyzyjnie pokrywał prawą połowę zwłok czarnym lakierem w sprayu i

wkładał w

ranę na piersi krótko przyciętą łodygę czerwonego goździka. Ciała odnajdowano w

parkach,

w różnych miastach całego kraju, ale morderstwa były popełniane gdzieś indziej.

Nie

wiedzieli więcej - na nic się zdały analizy prywatnych i służbowych podróży

bogatych

obywateli czy próby odnalezienia organicznych śladów oprawcy. Dopiero po

czterech latach

desperackich poszukiwań z niespodziewaną pomocą przyszedł im zwykły bubel,

fabryczna

niedoróbka.

Przed miesiącem doszło do kolejnego morderstwa. Choć jego rytuał nie różnił się

od

pozostałych, to w samym wykonaniu pojawiła się wyraźna nowość - prawa strona

zamordowanej kobiety była polakierowana niestarannie, tylko w trzech czwartych.

Myśleli

nawet, że to sprawka jakiegoś niechlujnego imitatora „Goździka”, zwiastun

makabrycznej

mody na morderstwa formuły black and white, ale po dwóch dniach, wieczorem,

Jodie

zadzwoniła do McCoya i kazała mu natychmiast przyjechać, ponieważ „od

zaprzyjaźnionej

policjantki z jednego z miast na północy” dostała właśnie świeży numer lokalnej

gazety,

„najciekawszy, jaki kiedykolwiek czytała”. Choć porucznik, jak zawsze o tej

porze, był już

pijany, jej podniecenie wyrwało go z czeluści domu. Wezwał taksówkę, wychylił

szklankę

whisky i ruszył. Kwadrans później trzymał przed sobą gazetę i zakreślony

fragment artykułu:

„Wczoraj doszło do niezwykłego napadu na sklep chemiczny na rogu ulic Bacona i

Hoppera. Około dziesiątej rano, zaraz po otwarciu, pojawił się nieskazitelnie

ubrany

mężczyzna w czerni i bieli...”

McCoy z udawanym niesmakiem odsunął od siebie gazetę.

- No nie?!... To jakiś pic! W czerni i bieli na skrzyżowaniu Bacona i

Hoppera???!

Na sztuce się nie znał, ale plakaty z wystaw Bacona, Hoppera - tuż obok

Rossettiego i

Klee - wisiały w pokoju Marty, otwierając w beżowych ścianach feeryczne okna,

więc

wiedział, że czerń i biel mają się do tych nazwisk jak czerwony goździk...

- Nie pieprz, czytaj dalej! - zniecierpliwiła się Jodie.

„...Zapamiętałem go dobrze, tacy tu nie przychodzą - mówi sprzedawca. - Zjawił

się

przedwczoraj, kupił puszkę farby. Wczoraj znowu przyszedł. Podszedł do mnie i

wysyczał, że

puszka była niepełna. Miał oczy jak żmija. Potem stanął przed półką z farbami i

strącił

wszystkie jednym ruchem laski, jak gdyby grał w golfa. I spytał, ile ma za to

wszystko

zapłacić...”

- Sprawdzałam, zapłacił kartą, rozumiesz?! Jerry Springfield, inwestor giełdowy!

-

wykrzyknęła, ale nazajutrz musiała powtórzyć mu wszystko, bo McCoy był w stanie,

który

pewni lekarze i adwokaci nazywają „pomrocznością jasną”, a który cechuje tylko

pozorne

uczestnictwo w zdarzeniach.

McCoy, siedząc przy barze, obserwował Jodie - widział, jak trzydziestoletnia

policjantka, elegancka i w jasnej peruce, zręcznie wplata się w krąg

biznesmenów, jak ze

świetnie udawanym oporem daje się zaprosić do tańca. Pił rozsądnie, lekkie

mieszanki

wermutu z wódką. Był w doskonałej formie. Po godzinie, kiedy Springfield zaczął

nawiązywać z Jodie niemal intymny kontakt, McCoy przypomniał sobie, skąd zna

nazwę

koniaku stojącego na półce dokładnie na wysokości jego wzroku. Było to nazwisko

pisarza,

którego książkę o facecie w amsterdamskiej knajpie czytała właśnie jego córka.

Poprosił

barmana o duży kieliszek „francuskiego autora”.

- Uuuuu, ciężka lektura - skrzywił się po wypiciu, a kiedy zobaczył, że Jodie i

„Goździk” zaczynają się szykować do wyjścia, poprosił o dużą piersiówkę whisky,

rzucił na

stół setkę i ruszył do drzwi. Wyszedł za nimi dosłownie po piętnastu sekundach,

widział, jak

wsiadają do samochodu, podniósł rękę, żeby wezwać taksówkę, powiedział coś do

kierowcy.

- Za tamtym autem - wybełkotał zabagnionymi ustami i poczuł, że skóra marszczy

mu

się na całym ciele. Był w domu, leżał w mokrej pościeli. Nie miał pojęcia, jak

się tu znalazł.

W sinym świetle zobaczył, że jest piąta rano.

- Kurwa! Nie, nie! - wrzasnął w poduszkę i wbił zęby w poszwę. Chwycił

słuchawkę.

Do kogo chciał dzwonić? Na komisariat? Do kapitana? Do Jodie?! W ubraniu, jak

leżał,

rzucił się do drzwi, zbiegł ze schodów na złamanie karku i wyszedł na ulicę.

Było pusto.

Przykucnął, wsadził sobie pięść do ust i zacisnął zęby, żeby nie wrzeszczeć.

Wrócił, włączył

radio, szukał nerwowo po całej skali, ale odbiornik ożywiał się tylko muzyką,

nie

przepuszczając ani jednego mówionego słowa. Nic - żadnych informacji. A przecież

bębniliby do upadłego, bez względu na porę. Spojrzał na zegarek - wskazówka

sączyła

sekundy powoli, jak kroplomierz tran albo olej. Przypomniał sobie o butelce

whisky, którą

wyniósł z klubu. Wypił zawartość do dna dwoma głębokimi łykami. Skóra znów mu

przyległa do kości, położył się, doczekał do szóstej z drżeniem, które dało się

znieść.

Pierwszy poranny dziennik zaczynał się od sensacyjnej wiadomości o aresztowaniu

słynnego „Goździka”. Sukces był dziełem porucznik Jodie Meyer, która minionej

nocy

zrobiła z siebie przynętę, zwabiła zbrodniarza, zgodziła się na nocny spacer po

lesie, a

następnie, w chwili gdy mężczyzna wyciągnął z rękojeści laski długi sztylet,

wyjęła pistolet,

zraniła go w rękę i zadzwoniła po pomoc.

„Dlaczego wybrała się pani sama na tak niebezpieczną akcję?” - pytał

dziennikarz.

„Po tylu nieudanych próbach już nikt nam... już nikt mi nie wierzył, że coś z

tego

wyjdzie”...

II

- „Jedyne, co mogę dla ciebie zrobić, to nie nasrać ci w kartotekę. I pensja z

góry na

przyszły miesiąc, choć nie powinienem, bo przepijesz” - to ostatnie słowa, jakie

usłyszałem

od komendanta Folletta. Potem, kiedy wystąpiłem o licencję na prowadzenie

jednoosobowej

firmy detektywistycznej, dostałem od niego tylko jednego maila. Napisał, że

wyraża zgodę ze

względu na moją córkę, ale przez rok, co dwa tygodnie, mam się zgłaszać do

ambulatorium w

komendzie na badanie krwi i moczu. Odpłatne, bo przecież nie jestem już

policjantem, ale i

tak - jak napisał - „robi mi łaskę”. I jeśli tylko znajdą choć ślad alkoholu,

podrze licencję i

osobiście wystąpi o odebranie mi praw rodzicielskich. Więc nie będę wam mówił,

że jestem

tu z własnej woli. Jestem tutaj, bo muszę. Bo jeśli znowu się napiję, to stracę

córkę. A moja

córka straci dom, bo w tym mieście nie mamy nikogo, a od kiedy zginęła moja

żona, czyli od

czterech lat, dalsza rodzina w ogóle przestała się do nas odzywać. Ale i tak bym

tutaj nie

przyszedł, gdyby komendant nie kazał mi wziąć również udziału w dziesięciu

mityngach. A

teraz możecie mnie wyrzucić, bo - jak widzicie - jestem tu tylko po to, żeby

ratować własną

dupę.

Kiedy skończył, szybko przeniósł wzrok z podłogi na sufit, prześlizgując się

spojrzeniem po bezkształtnej masie wpatrzonych w niego twarzy jak po plamie

tłuszczu.

Krew napłynęła mu do policzków, poczuł sztywnienie karku.

- Witaj, przyjacielu. Wszyscy przychodziliśmy tutaj w ten sposób. I jeszcze

niejedno o

nas usłyszysz, od nas samych. Tylko przychodź. Możesz na nas li...

Zanim mężczyzna, który przedstawił się na początku mityngu jako „Carl

alkoholik”,

zakończył swoją deklarację, McCoy usłyszał gwałtowny aplauz, nienaturalnie

głośny, jak z

włączonego znienacka radioodbiornika. Mechanicznie spojrzał przed siebie i nagle

bezkształtna masa zaczęła się rozszczepiać w rysy przyjaźnie uśmiechniętych

twarzy -

kobiecych i męskich, starych i młodych, pięknych i oszpeconych, mniej lub

bardziej

przeciętnych, jak w tramwaju lub na ulicy. Nie zastanawiał się ani co znaczą te

brawa, ani

radosne słowa, które z trudem przedzierały się przez oklaski. Chętnie poddał się

nagłemu

przekonaniu, że na tych ludziach jego potworność nie robi najmniejszego

wrażenia, a jego

upadki mordą w kałuże, samozapalne wybuchy gniewu, rozpacze głębokie jak studnia

o

porosłych glonami krawędziach, zaniedbania z powodu dziwnie wydłużonego dystansu

pomiędzy łóżkiem a podłogą i niespełnione obietnice są częścią również ich

życia, że dobrze

wiedzą, co znaczy leżeć nosem w gównie, i że udało im się już zdobyć to, co jemu

samemu

wydawało się niemożliwe - wesołość pomimo druzgocącego poczucia winy. Kiedy

oklaski

zaczęły cichnąć, nabrał powietrza w płuca, ogarnął wzrokiem obecnych i

nieoczekiwanie dla

siebie powiedział:

- Mam na imię Steven, jestem alkoholikiem... Powiem głośniej. Jestem Steven,

alkoholik. Dziękuję.

Kiedy wrócił do domu, córka siedziała z nogami przełożonymi przez oparcie

fotela, ze

słuchawkami na uszach, i czytała Upadek. McCoy wyłączył wieżę i ujął Martę pod

łokieć tak

energicznie, że posłusznie zerwała się na równe nogi.

- Chodź. Znalazłem mały lokal po drugiej stronie ulicy. Może go wynajmę.

Powiesz,

czy ci się podoba.

Marta wzruszyła ramionami, położyła otwartą książkę na fotelu i schyliła się po

mokasyny.

- Naprawdę będziesz prywatnym detektywem? - spytała, kiedy wyszli na ulicę. - A

nie

możesz być w dalszym ciągu policjantem?

- Pokomplikowało mi się - mruknął McCoy.

- Wyrzucili cię?

- Mniej więcej.

- A masz pistolet?

- Zabrali.

- Nie boisz się, że ktoś cię zabije? Właściwie to jesteś sam...

- Co ty, zaczynam nowe życie. Bohaterów nie zabija się na samym początku.

- Nie znasz się, tato. Większość pisarzy to teraz postmoderniści, mogą cię

załatwić już

w trzecim rozdziale.

- Ale mordercy tego nie wiedzą. Oni czytają tradycyjne powieści, takich poniżej

trzystu stron nawet nie biorą do ręki.

- A co się stanie, jak znów zaczniesz pić? - spytała Marta.

- Nie zacznę.

Mówił tak wielokrotnie, pierwszy raz nazajutrz po pogrzebie jej matki. Przedtem

nie

obiecywał, bo chyba nie było takiej potrzeby. Owszem, czasami wracał późno, mama

się

niepokoiła, ale nie bardziej niż żony innych policjantów. Kiedy umarła, cztery

lata temu,

Marta miała jedenaście lat. Jej wspomnień z dzieciństwa nie zakłócał obraz

rodzinnych kłótni

czy choćby wymówek. I nagłe jezioro się zmarszczyło. Tak właśnie myślała o swoim

dotychczasowym życiu - jak o jeziorze ze zdjęcia, które ojciec trzymał na

biurku: biała łódka,

na łódce mama, tata i ona, pomiędzy brzegiem a zanurzonym w wodzie wiosłem

jasna,

nieruchoma płaszczyzna, za nimi stalowe fale, gęste jak łuski na ogromnej rybie.

- To tutaj - powiedział McCoy i stanął przed bramą, jakieś trzysta metrów od ich

domu, tyle że po drugiej stronie ulicy. Przycisnął guzik z napisem „studio” i

niemal od razu

usłyszeli trzask otwieranego zamka.

- Wejdę pierwszy - szepnął z czujnością starego policjanta.

Na końcu mrocznego korytarza stał tęgi, niski mężczyzna. Szybkim ruchem ręki,

bez

słowa, dodał gościom odwagi i skierował ich do uchylonych drzwi. Kiedy stanęli

na progu,

oniemieli z wrażenia. Oto otwarło się przed nimi niewielkie, mniej więcej

piętnastometrowe

pomieszczenie, wysokie chyba na sześć metrów, całe w ciemnym, wiśniowym drewnie

i

wyłożone po sufit książkami.

- Proszę wejść, zaraz to państwu wyjaśnię - rzekł właściciel, czując pewnie, że

taki

wygląd i taka zawartość biura na wynajem rzeczywiście wymagają szczegółowego

wyjaśnienia. Już w tych kilku słowach, jakie gospodarz zdążył wypowiedzieć,

można było

wychwycić obcy akcent, dziwacznie wydłużone brzmienia przedzielane nienaturalnie

twardymi spółgłoskami. Kiedy znaleźli się w środku, mężczyzna zamknął drzwi i

przedstawił

się:

- Nazywam się Carlo Ferrucci, jestem włoskim pisarzem. Mieszkam na drugim

piętrze, tutaj jest mój gabinet.

McCoy i Marta uważniej rozejrzeli się po wnętrzu. Oprócz wbudowanych w ścianę

regałów było tu tylko biurko z obrotowym krzesłem i dwa fotele rozdzielone

stolikiem.

Gdyby nie samochody, których tłumiony, lecz jednostajny szum przenikał do

środka, można

by pomyśleć, że znaleźli się w wiktoriańskim pałacu - właściciel, w ciemnym

wełnianym

garniturze i mięsistym jedwabnym krawacie, bez najmniejszego retuszu mógł pełnić

w nim

funkcję majordomusa.

- Chcę wynająć ten gabinet, ponieważ wracam do Włoch, w sprawach prywatnych. Na

dłużej. Po piętnastu szczęśliwych latach życia w tym mieście zdążyło się

uzbierać trochę

książek. Powiem krótko: bez sensu, żeby gabinet stał pusty, to wbrew mojemu

poczuciu

harmonii. Miesiąc temu informowałem komendanta Folletta, który jest kuzynem

mojej żony,

o tym zamiarze, a on zadzwonił wczoraj wieczorem z wiadomością, że jego dobry

znajomy,

czyli pan, szuka małego biura...

- Komendant?! To pan nie zadzwonił z ogłoszenia?

- Z ogłoszenia?! Miałbym wpuścić kogoś z ogłoszenia do moich książek?! Czy pan

wie, co ja tu mam? Hypnerotomachia Poliphili w oryginalnym wydaniu Manutiusa,

pierwszą

edycję Narzeczonych Manzoniego... Nie będzie się pan nudził. Mogę tu wpuścić

tylko kogoś,

kto ma tak żelazną rekomendację, jakiej udzielił panu nasz wspólny przyjaciel

Follett. Ale

jeśli już ktoś, jak pan, zasługuje na taką rekomendację, to mogę mu być tylko

wdzięczny za

opiekę nad moją świątynią. I od razu rozproszę wszelkie wątpliwości - płaci pan

tylko za

telefon, prąd i wodę. Za tym regałem jest kuchenka elektryczna, a za tamtymi

drzwiczkami

toaleta. I jeszcze jedno - jeśli będzie pan chciał zrezygnować, proszę po prostu

oddać klucze

Follettowi. A kiedy ja będę chciał wrócić, uprzedzę co najmniej na pół roku

wcześniej.

Zgoda?

McCoy i Marta stali jak zaczarowani.

- I jeszcze osobista prośba - powiedział po chwili nieco speszony Ferrucci. -

Słowa,

które przeczyta pan w tej bibliotece, proszę brać sobie głęboko do serca. Bo

wszystko, co tu

zostawiam, to wielka literatura, pisana z najgłębszej potrzeby... Musi pan

myśleć, że są one

skierowane wyłącznie do pana, i że mogą pana nie tylko zaciekawić czy rozbawić,

lecz

również ocalić. Bo życie na każdym kroku potrzebuje ratunku...

- Ale co pan ma konkretnie na myśli? - McCoy ogarnął wzrokiem tysiące tomów

poustawianych równiutko na półkach.

- Słowa, wszystkie słowa.

- Tata, ty to masz szczęście - westchnęła Marta, kiedy znaleźli się na ulicy. -

Tylko

niczego nie zawal!

- Trochę dziwny ten Ferrucci.

- Na facetów, którzy za długo siedzą w bibliotece, trzeba oczywiście zawsze

uważać.

Jest taka powieść o bibliotekarzu, który mordował zakonników, bo nie chciał,

żeby odkryli

pewną ważną książkę.

- Pożyczysz?

- Na pewno znajdziesz gdzieś na półce w swoim nowym biurze. Tylko nie śliń

palców.

III

Nazajutrz rano po spotkaniu z Ferruccim McCoy pobiegł na mityng i od razu dał

znak,

że chce mówić jako pierwszy. Opowiedział wszystko, co wydarzyło się w ciągu

minionych

dwóch dni: o tym, jak obiecał Marcie, że będzie się leczyć, o tym, jak zdobył

gabinet, za

który nie będzie musiał płacić przez jeszcze co najmniej dwa lata, wreszcie o

komendancie,

który co prawda wyrzucił go z pracy i jest na niego wściekły, lecz z daleka

pomaga mu na

każdym kroku - załatwił mu licencję i biuro. Mówił pół godziny albo i dłużej,

było mu lekko.

Po mityngu od razu rozpoczął urzędowanie. Przykręcił do drzwi mosiężną tabliczkę

z

wygrawerowanym napisem „Steven McCoy prywatny detektyw” stosowną kartkę umieścił

też na domofonie. Nie zdążył nawet nastawić wody na herbatę, kiedy usłyszał

dzwonek.

Otworzył bez pytania i wyszedł gościowi na spotkanie, mechanicznie przejmując

obyczaj

Ferrucciego.

- Detektyw McCoy? Nazywam się Rita Spitfire, polecił mi pana kapitan Follett...

Pierwsze zlecenie okazało się proste, znacznie poniżej jego kwalifikacji, lecz w

sytuacji, w której się znajdował, mógł być tylko wdzięczny byłemu przełożonemu

za kolejną

rekomendację.

Pani Spitfire, kobieta dojrzała, ładna, chyba potwornie bogata i raczej pusta,

chciała

lecieć do innego miasta na aukcję biżuterii. Upatrzyła sobie jakiś klejnot,

zamierzała go

wylicytować i od razu zabrać ze sobą do domu, więc potrzebowała ochroniarza.

Mieli lecieć

już za cztery godziny i wrócić nazajutrz wczesnym popołudniem, tuż po porannej

aukcji.

- Tysiąc dolarów z góry i za nic pan nie płaci. Proszę przyj...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin