Alberto Moravia - Rzymianka.rtf

(999 KB) Pobierz

Alberto Moravia

 

 

 

Rzymianka

(Przełożyła Zofia Ernstowa)


CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Rozdział 1

 

W szesnastym roku życia byłam prawdziwą pięknością. Miałam idealnie zarysowany owal twarzy, zwężony ku skroniom i rozszerzający się nieco ku dołowi, oczy podłużne, ogromne, o łagodnym spojrzeniu, nos łączący się prostą linią z czołem, usta wydatne, o pięknych wargach, czerwonych i pełnych; kiedy się śmiałam, odsłaniałam równe, olśniewająco białe zęby. Matka mówiła, że wyglądam jak Madonna. Zauważyłam, że jestem podobna do jednej ze sławnych wówczas aktorek filmowych, i zaczęłam się czesać tak samo jak ona. Matka powiadała, że jeśli twarz moja jest piękna, to ciało jeszcze stokroć piękniejsze; twierdziła, że drugiego takiego ciała nie ma w całym Rzymie. Nie interesowałam się jeszcze wtedy swoim ciałem, uważałam, że aby być ładną, wystarczy mieć piękną twarz, ale dzisiaj muszę przyznać, że matka miała rację. Nogi moje były proste i mocne, biodra okrągłe, talia wąska, ramiona szerokie. Brzuch miałam zawsze silnie rozwinięty, a pępek tak wgłębiony w ciało, że prawie niewidoczny, ale matka twierdziła, że to jeszcze dodaje mi urody, bo brzuch powinien być wypukły, a nie spłaszczony, jak to jest dzisiaj w modzie. Piersi także miałam obfite, ale wysokie, jędrne, sterczące do góry, choć nie nosiłam stanika, a kiedy narzekałam, że mam za duży biust, matka zapewniała, że tak właśnie powinna wyglądać prawdziwa piękność i że piersi dzisiejszych kobiet nic nie są warte. Jak mi później mówiono, naga robiłam wrażenie wysokiej i postawnej, ale w sukience wyglądałam jak mała dziewczynka i nikomu nie przyszłoby na myśl, że jestem tak wspaniale zbudowana. Powodem tego była, jak powiedział mi malarz, któremu zaczęłam pozować, moja wyjątkowo proporcjonalna budowa.

Owego malarza wynalazła mi matka, która, zanim wyszła za mąż i została bieliźniarką, także była modelką. Pewien malarz zamówił u niej koszule, a wtedy przypomniała sobie swój dawny zawód i zaproponowała, żeby wziął mnie za modelkę. Kiedy wybrałam się po raz pierwszy do malarza, matka postanowiła mnie odprowadzić, chociaż upierałam się, że równie dobrze mogę iść sama. A wstydziłam się nie tego, że będę musiała się rozebrać w obecności mężczyzny, ale tego, co, jak przeczuwałam, będzie mówiła moja matka, żeby zachęcić malarza do zaangażowania mnie na stałe. Tak się też stało; kiedy pomogła mi się rozebrać, ściągając mi suknię przez głowę, i ustawiła mnie nagą na środku pracowni, zaczęła mówić z przejęciem:

- Niech pan popatrzy, co za piersi... co za biodra... a proszę zwrócić uwagę na nogi... Gdzie by pan znalazł takie piersi, biodra i nogi? - Mówiąc to wszystko poklepywała mnie, jakby dla zachęty kupujących poklepywała krowę na targowisku. Malarz śmiał się, ja się wstydziłam, a że była zima, przenikał mnie dotkliwy chłód. Rozumiałam jednak, że matka nie miała złych intencji i że dumna była z mojej piękności, z tego, że to ona właśnie wydała mnie na świat i że jej wyłącznie zawdzięczam urodę. Malarz zdawał się rozumieć matczyne uczucia i śmiech jego był szczery, bez cienia złośliwości, tak że zaraz poczułam się pewniej i przezwyciężając nieśmiałość, podeszłam na palcach do piecyka, aby się rozgrzać. Ów malarz mógł mieć około czterdziestki, wyglądał na pogodnego, jowialnego człowieka. Czułam, że patrzy na mnie bez pożądania, jak na przedmiot, i to mnie uspokoiło. Później, kiedy poznał mnie już lepiej, zawsze odnosił się do mnie grzecznie i z szacunkiem, już nie jak do martwego przedmiotu, lecz jak do człowieka. Od razu poczułam dla niego wielką sympatię i może mogłabym była nawet się w nim zakochać, po prostu przez wdzięczność, za to tylko, że był dla mnie taki uprzejmy i serdeczny, ale on nie próbował zbliżyć się ze mną i traktował mnie zawsze jak malarz, nie jak mężczyzna. Przez cały czas, kiedy byłam jego modelką, stosunki nasze pozostały poprawne i oficjalne jak pierwszego dnia. Kiedy matka skończyła wreszcie hymny pochwalne na moją cześć, malarz podszedł bez słowa do stosu rycin leżących na krześle, zaczął je przeglądać i wyciągnął kolorową reprodukcję, którą pokazał matce, mówiąc cicho: - Oto twoja córka. - Odeszłam od piecyka, żeby obejrzeć reprodukcję. Przedstawiała ona nagą kobietę, leżącą na łożu przykrytym bogatymi tkaninami. Za łożem widać było aksamitną kotarę i dwa bobaski ze skrzydełkami, wyglądające na aniołki.

Ta kobieta była rzeczywiście do mnie podobna, z tą tylko różnicą, że chociaż leżała całkiem nago, od razu rzucało się w oczy, że musiała to być jakaś królowa czy inna ważna osoba, a ja byłam tylko prostą dziewczyną. Matka nie mogła się początkowo połapać, o co idzie, i patrzyła zmieszana na ten obrazek. Potem zauważyła nagle podobieństwo i zawołała z przejęciem:

- Tak... to przecież całkiem ona... No, czy nie miałam racji?... A co to za jedna?

- To Danae - odpowiedział malarz z uśmiechem.

- Co za Danae?

- Danae... bóstwo pogańskie.

Matka, która spodziewała się usłyszeć jakieś znane jej imię, zmieszała się, a chcąc to ukryć, zaczęła pouczać mnie, że będę musiała pozować zgodnie z życzeniami malarza, na przykład ułożyć się w pozycji leżącej, jak kobieta na reprodukcji, albo stojącej czy siedzącej, i nie poruszać się przez cały czas malowania. Malarz roześmiał się i powiedział, że matka zna się na tych rzeczach lepiej niż on sam. Matce to bardzo pochlebiło, zaczęła mu opowiadać, że także była modelką, i to jedną z najpiękniejszych w Rzymie, i że zmarnowała sobie życie wychodząc za mąż i porzucając swój zawód. Tymczasem malarz kazał mi się położyć na kanapce w głębi pracowni i sam ułożył mi ręce i nogi; zrobił to łagodnie, z namysłem i z pewnym roztargnieniem, zaledwie mnie dotykając, jak gdyby z góry widział mnie już w takiej pozie, w jakiej chciał mnie malować. Potem zaczął szkicować na białym płótnie, rozciągniętym na sztalugach, a matce usta nie zamykały się ani na chwilę. Spostrzegła jednak po chwili, że malarz, pochłonięty pracą, wcale jej nie słucha, i zapytała:

- Ile zamierza pan płacić moje córce?

Nie odrywając oczu od sztalug, malarz wymienił jakąś sumę. Matka chwyciła z krzesła moje ubranie i rzuciła mi je w twarz wołając:

- Szybko, ubieraj się, najlepiej będzie, jak zaraz stąd pójdziemy!

- Co się stało? - zapytał zdumiony malarz przerywając pracę.

- Nic, nic - odpowiedziała matka udając, że bardzo się spieszy. - Idziemy, Adriano, mamy jeszcze mnóstwo roboty.

- Jeżeli chcesz mi zaproponować inną cenę - rzekł malarz - to powiedz... Po co te wszystkie historie?

Matka zaczęła się wtedy z nim kłócić, wykrzykując na cały głos, że chyba rozum stracił, aby proponować mi tak mało, że nie jestem jedną z tych starych modelek, których nikt już nie chce, że mam szesnaście lat i pozuję po raz pierwszy w życiu. Matka, kiedy chce coś uzyskać, zawsze podnosi głos i wygląda, jakby gniewała się naprawdę. A tymczasem wcale tak nie jest, i ja, znając ją dobrze, wiem, że w rzeczywistości spokojna jest jak oliwa. Ale krzyczy, tak jak krzyczą przekupki na targu, kiedy klient daje im za mało. Krzyczy przede wszystkim, kiedy ma do czynienia z ludźmi z lepszej sfery, bo wie, że przez dobre wychowanie zawsze w końcu ustępują.

Tak też stało się i tym razem: malarz ustąpił. Kiedy matka krzyczała, uśmiechał się i od czasu do czasu robił ręką gest, jak gdyby prosił, żeby dopuściła go do głosu. Matka zamilkła na chwilę, żeby zaczerpnąć tchu, i wówczas malarz zapytał, ile żąda. Ale matka nie odpowiedziała od razu. Całkiem niespodziewanie zawołała:

- Chciałabym wiedzieć, ile płacił swojej modelce ten malarz, którego obraz mi pan pokazywał?

Malarz zaczął się śmiać:

- A cóż to ma do rzeczy... To były inne czasy... Może dał jej butelkę wina... a może parę rękawiczek...

Matka znów się zmieszała, tak samo jak wtedy, kiedy jej powiedział, że reprodukcja przedstawia Danae. Malarz pokpiwał sobie trochę z matki, zresztą bez cienia złośliwości, ale ona nie połapała się w tym. Znowu zaczęła krzyczeć, zarzucając mu skąpstwo i wynosząc pod niebiosa moją urodę. Potem udała nagle, że się uspokoiła, i wymieniła swoją cenę. Malarz targował się jeszcze przez chwilę i na koniec zgodził się na sumę nieco niższą od tej, jaką zaproponowała. Podszedł do stolika, otworzył szufladę i zapłacił. Matka, bardzo zadowolona, wzięła pieniądze, dała mi jeszcze kilka ostatnich wskazówek i wyszła. Malarz poszedł zamknąć drzwi, po czym wrócił do sztalug i zapytał:

- Czy twoja matka zawsze tak krzyczy?

- Matka mnie kocha - odpowiedziałam.

- Mnie się wydaje - rzekł spokojnie, biorąc się do rysowania - że kocha przede wszystkim pieniądze.

- Nie, to nieprawda - zaprotestowałam żywo - kocha przede wszystkim mnie... Martwi ją, że urodziłam się biedna, i chciałaby, żebym dobrze zarabiała.

Rozpisałam się tak o tej historii z malarzem, bo w tym dniu zaczęłam pracę, którą potem co prawda porzuciłam, a także dlatego, że zachowanie mojej matki przy tej okazji daje wyobrażenie o jej charakterze i o rodzaju uczuć, jakie dla mnie żywiła.

Kiedy pozowanie się skończyło, poszłam spotkać się z matką, która umówiła się ze mną w mleczarni. Zaczęła wypytywać, jak mi poszło, i kazała sobie dokładnie powtórzyć, o czym rozmawiałam w czasie pozowania z malarzem, który zresztą prawie się nie odzywał, bo był człowiekiem raczej małomównym. W końcu powiedziała, że muszę bardzo na siebie uważać, chociaż ten malarz nie ma zapewne żadnych złych zamiarów, ale większość artystów bierze modelki po to, żeby zrobić z nich swoje kochanki. Powinnam więc twardo odrzucać wszelkie propozycje tego rodzaju.

- Wszyscy malarze to głodomory - wyjaśniła mi - i z góry wiadomo, że niczego dobrego nie można się po nich spodziewać... Ty ze swoją urodą godna jesteś lepszego losu... o wiele lepszego losu!

Matka prowadziła ze mną po raz pierwszy tego rodzaju rozmowę. Ale wypowiedziała to wszystko z wielką pewnością siebie, jak osoba, która mówi rzeczy od dawna przemyślane.

- Co to właściwie ma znaczyć? - zapytałam zdumiona.

Odpowiedziała mi niejasno:

- Ci ludzie umieją ubrać wszystko w piękne słówka, ale nie mają złamanego szeląga... Taka piękna dziewczyna jak ty powinna zadawać się tylko z prawdziwymi panami.

- Z jakimi panami? Nie znam żadnych panów! Spojrzała na mnie i odpowiedziała jeszcze bardziej wymijająco:

- Na razie możesz być modelką... potem zobaczymy... na wszystko przyjdzie czas... - Przestraszyłam się, bo z oczu jej wyzierała zaciętość i zachłanność. Tego dnia nie pytałam już o nic więcej.

A zresztą przestrogi matki były całkiem zbyteczne, bo w owym okresie byłam i bardzo młoda, i bardzo poważna. Po tym pierwszym malarzu znalazłam wielu innych i szybko stałam się znana w pracowniach malarskich. Muszę przyznać, że wszyscy prawie malarze odnosili się do mnie grzecznie i z szacunkiem, pewnie dlatego, że mieli na celu nie umizgi, ale rysowanie i malowanie i podczas pracy patrzyli na mnie nie jak mężczyźni, ale jak artyści, jakbym była krzesłem czy jakimś innym przedmiotem. Przywykli do widoku modelek i moje nagie ciało, chociaż jędrne i prowokujące, nie robiło na nich wrażenia, tak jak to bywa i u lekarzy. Często natomiast wprawiali mnie w zakłopotanie ich goście. Przychodzili do pracowni i wdawali się z nimi w pogawędkę. Zorientowałam się od razu, że chociaż usiłują przybrać obojętny wyraz twarzy, nie mogą oderwać wzroku od mojego ciała. Niektórzy zachowywali się po prostu bezwstydnie i kręcili się po całej pracowni tylko po to, żeby móc mi się przyjrzeć ze wszystkich stron. Ich spojrzenia i niedwuznaczne aluzje rozbudziły we mnie kokieterię, świadomość własnej urody oraz zrozumienie korzyści, jakie będę mogła z niej ciągnąć. Na koniec nie tylko przyzwyczaiłam się do tego ich natręctwa, ale nawet zmieszanie mężczyzn odwiedzających pracownię sprawiało mi przyjemność, a jeżeli któryś z nich pozostawał obojętny na mój widok, byłam rozczarowana. I tak próżność sprawiła, że bezwiednie zaczęłam myśleć tak, jak sobie tego życzyła moja matka: że gdybym tylko chciała, mogłabym dzięki mojej urodzie żyć zupełnie inaczej.

W owym czasie myślałam przede wszystkim o tym, żeby wyjść za mąż. Zmysły moje nie były jeszcze rozbudzone i mężczyźni, którzy przyglądali mi się podczas pozowania, podniecali tylko moją próżność, nie wzbudzając we mnie żadnych innych uczuć. Oddawałam matce wszystkie zarobione pieniądze, a w wolnych chwilach pomagałam jej kroić i szyć koszule, co stanowiło jedyne źródło naszego utrzymania, odkąd umarł ojciec, który był kolejarzem. Miałyśmy mieszkanko na drugim piętrze niskiego, długiego domu, wybudowanego dla pracowników kolejowych pięćdziesiąt lat temu przy podmiejskiej ulicy, ocienionej platanami. Po jednej stronie wyrastały budynki zupełnie podobne do naszego, wszystkie jednakowe, wszystkie dwupiętrowe o fasadach z nie otynkowanej cegły; na każdym piętrze znajdowało się po sześć okien, a pośrodku brama; po drugiej stronie ciągnęły się od wieży do wieży stare mury miejskie, na tym odcinku dobrze zachowane i porośnięte gęstą zielenią. Brama w murze znajdowała się o kilka kroków od naszego domu. Nieco dalej przylegały do murów tereny lunaparku, który w sezonie jarzył się od świateł i rozbrzmiewał muzyką. Wyglądając trochę na ukos z naszego okna, widziałam festony żarówek, dachy pawilonów ozdobione chorągiewkami i tłumy ludzi cisnących się przed wejściem pod konarami platanów. Muzyka była donośna i często nocami nie spałam marząc z otwartymi oczyma. Wydawało mi się, że dźwięki te dochodzą z jakiegoś nieosiągalnego, przynajmniej dla mnie, świata, a mój ciemny, ciasny pokoik jeszcze potęgował to uczucie. Wydawało mi się, że ludność całego miasta zebrała się w lunaparku i że brakowało tam tylko mnie jednej. Miałam ochotę wstać, żeby przyłączyć się do innych, ale leżałam bez ruchu, a dźwięki muzyki, grającej nieprzerwanie przez całą noc, nasuwały mi myśli, że los wyzuł mnie ze wszystkiego, i sama nie wiedziałam, za jakie winy. Czasami płakałam słuchając tej muzyki, rozgoryczona swoją samotnością. W tym okresie mojego życia byłam bardzo uczuciowa; wystarczał byle drobiazg, błaha sprzeczka z przyjaciółką, wymówka ze strony matki, wzruszająca scena w kinie, a już łzy kręciły mi się w oczach. Może nie doznawałabym tego uczucia, że ten szczęśliwy świat jest dla mnie niedostępny, gdybym w dzieciństwie nie była tak krótko trzymana przez matkę, która nie pozwalała mi ani na lunapark, ani na żadne inne przyjemności. Ale wdowieństwo matki, jej borykanie się z nędzą, a przede wszystkim wrogie nastawienie do wszelkiego rodzaju rozrywek, których jej los poskąpił, sprawiły, że noga moja nie postała w lunaparku ani w ogóle nigdzie, gdzie można się było zabawić; zmieniło to się dopiero wówczas, kiedy zaczęłam dorastać i charakter mój był już ukształtowany. I to zapewne wzbudziło we mnie przekonanie, że dla mnie zamknięty jest ten świat szczęścia i wesołości, przekonanie, które nękało mnie całe życie i nie opuszczało nawet w chwilach szczęścia.

Wspomniałam już, że w owym czasie myślałam przede wszystkim o tym, żeby wyjść za mąż, i mogę nawet opisać, jak to sobie wyobrażałam. U wylotu naszej ulicy zaczynała się dzielnica trochę mniej uboga. Zamiast długich i niskich domów kolejowych, które przypominały stare, zakurzone wagony, stały tam liczne domki otoczone ogródkami. Nie były luksusowe, mieszkali w nich urzędnicy i drobni kupcy, ale w porównaniu z naszą ruderą przywodziły na myśl życie beztroskie i dostatnie. Przede wszystkim każdy z nich był inny, a poza tym nie widać tam było popękanych, wyszczerbionych, sczerniałych miejscami murów, jak w naszej kamienicy, której wygląd nasuwał przypuszczenie, że mieszkańcy jej od dawna zobojętnieli na wszystko. Ogródki otaczające domki, małe, ale gęsto zarośnięte, miały w sobie coś zacisznego, zazdrośnie strzeżonego przed gwarem i ruchem ulicznym. A tymczasem w naszym domu wszędzie było się jak na ulicy: i w obszernej sieni, która wyglądała jak magazyn towarów, i na klatce schodowej, szerokiej, pustej, niechlujnej, i nawet w pokojach, gdzie rozklekotane, zniszczone meble przypominały graty wystawiane na sprzedaż przez handlarzy starzyzny na ulicznych chodnikach.

Pewnego letniego wieczoru, spacerując z matką po tej ulicy, zobaczyłam przez okno w jednym z domków scenę rodzinną, która utkwiła mi głęboko w pamięci, bo odpowiadała dokładnie pojęciom, jakie wyrobiłam sobie o przyzwoitym, normalnym życiu. Mały, ale czyściutki pokoik, tapety w kwiaty, kredens, lampa wisząca nad nakrytym stołem. Przy stole siedziały dwie czy trzy dorosłe osoby i troje dzieci, w wieku od ośmiu do trzynastu lat. Na środku stołu dymiła waza; matka stojąc rozlewała zupę na talerze. Może się to wydawać dziwne, ale największe wrażenie zrobiła na mnie wisząca pośrodku lampa, a raczej nadzwyczaj miły, codzienny wygląd, jakiego wszystko nabierało w jej świetle. Później, myśląc o tym obrazku rodzinnym, powiedziałam sobie stanowczo, że muszę dążyć do tego, aby zamieszkać kiedyś w takim właśnie domu, mieć taką właśnie rodzinę i żyć w kręgu tego światła, które zdawało się mówić o spokojnej, trwałej miłości. Wiele osób będzie uważało, że miałam skromne aspiracje, ale trzeba pamiętać, w jakich warunkach wówczas żyłam. Na mnie, urodzonej w domu kolejarzy, domek ten robił na pewno takie samo wrażenie, jakie na jego mieszkańcach, którym tak zazdrościłam, wywierały największe i najbogatsze domy w eleganckich dzielnicach miasta. Tak więc każdy wybiera sobie raj, który jest piekłem dla innych.

Matka natomiast roiła o wielkiej przyszłości dla mnie; ale jak szybko się przekonałam, projekty jej nie miały nic wspólnego z moimi marzeniami o urządzeniu sobie życia. Jednym słowem, myślała o tym, że piękność moja pozwoli mi zdobyć wszelkiego rodzaju powodzenie, ale nie o tym, że mogę po prostu wyjść za mąż i założyć rodzinę. Żyłyśmy w nędzy i jak już wspomniałam, moja uroda była jedynym bogactwem, jakim mogłyśmy rozporządzać, i to nie tylko ja, ale i matka, choćby dlatego, że to ona wydała mnie na świat. Miałam rozporządzać tym bogactwem w porozumieniu z nią, nie oglądając się na dobre obyczaje, byle tylko poprawić nasze położenie. Wypływało to prawdopodobnie z jej braku wyobraźni. W sytuacji takiej jak nasza wykorzystanie mojej osoby było jedynym pomysłem, jaki przyszedł jej do głowy. I matka uczepiła się go raz na zawsze.

Wówczas nie rozumiałam jeszcze projektów matki. Ale i później, kiedy stały się już one dla mnie zupełnie oczywiste, nie miałam nigdy odwagi jej zapytać, jak się to mogło stać, że mając takie poglądy na życie wyszła za mąż za kolejarza i znalazła się w skrajnej nędzy. Z wielu robionych przez nią aluzji wywnioskowałam, że przyczyną jej nieszczęść byłam właśnie ja, moje nieoczekiwane i niepożądane przyjście na świat. Innymi słowy, o urodzeniu moim zadecydował przypadek; matka nie miała odwagi przerwać ciąży (co, sądząc z jej słów, powinna była zrobić), musiała więc wyjść za mojego ojca i wziąć na siebie konsekwencje tego małżeństwa. Często, gdy była o tym mowa, matka powtarzała: “Ty stałaś się moją ruiną"; początkowo zdanie to było dla mnie niejasne i sprawiało mi wielką przykrość, ale zrozumiałam je dopiero później. A miało ono znaczyć: “Gdyby nie ty, nie wyszłabym za mąż i dziś jeździłabym autem". Łatwo pojąć, że tak osądzając swoje życie, nie chciała, żeby córka, o wiele ładniejsza od niej, popełniła te same błędy i żeby spotkał ją taki sam los. Nawet dzisiaj, kiedy patrzę na to wszystko z odległości czasu, nie mogę mieć do niej żalu. Dla matki pojęcie rodziny kojarzyło się z nędzą, niewolą i krótkimi radośniejszymi momentami, które skończyły się szybko wraz ze śmiercią ojca. Było naturalne, a nawet do pewnego stopnia słuszne, że uważała uczciwe rodzinne życie za dopust Boży i czuwała nade mną, żeby i mnie nie pociągnęły te miraże, które ją zgubiły.

Na swój sposób matka bardzo mnie kochała. Kiedy zaczęłam chodzić do pracowni malarskich, uszyła mi sukienkę i kostiumik. Powiedziawszy prawdę, ucieszyłabym się o wiele bardziej z nowej bielizny, bo ta, w której chodziłam, była ordynarna, postrzępiona i nie zawsze pierwszej czystości, tak że wstydziłam się, ilekroć musiałam się rozbierać; ale matka powiedziała, że pod spodem mogę nosić nawet łachmany, bylebym tylko dobrze prezentowała się na zewnątrz. Wybrała dwa tanie wzorzyste materiały w jaskrawych kolorach i sama skroiła sukienki. Ale ponieważ była bieliźniarką, a nie krawcową, sknociła obydwie, chociaż wysiliła wszystkie swoje umiejętności, żeby uszyć je jak najlepiej. Pamiętam, że sukienka miała głęboki dekolt w szpic, który odsłaniał mi piersi, i musiałam zawsze spinać go szpilką. Żakiet od kostiumiku był za krótki i tak ciasny, że po prostu pękał w biuście i na biodrach. Spódniczka natomiast była za szeroka i fałdowała się na brzuchu. Mnie jednakże te rzeczy wydawały się bardzo eleganckie, bo do tej pory bywałam zawsze jeszcze o wiele gorzej ubrana; nosiłam krótkie spódniczki, które odsłaniały mi uda, tandetne trykotowe koszulki, stare szale. Matka kupiła mi także dwie pary jedwabnych pończoch; dotychczas chodziłam tylko w skarpetkach, z gołymi kolanami. Dary te napełniły mnie radością i dumą; nie przestawałam podziwiać ich i cieszyć się nimi; stąpałam po ulicy krokiem pełnym godności, z wypiętą naprzód piersią, jak gdybym miała na sobie nie te nędzne łaszki, ale kosztowną suknię z wytwornego domu mody.

Matka myślała stale o mojej przyszłości i wkrótce zaczęła okazywać niezadowolenie z powodu mojego zawodu modelki. Według niej zarabiałam za mało; poza tym malarze i ich znajomi byli ludźmi niezamożnymi i nie było nadziei, żebym w ich pracowniach mogła zawrzeć jakąś korzystną znajomość.

Matce przyszło nagle do głowy, że mogłabym zostać tancerką. Miała wciąż wielkie ambicje, podczas gdy ja, jak już wspomniałam, myślałam tylko o spokojnym życiu przy boku męża, wśród dzieci. Ten pomysł z tańcem nasunął jej się w związku z zamówieniem, jakie zrobił u niej dyrektor trupy kabaretowej, która występowała w kinie, w przerwach między seansami. Nie uważała, żeby zawód tancerki był specjalnie korzystny, ale, jak zwykła powtarzać: “Jedno wiąże się z drugim"; mogło się zdarzyć, że występując na scenie zwróciłabym na siebie uwagę jakiegoś zamożnego pana.

Pewnego dnia matka oznajmiła, że rozmawiała już z tym dyrektorem, który zgodził się, żeby mnie do niego zaprowadziła. Wybrałyśmy się rano do hotelu, w którym mieszkał dyrektor z całą trupą. Pamiętam, że hotel ten mieścił się w ogromnym starym gmachu, tuż koło dworca. Było już prawie południe, ale na korytarzach panował mrok. Pozostały z nocy zaduch setki pokoi wisiał w powietrzu i z trudem można było oddychać. Przebiegłyśmy kilka korytarzy i na koniec znalazłyśmy się w ciemnym przedpokoju; trzy tancerki przy akompaniamencie fortepianu tańczyły w tej dziurze, jak gdyby znajdowała się na scenie. Fortepian stał w kącie obok oszklonych mlecznymi szybami drzwi ubikacji, w przeciwległym kącie leżała cała sterta brudnych prześcieradeł. Pianista, wynędzniały staruszek, grał z pamięci i zrobił na mnie wrażenie, jak gdyby myślał zupełnie o czymś innym albo po prostu drzemał. Tancerki, a wszystkie były młode, pozdejmowały bluzki i miały na sobie tylko króciutkie spódniczki. Obejmowały się wpół i kiedy pianista zaczynał grać, cała trójka ruszała w stronę sterty prześcieradeł podnosząc wysoko nogi i machając nimi najpierw w prawo, a potem w lewo, po czym odwracały się i podrygiwały prowokująco, poruszając biodrami, co dziwnie nie pasowało do tego ciemnego, niechlujnego miejsca. Przyglądałam im się i kiedy widziałam, jak tupiąc o podłogę, głośno wybijają nogami takt, czułam, że tracę całą odwagę. Wiedziałam, że chociaż moje nogi są długie i mocne, nie mam najmniejszych zdolności do tańca. Chodziłam już, razem z moimi dwiema przyjaciółkami, na lekcje do szkoły baletowej w naszej dzielnicy. Obydwie od razu złapały takt i nauczyły się poruszać nogami i podrygiwać biodrami jak zawodowe baletnice, ja natomiast ruszałam się tak niezdarnie, jak gdybym od pasa w dół odlana była z ołowiu. Wydawało mi się, że jestem zbudowana inaczej niż wszystkie dziewczęta, ciężko, masywnie, i wiedziałam, że nie rozruszam się nawet przy muzyce. Potem, kiedy tańczyłam kilkakrotnie i czułam ramię tancerza opasujące mi talię, ogarniała mnie dziwna słabość i z trudem powłóczyłam nogami. Nawet malarz powiedział mi pewnego razu; “Ty, Adriano, powinnaś się była urodzić czterysta lat temu... Wówczas podobały się obfite kształty... Dzisiaj, kiedy modne są chude kobiety, jesteś jak ryba bez wody... Za kilka lat będziesz wyglądała jak Junona". Pomylił się w swoich przypuszczeniach, bo upłynęło już pięć lat od tej pory, a wcale nie przybyło mi na wadze; ale miał rację mówiąc, że nie jestem stworzona na dzisiejsze czasy, kiedy największe szansę mają szczupłe kobiety. Cierpiałam nad tym, chciałam schudnąć za wszelką cenę i móc tańczyć jak inne dziewczęta. Ale chociaż jadałam bardzo niewiele, zawsze byłam masywna niczym posąg i w tańcu nie umiałam uchwycić szybkiego, skocznego rytmu nowoczesnych melodii.

Powiedziałam to wszystko matce, bo wiedziałam, że wizyta u dyrektora trupy kabaretowej musi źle się skończyć, i upokarzała mnie myśl o jego odmowie. Ale matka od razu zaczęła krzyczeć, że jestem bez porównania piękniejsza od tych wszystkich wywłok produkujących się na scenie, że dyrektor powinien dziękować Bogu za możność zaangażowania mnie do swego zespołu, i tym podobne rzeczy. Matka nie miała pojęcia, na czym polega nowoczesna uroda, i była święcie przekonana, że kobieta tym jest piękniejsza, im obfitsze ma kształty.

Dyrektor oczekiwał nas w przyległym pokoju, skąd zapewne przez otwarte drzwi obserwował próbę. Siedział na fotelu stojącym w nogach rozgrzebanego łóżka. Na kołdrze stała taca z kawą, bo skończył właśnie jeść śniadanie. Był gruby i stary, ale wymuskany, wypomadowany i ubrany z krzyczącą elegancją, która dziwnie się nie zgadzała z rozrzuconą pościelą i stęchłym zaduchem tego ciemnego pokoju. Miał twarz kwitnącą, która zrobiła na mnie wrażenie uszminkowanej, bo poprzez różowość policzków prześwitywały nieregularne, ciemne, chorobliwe plamy. Nosił monokl i nieustannie poruszał wargami, ciężko dysząc i pokazując garnitur niezwykle białych zębów, których widok nasuwał zaraz myśl, że muszą być sztuczne. Jak już podkreśliłam, ubrany był nadzwyczaj elegancko; do dziś pamiętam jego muszkę o takim samym deseniu i kolorze jak chusteczka, wystająca z kieszonki. Siedział z wysuniętym naprzód brzuchem i kiedy skończył jeść, wytarł sobie usta, po czym powiedział znudzonym, prawie płaczliwym głosem:

- No, pokaż nogi!

- Pokaż nogi panu dyrektorowi! - ponaglała mnie matka.

Przestałam się wstydzić od czasu, kiedy zostałam modelką, zadarłam więc sukienkę i stanęłam nieruchomo, trzymając w rękach spódnicę i odsłaniając gołe nogi. Mam śliczne nogi, proste i wyjątkowo długie, tyle tylko, że w udach są bujnie rozrośnięte, krągłe, masywne. Dyrektor taksował mnie wzrokiem, kiwając głową, po czym zapytał:

- Ile masz lat?

- Skończyła osiemnaście w sierpniu - skwapliwie odpowiedziała matka.

Dyrektor nie wyrzekł ani słowa i dysząc podszedł do gramofonu, który stał na stole, gdzie walały się papiery i różne części garderoby. Pokręcił korbką, z namysłem wybrał płytę, nastawił ją i powiedział:

- A teraz spróbuj zatańczyć w takt tej muzyki... spódnicę trzymaj podkasaną...

- Była tylko kilka razy na lekcjach tańca - wtrąciła matka. Zdawała sobie sprawę, że będzie to decydująca próba, i znając moją niezdarność, bała się wyników egzaminu.

Ale dyrektor zrobił gest ręką, jakby chciał ją uciszyć, puścił od początku płytę i ponownym ruchem ręki zachęcił mnie do tańca. Zaczęłam więc tańczyć, unosząc w rękach spódnicę. W rzeczywistości wyglądało to tak, że zaledwie poruszałam nogami to w jedną, to w drugą stronę, ciężko i ospale, a poza tym czułam, że robię to nie do taktu. Dyrektor stał przy gramofonie z łokciami opartymi o stół i z twarzą zwróconą w moją stronę. Nagle zatrzymał płytę, wrócił na fotel i wykonał ręką dość wymowny gest w stronę drzwi.

- Czy niedobrze poszło? - zapytała matka natarczywie i już agresywnie.

Odpowiedział nie patrząc na nią (szukał w kieszeni papierośnicy):

- Nie, nie poszło dobrze.

Wiedziałam, że kiedy matka przybiera pewien ton, zaraz zacznie się awantura, więc pociągnęłam ją za rękaw. Ale ona szorstko mnie odepchnęła i, wlepiając w dyrektora rozpłomienione oczy, powtórzyła jeszcze głośniej:

- Niedobrze poszło? A czy można wiedzieć, dlaczego?!

Dyrektor wyciągnął już papierosy i szukał teraz zapałek. Był otyły i wydawało się, że męczy go najmniejsze poruszenie. Chociaż sapał, odpowiedział spokojnie:

- Nie poszło dobrze, bo ona nie ma ani zdolności do tańca, ani odpowiednich warunków fizycznych.

Nastąpiło to, czego się obawiałam; matka zaczęła wykrzykiwać to samo, co zawsze: że jestem skończoną pięknością, że twarz mam jak Madonna, żeby popatrzył, co za piersi, biodra, nogi! Dyrektor obojętnie zapalił papierosa i patrzył na nią, czekając, aż skończy. Wreszcie powiedział znudzonym, płaczliwym głosem:

- Za kilka lat twoja córka zostanie może dobrą mamką... ale tancerką nigdy.

Dyrektor nie wiedział, do jakich wystąpień zdolna jest moja matka; toteż po chwili był tak zdumiony, że przestał palić papierosa i siedział z otwartymi ustami. Chciał coś powiedzieć, ale matka nie dopuściła go do głosu. Była chuda i wątła i trudno było doprawdy pojąć, skąd czerpie siły, żeby tak wrzeszczeć i tak gestykulować. Obrzuciła dyrektora stekiem wyzwisk, nie oszczędzając przy tym i trzech tancerek, które widziałyśmy w przyległym pokoju. Na koniec chwyciła jedwabny materiał na koszule, który dyrektor dał jej do uszycia, i rzuciła mu go w twarz, wołając:

- Koszule niech pan sobie szyje u kogo innego... choćby u swoich baletnic... Żeby mnie pan nawet chciał ozłocić, to ich nie wezmę! - Ta nagła decyzja była czymś zupełnie niespodziewanym dla dyrektora, który zamienił się w słup soli, spowity od stóp do głów w zwoje koszulowego jedwabiu. Ja tymczasem nie przestawałam ciągnąć matki za rękaw, prawie płacząc ze wstydu i upokorzenia. Na koniec dała się przekonać, zostawiłyśmy dyrektora odwijającego się z beli materiału i wyszłyśmy z pokoju.

Następnego dnia opowiedziałam wszystko malarzowi, który stał się do pewnego stopnia moim powiernikiem. Zaśmiewał się z powiedzenia dyrektora, że w przyszłości mogę zostać dobrą mamką, a potem rzucił:

- Moja biedna Adriano, nieraz ci już mówiłem, że popełniłaś omyłkę przychodząc na świat w dzisiejszych czasach... Trzeba ci było urodzić się czterysta lat temu: to, co teraz uważane jest za defekt, było wówczas zaletą, i odwrotnie... Ten dyrektor ma rację ze swojego punktu widzenia, wie, że publiczność chce oglądać szczupłe blondynki o płaskich piersiach, wąskich biodrach i wyzywającym, ironicznym wyrazie twarzy. Ty natomiast, chociaż nie gruba, jesteś jednak pełna, czarnowłosa, masz wydatny biust i krągłe biodra, a twarzyczkę łagodną i spokojną. Co możesz na to poradzić? Dla mnie nadajesz się doskonale... Bądź dalej modelką, potem, pewnego pięknego dnia, wyjdziesz za mąż i będziesz miała mnóstwo podobnych do ciebie dzieci, czarnych, pulchniutkich, z łagodnymi, spokojnymi buziami.

Powiedziałam energicznie:

- Tego właśnie chcę!

- Jesteś dzielną dziewczyną - odrzekł na to malarz. - A teraz pochyl się trochę na bok... o tak.

Ten malarz lubił mnie bardzo na swój sposób; i może gdyby nie wyjechał z Rzymu i pozostał nadal moim powiernikiem, dawałby mi dobre rady i moje sprawy przybrałyby inny obrót. Ale narzekał stale na trudności ze sprzedażą obrazów i korzystając z okazji, że w Mediolanie urządzano mu wystawę, wyjechał tam na stałe. Usłuchałam jego rady i byłam w dalszym ciągu modelką. Ale inni malarze nie byli tacy mili i uprzejmi jak on i nie miałam ochoty rozmawiać z nimi o moim życiu. Było to zresztą życie istniejące wyłącznie w mojej wyobraźni, składające się ze snów, marzeń i nadziei, bo w owym okresie nie przydarzyło mi się nic nowego.


Rozdział 2

 

Byłam więc w dalszym ciągu modelką, chociaż matka sarkała na mnie, że za mało zarabiam. W owym czasie była stale w złym humorze i chociaż mi tego nie mówiła, wiedziałam, że główną przyczyną jej niezadowolenia jestem ja. Jak już wspominałam, wielką stawką jej życia była moja uroda i spodziewała się Bóg wie jakich sukcesów i pieniędzy; zawód modelki traktowała jako pierwszy stopień, po którym nastąpić miał dalszy ciąg, bo, według jej stałego powiedzenia, “jedno wiąże się z drugim". Widząc, że jestem nadal skromną modelką, była rozgoryczona i miała do mnie żal, jak gdybym przez swój brak ambicji odebrała jej pewny zarobek. Naturalnie nie mówiła mi wprost tego, co myśli, ale dawała mi to do zrozumienia opryskliwym zachowaniem, aluzjami, westchnieniami, smutnymi spojrzeniami, jednym słowem, na wszystkie możliwe sposoby. Był to nieustający szantaż; zrozumiałam wówczas, dlaczego tyle dziewcząt prześladowanych stale w taki właśnie sposób przez ambitne i zawiedzione w swoich nadziejach matki ucieka nagle z domu, oddając się pierwszemu lepszemu mężczyźnie, byle tylko skończyć raz na zawsze z tym piekłem. Oczywiście matka postępowała tak dlatego, że mnie kochała; ale było to uczucie, jakie miewają g...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin