Braun Lilian Jackson - Kot 09 który zszedł pod podłogę.pdf

(1343 KB) Pobierz
09 Kot, który zszedł pod podłogę
455201251.001.png
Lilian Jackson Braun
Kot, który zszedł pod podłogę
Cykl: Kot, który… tom 09
Wydawca: Elipsa
Warszawa 2008
Rozdział pierwszy
Gdyby Jim Qwilleran przeczytał tego właśnie ranka horoskop w gazecie, być może nic
by się nie wydarzyło. Jednak astrologia nigdy nie należała do jego zainteresowań.
Pijąc trzecią kawę w swoim kawalerskim mieszkaniu nad garażem, spojrzał na
podłogę zasłaną gazetami. Zdążył już pochłonąć wiadomości krajowe i zagraniczne,
przestudiować artykuły redakcyjne, pośmiać się z komentarzy i przejrzeć działy sportowe. Jak
zwykle darował sobie doniesienia z giełdy i komiksy, a jeśli chodzi o horoskop, to nigdy mu
nie przyszło do głowy, by do niego zajrzeć.
Rada, z którą się nie zapoznał, była złowieszcza. W „Daily Fluxion" napisano: „Nie
jest rzeczą rozsądną zmieniać obecnie styl życia. Musisz się zadowolić tym, co masz".
„Morning Ram-page" natomiast przestrzegał: „Niewykluczone, że czujesz się niespokojny i
znudzony, ale unikaj dziś podejmowania pochopnych decyzji. Możesz tego później żałować".
Szczęśliwie nieświadomy owych przestróg zrodzonych przez konstelacje, Qwilleran
rozłożył się wygodnie na swoim wielkim fotelu z kubkiem kawy w dłoni i z kotem na
kolanach, podczas gdy drugi zwierzak zajął miejsce tuż obok, na półce z książkami. Stanowili
niezwykłe trio. Mężczyzna był krępym człowiekiem o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, po
pięćdziesiątce, niedbale ubranym, o siwiejących włosach, smutnych oczach i niezwykle
bujnych wąsach, które wymagały przycięcia. Jego towarzysze natomiast wywodzili się z
arystokracji - dwa koty syjamskie, które odznaczały się zgrabnymi, szlachetnymi kształtami i
doskonale utrzymanym futrem, i które uważały, że należy je rozpieszczać, co traktowały jako
przywilej królewski.
Podarta bluza bawełniana Qwillerana i jego zagracone mieszkanie nie stanowiły
jakiejkolwiek wskazówki co do kwalifikacji zawodowych i statusu materialnego właściciela.
Był weteranem dziennikarstwa, który widział niejedno, obecnie emerytowanym i
mieszkającym w małym północnym miasteczku Pickax; niedawno odziedziczył miliony czy
też miliardy z masy spadkowej Klingenschoenów; tłum księgowych zatrudnionych przez
wykonawców testamentu nie zdołał jeszcze określić dokładnej sumy.
Jednakże Qwilleran nie dbał o bogactwo i miał skromne potrzeby. Wystarczało mu w
zupełności mieszkanie nad garażem, tego ranka zaś zadowolił się na śniadanie kawą i
czerstwym pączkiem. Natomiast jego współlokatorzy odznaczali się bardziej
wyrafinowanymi podniebieniami. Otworzył dla nich puszkę krabów królewskich z Alaski, po
czym zmieszał jej zawartość z surowym żółtkiem i przybrał kilkoma okruchami doskonałego
angielskiego cheddara.
- Specjalność dnia: skorupiaki a la tartare fromagere - oznajmił, stawiając na podłodze
talerz, a dwa drgające nosy zastygły na chwilę nad potrawą, niczym koneserzy zbierający
bukiet wyśmienitego wina.
Po śniadaniu koty przycupnęły obok siebie, jakby oczekując, że coś się wydarzy.
Qwilleran dokończył lekturę gazet, wypił jeszcze dwie filiżanki kawy i oddał się
rozmyślaniom.
- No dobra, moi drodzy - powiedział, ocknąwszy się z kofeinowych refleksji. -
Podjąłem decyzję: jedziemy nad jezioro. Spędzimy trzy miesiące w drewnianej chacie.
Miał w zwyczaju omawiać wszystkie sprawy z kotami. Było to bardziej
satysfakcjonujące niż mówienie głośno do siebie, a jego słuchacze zdawali się lubić brzmienie
ludzkiego głosu, który kierował w ich stronę konwersacyjne dźwięki.
Yum Yum, przyjazna mała kotka, zamruczała z zadowoleniem. Koko, samiec, wydał z
siebie przenikliwe, lecz dwuznaczne „miau!".
- Co chciałyście przez to powiedzieć? - spytał Qwilleran, a otrzymawszy w
odpowiedzi jedynie nieodgadnione spojrzenie niebieskich oczu, ciągnął: - Mam trzy powody,
by pragnąć wyjazdu z miasta: Pickax jest nudne przy ładnej pogodzie; Polly Duncan opuściła
mnie na całe lato; skończyły się nam kostki lodu.
Od dwóch lat mieszkał w Pickax - nie z wyboru, tylko na mocy testamentu Fanny
Klingenschoen - a w lipcu stare kamienne budynki i brukowane ulice wydawały się
nieciekawe. Pobliski kurort Mooseville natomiast rozkwitał liśćmi, kwiatami, ptakami,
blaskiem słońca, niebieskim niebem, łagodnymi falami, wiatrem znad jeziora i hordami
beztroskich turystów.
Drugi powód niezadowolenia Qwillerana był bardziej istotny. Polly Duncan, główna
bibliotekarka w Pickax, wokół której zaczynało się koncentrować jego życie, spędzała lato w
Anglii na zasadzie wymiany wakacyjnej, on zaś czuł się niespokojny i niespełniony. Choć
wiedział niewiele o rozrywkach na świeżym powietrzu, a wędkowanie interesowało go
jeszcze mniej, wykombinował sobie, że drewniana chata na samotnej wydmie z widokiem na
rozległe błękitne jezioro wyleczy go z apatii.
Był jeszcze trzeci powód, mniej subtelny, ale bardziej konkretny: lodówka w jego
mieszkaniu odmówiła posłuszeństwa. Qwilleran zawsze oczekiwał, że urządzenia domowe
będą działać bez zarzutu, i zdradzał irracjonalne zniecierpliwienie, kiedy sprzęt się psuł. Na
nieszczęście miejscowy specjalista od lodówek wyjechał na biwak do północnej Kanady, a
drugi serwisant - było ich tylko dwóch w całym okręgu - wylądował w szpitalu z powodu
przepukliny jądra galaretowatego.
Biorąc wszystko pod uwagę, lato w Mooseville wydawało się Jimowi Qwilleranowi
doskonałym pomysłem.
- Zapewne nie pamiętacie tego domku - zwrócił się do kotów. - Spędziliśmy tam przed
dwoma laty kilka tygodni i podobało się wam. Chata ma dwie osłonięte werandy. Będziecie
mogły obserwować ptaki, wiewiórki i robaki, nie mocząc sobie przy tym łap.
Licząca siedemdziesiąt pięć lat chata wraz z akrami lasu i półmilowym brzegiem
jeziora należała do licznych dóbr, jakie Qwilleran odziedziczył z masy spadkowej Fanny
Klingenschoen, i była zarządzana przez wykonawców ostatniej woli do chwili spełnienia
wszystkich warunków testamentu. Musiał tylko przekazać swe życzenie adwokatom, a ekipa
techniczna włączyłaby prąd, uaktywniła kanalizację, podłączyła telefon i usunęła kurz z
mebli. „Nie musi się pan niczym martwić! - zapewnił go adwokat Hasselrich z
bezgranicznym optymizmem. - Znajdzie pan klucz pod wycieraczką. Wystarczy tylko
otworzyć drzwi, wejść do chaty i cieszyć się relaksującym latem".
Jak się jednak okazało, nie było to takie proste. Wakacje zaczęły się od martwego
pająka, a skończyły na martwym stolarzu, Jim Qwilleran zaś - szanowany dziennikarz,
najbogatszy człowiek w okręgu i przyzwoity człowiek - został posądzony o morderstwo.
On jednak, w błogiej nieświadomości, uwierzył adwokatowi na słowo. Przygotowując
się do wyprawy nad jezioro, włożył do swojego małego samochodu kilka letnich ubrań,
pudełko z książkami, opiekacz do indyków ze żwirkiem, służący kotom za kuwetę,
skomputeryzowany ekspres do kawy, maszynę do pisania i oba koty syjamskie w ich
podróżnej klatce. Był to wiklinowy koszyk wyłożony puchową poduszką. Yum Yum
wskoczyła do niego z wielką ochotą. Koko zwlekał. Miał jakiś tajemniczy koci powód, by nie
pójść w ślady swej towarzyszki.
- Nie bądź takim smutasem - przekonywał Qwilleran. - Wskakuj i ruszamy w drogę.
Powinien się domyślić, że kocich kaprysów nie należy lekceważyć. Kot zdawał się
mieć szósty zmysł, którym wyczuwał niebezpieczne sytuacje.
Kiedy wyruszyli wreszcie na wycieczkę do Mooseville - miasteczko znajdowało się
zaledwie trzydzieści mil dalej - podróż nabrała uroku safari. Niebo było słoneczne,
czerwcowy wiaterek łagodny, a pogoda na tyle ładna, by Qwilleran mógł włożyć szorty i
sandały. Chcąc uniknąć turystycznych korków na drodze, ruszył na północ Sandpit Road
zamiast główną szosą, machając przyjaźnie do nieznajomych w pikapach albo trąbiąc z
sympatią na każdego farmera w swoim traktorze. W ciągu kilku minut otrząsnął się z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin