Przyjęło się, że przeciętny wywiad z grafficiarzem ogranicza się do kilku podstawowych pytań: kiedy zacząłeś malować, jakie ekipy współtworzysz i skąd czerpiesz inspiracje. No, i jeszcze fajnie by było, jakby delikwent opowiedział o swoim największym przypale. To wszystko niewątpliwie ważne kwestie, niemniej przeprowadzając poniższą rozmowę , nie mogłem się ograniczyć tylko do tego. Za dużo ten gość widział i zbyt daleko zaszedł, żeby nie wymaglować z niego coś więcej – nie tylko od strony stricte graffiti. W wyjątkowej rozmowie dla SULW-u – jeden z pionierów warszawskiej sceny, znany głównie z SD i B3S – Sir!
Czym jest społeczeństwo z perspektywy grafficiarza?
Dobre pytanie… Po pierwsze jest widownią i mimowolnym odbiorcą, po drugie – barierą. Może cię dogonić, złapać i zrobić problem. Graffiti robi się dla społeczeństwa, które jednocześnie może być – w cudzysłowie – policjantem.
Zaraz… Graffiti robi się dla społeczeństwa?
Malując na ulicy, nie masz żadnej kontroli nad tym, kto to zobaczy, więc musisz zakładać, że docierasz do ogółu.
W takim razie czym jest graffiti z punktu widzenia tego ogółu?
Ciężko powiedzieć… Należy wziąć pod uwagę, że czym innym dla przeciętnego obywatela są tagi, czym innym jakieś srebra i throw-upy, czym innym dopracowane style.
Chodzi mi głównie o nielegalną działalność.
Moim zdaniem, generalna opinia jest taka, że to wandalizm i niszczenie mienia.
Ludzie dopuszczają do siebie ewentualność, że grafficiarz może ewoluować do miejsca, w którym na przykład ty jesteś?
Że można dojść od malowania pociągów do zajmowania się architekturą?
Tak.
Chyba nawet nie myślą o tym w taki sposób.
Ale istnieje stereotypowe postrzeganie malujących litery jako cokolwiek średnio rozgarniętych małolatów…
…którzy czasem sobie coś tam psikną – czasem coś zniszczą, czasem może coś ładnego zrobią. Tak, jest coś takiego, ale tak naprawdę punkt widzenia społeczeństwa nie ma żadnego znaczenia.
Skończyłbyś architekturę, gdyby nie przygoda z graffiti?
Bez tego na pewno nie byłbym w miejscu, w którym jestem.
Dlaczego?
Bo graffiti tak naprawdę nie ma nic wspólnego z malowaniem. To sposób myślenia, sposób przełamywania pewnych narzuconych ogólnie schematów. To robienie czegoś, do czego ma się przekonanie – tak jak się chce i w miejscu, które sobie dowolnie wybierzesz.
Wykorzystujesz to podejście w pracy zawodowej?
Tak, pozwala mi ono robić rzeczy, na które inni by nie wpadli lub stwierdziliby: nie, to nie przejdzie. Ja, kiedy się uprę i uważam coś za słuszne, to prędzej czy później dopnę swego. Graffiti dało mi możliwość innego spojrzenia na rzeczywistość.
To rozumiane jako styl życia czy jako malowanie?
Styl życia, którego malowanie jest jedną z części. Bynajmniej nie istotniejszą niż chodzenie na yardy i checkowanie trzy noce pod rząd – możesz wtedy nic nie namalować, ale żyjesz w zgodzie z określonym stylem.
Graffiti nie jest przypadkiem wykluczeniem społecznym?
Ostatnio tego nie analizowałem, natomiast dawniej miałem dużo tego typu rozkminek. W czasach mojej aktywności graffiti znajdowało się w Polsce na nieco innej pozycji – było czymś relatywnie nowym i interesującym. Oczywiście jedni lubili, drudzy nie lubili, ale jako takie było postrzegane jako ciekawostka i zjawisko, a nie wykluczenie. Inaczej w Niemczech – tam żaden writer nie przyznawał się publicznie do tego co robi, bo byłoby to równoznaczne z tym, że postępuje niewłaściwie lub że jest wręcz przestępcą.
Nie wyczuwałeś na starcie żadnej nagonki?
Nie. Kiedyś nie było stresu i szło się malować w ciągu dnia. Jeden przeszedł i krzyknął: na chuju se namaluj, drugi: o, fajne – ale na dobrą sprawę nic z tego nie wynikało. Mówiłeś: tak, tak – i malowałeś dalej.
Których opinii było więcej?
Pozytywnych. To był początek lat dziewięćdziesiątych, więc każdy przejaw kultury zachodniej był czymś świeżym w naszej polskiej szarzyźnie. Oprócz graffiti można tu mówić o hip-hopie i deskorolce.
Mówisz tylko o kulturze młodzieżowej.
Tak, bo ona jest motorem napędowym dla wszystkiego, co się dzieje. Nastolatkowie są najbardziej podatni na nowe trendy, wówczas przychodzące do nas z Zachodu – wprowadzają je, co później znajduje odbicie chociażby w reklamie i całej gospodarce.
Skąd w ogóle dowiedziałeś się o graffiti opartym na literach?
Z trzech niezależnych źródeł. Pierwszym był mój bardzo dobry, starszy o trzy lata kolega z podstawówki – Doser. To była jedna z trzech pierwszych osób, które zaczęły w Polsce tagować, a przy okazji gość, którego praca na Sobieskiego (“Mr. Soto”) była pierwszą zobaczoną przeze mnie na mieście. To był rok dziewięćdziesiąty pierwszy.
A dwa pozostałe źródła?
Drugim czynnikiem były pojawiające się mniej więcej w tym samym czasie rzeczy KoBe Crew i ludzi z Berlina – Saints Crew – w przejściu podziemnym pod GUS-em. Trzecim elementem układanki jest mur Wyścigów Konnych na Służewcu, gdzie absolutnie pierwsze obrazki tworzył Ken. No, i w międzyczasie natknąłem się jeszcze na skate’owy magazynTrasher, w którym był wywiad z pionierami graffiti w L.A.
Co wcześniej było na murach w Warszawie?
Szablony, ale raczej polityczno-prześmiewcze, z przesłaniem. Oczywiście fajne graficznie, niemniej ich istotą był przekaz, a nie forma estetyczna.
Interesowałeś się nimi?
Na samym początku sam nawet robiłem jakieś skate’owe szablony – to było dla mnie pierwsze w ogóle zetknięcie z farbą. Co nie zmienia faktu, że na mieście było tego bardzo mało. Ciężko sobie wyobrazić, ale w całej Warszawie na ścianach było wypsikane tyle farby, ile teraz na trzech segmentach na Wyścigach.
Kogo uważasz za pionierów liter w stolicy?
Wspomniani Ken i Doser, a nieco później już ja i Ash.
Kiedy stawiałeś pierwsze kroki?
W dziewięćdziesiątym drugim roku kupiłem kilka farb w sprayu – a że nie było białego, kupiłem biały lakier do włosów… – i w przejściu pod Placem na Rozdrożu wrzuciłem pierwszego SIRa. Co ciekawe, pół roku później praca ta przypadkiem trafiła na plakaty Papa Dance.
A pierwszy panel?
Na jesieni dziewięćdziesiątego czwartego roku do kraju wrócił Krizm, który wcześniej siedział w Pradze. Chodziłem z nim do tego samego liceum, polubiliśmy się i zaczęliśmy razem pisać CSN (Coś Sobie Namalują). Mój przyjaciel Omen, siedzący wówczas w Australii, przesłał nam “Hype” – pierwszy magazyn graffiti, jaki Warszawa widziała na oczy. Były tam też zdjęcia paneli i strasznie nas to zainspirowało. Premierowy wagon zrobiłem pod koniec roku w Zakopanem, razem z Deszczu Strugi. Był to zresztą chyba pierwszy pomalowany przez Polaka skład w naszym kraju…
CSN było twoją pierwszą ekipą?
Tak. Od dziewięćdziesiątego czwartego roku tworzyłem ją razem z właśnie Krizmem i Omenem. Trzeba pamiętać, że to co teraz jest oczywiste – że taguje się grubym flamastrem, że jest określony styl pisania tego taga, że jest iluś gości w grupie…
…wtedy oczywiste nie było.
Dziś to jest jak dwa plus dwa to cztery, a wtedy nie było ani dwa, ani plus, ani dwa, ani cztery. Wszystko to gdzieś tam podpatrzyliśmy i staraliśmy się przenieść na nasz grunt.
To było pierwsze crew w Warszawie?
Mniej więcej równolegle pojawiły się właśnie CSN i NTA (No Toys Accepted) założone przez Asha i Kena. Wcześniej było jeszcze KoBe Crew, którego członków jednak nigdy nie miałem okazji poznać. W dziewięćdziesiątym piątym roku natomiast powstały już B3S i DNS.
A SD?
Style Dealers narodziło się po CSN niejako przy okazji dużego jamu w dziewięćdziesiątym szóstym na Wyścigach, który zrobiliśmy z chłopakami ze Szczecina i z Keramikiem. Z perspektywy czasu oceniam SD jako dość dziwny projekt. Pomysł zakładał stworzenie ekipy z ludzi z różnych miejsc świata – tych, którzy bardzo dobrze technicznie malują, oraz tych działających na każdym polu hip-hopu. To była grupa nie tyle towarzyska – choć oczywiście znaliśmy się i lubiliśmy – co mająca po prostu wspólny cel, którym było robienie dobrych produkcji.
Z kim tam byłeś?
Z wieloma osobami – Ashem, DJ-em Feel-X, ŚP Wembley’em, DJ Voltem, United Clan, Specialem z EWC, Keramikiem…
Keramik to jeszcze żyje?
Podobnie jak ja i wielu innych chłopaków jest architektem, ale zajmuje się malarstwem. To wybitnie utalentowany artysta.
Jak doszło do waszego spotkania?
Pierwszy „kontakt” z Thomasem złapałem w Wiedniu zimą dziewięćdziesiątego czwartego roku, kiedy zobaczyłem jego słynny wrzut z pasty do zębów – Ziege. Osobiście poznałem go pół roku później, gdy malowałem na nieistniejącym już tamtejszym Hall of Fame’ie. Podszedł do mnie wówczas jakiś gość, dobrą godzinę patrzył jak maluję, po czym zaczęliśmy rozmawiać – okazało się, że to właśnie Keramik. Od tamtej pory jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi.
A jak trafił do Warszawy?
Odwiedził mnie po prostu. Pierwszy raz wpadł w okolicach Bożego Narodzenia AD 1995 i wówczas malowaliśmy razem z Omenem i Krizmem jakieś rzeczy u nas w liceum. Dyrekcja dawała nam farby, ściany do dyspozycji i pozwalała robić, co chcemy. Później jeszcze dość regularnie przyjeżdżał do Warszawy. Ostatnio nieco rzadziej, ze względu na to, że ma swoje sprawy na głowie. Niemniej nadal uważam go za jednego z bardziej uzdolnionych grafficiarzy na świecie.
Wracając do SD – kiedy się rozpadliście?
Formalnie nigdy się nie rozpadliśmy –nie było czegoś takiego, że powiedzieliśmy sobie: OK, panowie, kończymy. Najzwyczajniej w świecie każdy poszedł w stronę bardziej “towarzyskich” crews.
Później zacząłeś pisać B3S?
Właściwie B3S pisałem równolegle z SD, z tą różnicą, że SD było ekipą bardziej muralową…
…„muralową” chyba nie w obecnym tego słowa znaczeniu?
Nie, wtedy to znaczyło po prostu tyle, co legalne prace.
Jaka jest geneza B3S?
Założyłem je razem z Ashem, od dawna mieszkającym w L.A. Sickiem i Deszczu Strugi, który wówczas pisał Barn. Po dwóch latach doszła świeża krew w postaci Urana, Donka, Image i Sheka.
Skupialiście się głównie na mieście?
Tak, takie było założenie, ale od dziewięćdziesiątego piątego roku atakowaliśmy też pomarańcze. To był wówczas świeży temat – mogłeś sobie pójść na yard, piknikować… Zaczęliśmy od paneli, później był pierwszy e2e, top2bottom, srebrny wholecar, wholecar kolorowy… Nie było problemu z czasem – bardziej z tym, że musieliśmy nauczyć się ogarniać to wszystko od strony techniczno-warsztatowej.
Jaka była reakcja polskiej kolei na pomalowane wagony?
Nie wiem, jaka była reakcja, ale na pewno nie była przygotowana na to. Był taki moment w dziewięćdziesiątym szóstym roku, że cały system był rozpieprzony – wszystkie pociągi pokryte farbą, myte tylko szyby… Coś jak Nowy Jork – siedziałeś na dworcu na Zachodnim, spotykałeś innych writerów, oglądałeś obrazki, robiłeś zdjęcia… Później wiadomo, jak się potoczyło – buff, łapanki…
Jakie lata uważasz za złoty okres na pomarańczach?
Dla mnie dziewięć sześć-dziewięć siedem, wtedy działałem najbardziej aktywnie – ostatnią kolejkę zrobiłem w dziewięćdziesiątym ósmym. Niemniej ciężko mówić o złotym okresie w odniesieniu do całości – każdy malujący miał swój prywatny najlepszy czas.
A kulminacja zainteresowania graffiti jako takim w Warszawie kiedy była najbardziej widoczna?
Dziewięć sześć-dziewięć osiem, choć wpływ na moją ocenę może mieć fakt, że w tym czasie robiłem najwięcej. Natomiast na pewno te lata były najbardziej kreatywne, jeśli chodzi o podejście do liter. Ówczesne style były odkrywcze – nie bójmy się tego powiedzieć – wręcz na skalę światową. Nie były może super dopracowane – to przyszło nieco później – ale były w nich pomysł i chęć odróżnienia się od prac innych. Widać to chociażby po obrazkach Tryba i Ble – nie znajdziesz dwóch takich samych.
Teraz tego nie ma?
Co prawda nie śledzę sceny, ale jadąc przez miasto siłą rzeczy widzę jakieś wrzuty na ścianach. Często są one bardzo dobre w samej konwencji graffiti, ale tak naprawdę nic z nich nie wynika. Brakuje im tego czegoś.
Myślisz, że style z końca lat dziewięćdziesiątych byłyby w stanie się dzisiaj obronić?
Może niekoniecznie w kwestii swingu, ale jeśli mówimy o technice, precyzji i – szczególnie – pomysłach, to zdecydowanie.
Gdzie najczęściej malowałeś?
Miałem słabość do Wyścigów, które zresztą w dziewięćdziesiątym trzecim roku zalegalizowałem…
…czyli pierwsze rzeczy robione tam przez chociażby Kena były nielegalne?
Teoretycznie tak.
Jak udało się zdobyć pozwolenie?
Miałem raptem szesnaście lat i poszedłem do ówczesnego dyrektora Toru Wyścigów Konnych. Powiedziałem, że chciałbym móc tu malować bez obawy, że ktoś będzie mnie ganiał. Facet chętnie przystał na to – pod warunkiem, że moje obrazki nie będą przedstawiały treści reklamowych ani obrażających czyjeś uczucia religijne.
Kiedy Wyścigi zaczęły tętnić życiem?
Całe Wyścigi udało się zamalować dopiero w dziewięćdziesiątym siódmym – segmentów wciąż przybywało i przybywało, w końcu zatrzymało się chyba na dwustu jedenastu. To był taki kulminacyjny moment, później poszło już z górki.
A poza nimi?
W dziewięćdziesiątym szóstym udało mi się zdobyć zgodę na WKD Śródmieście…
Zalegalizowałeś dwie kultowe warszawskie miejscówki…
Na to wygląda.
Z WKD-ką poszło równie gładko jak z Wyścigami?
Raczej tak. Pojechałem do siedziby w Grodzisku Mazowieckim i po prostu porozmawiałem z dyrektorem, jako główny argument za podając właśnie mur na Wyścigach. Udało się wyprosić zorganizowanie jamu, który był pierwszym tak dużym w Warszawie. Przyjechali między innymi chłopaki z czeskiej Pragi, a TVP2 kręciło premierowy polski dokument o graffiti. Impreza się powiodła i dzięki temu – oraz wsparciu kilku znaczących osób – zdobyliśmy pozwolenie na malowanie, kiedy chcemy. Zasada była jedna: nie wolno chodzić po torach.
Czym różnił się jam na WKD od chociażby organizowanych w późniejszych latach przez Asha “Brain Damage”?
Organizacją… Na WKD wykonaliśmy pięć telefonów, zaprosiliśmy dwadzieścia osób i nic więcej nie było potrzebne. Igor ogarniał imprezy już na poziomie światowym.
Wspominasz szczególnie miło jeszcze jakieś inne tego typu eventy?
Zawsze fajna atmosfera panowała w Szczecinie na niezapomnianej Pleciudze, przyjemny był też jam w dziewięćdziesiątym ósmym w Gdańsku w miejscu, gdzie teraz stoi hotel Sheraton. Również w Berlinie byłem na kilku kozackich imprezach.
A propos “Brain Damage” - pomagałeś Ashowi?
Mówisz teraz o magazynie?
Generalnie to był w ogóle mój pomysł. Pierwszy numer – w dziewięćdziesiątym piątym lub szóstym roku – zrobiłem całkowicie sam (ucząc się przy okazji obsługi Quark Express). Niestety, źle go złożyłem, w związku z czym nie dało się go wydrukować, a co z tym idzie – nigdy nie został wydany…
W takim razie kiedy Ash się w to zaangażował?
Już przy okazji drugiego numeru zaczęliśmy współpracę; zresztą wspólnie go sfinansowaliśmy za pieniądze, które otrzymaliśmy za pomalowanie klubu Hades. Wpompowaliśmy w to cały kesz, a nie zakładaliśmy, że będzie to w jakikolwiek sposób dochodowe.
Później było?
Jeśli już, to bardziej dla Igora, który przejął „BD” od czwartego numeru. W pewnym momencie to było naprawdę poważne pismo, więc zakładam, że przynosiło zyski. Aczkolwiek na początku działaliśmy na zajawce, czuliśmy po prostu potrzebę zrobienia czegoś takiego – widzieliśmy magazyny z innych krajów, obserwowaliśmy rozwój graffiti w Polsce i uznaliśmy, że warto je pokazać światu. A należy pamiętać, że nie było wówczas Internetu.
Jak zbieraliście materiał?
Początkowo to były głównie moje zdjęcia – dużo podróżowałem i fotografowałem co się dało. Później już ludzie zaczęli nam przysyłać swoje rzeczy, a nam nie pozostało nic innego jak tylko je skanować i puszczać dalej.
Dlaczego magazyn zaczął podupadać?
To raczej pytanie do Asha. Ja niedługo potem poświęciłem się „Galerii Koloru” – poczułem potrzebę stworzenia swego rodzaju przeciwwagi dla „Brain Damage”, które w pewnym momencie stało się, moim zdaniem, zbyt przeintelektualizowane. Chciałem wrócić do istoty pisma o graffiti – czyli minimum tekstu, maksimum zdjęć. Pierwszy i drugi numer zrobiłem sam, przy trzecim pomógł mi Budzyk. Później, niestety, temat upadł…
Nie korci, żeby wrócić na rynek wydawniczy?
Musiałbym siedzieć w graffiti, a nie w wygodnym biurze przed komputerem…
Kiedy się wycofałeś?
Znany austriacki writer Skero powiedział kiedyś, że jeśli ktoś skończył malować, to tak naprawdę nigdy nie zaczął. Dlatego unikam takich formułek, mimo że od dwa tysiące trzeciego roku udzielam się bardzo sporadycznie.
W pewnym momencie po prostu zmieniły się priorytety. Aktywne malowanie od piętnastego do dwudziestego roku życia było bardzo fajną, bezstresową przygodą, ale całe życie tak nie można. Graffiti ukształtowało mnie, mój charakter, podejście, sposób myślenia – nie wyobrażam sobie siebie bez tego, ale ten etap już zwyczajnie minął, a zaczął się nowy. Mam rodzinę, mam córkę, pracę, pewną odpowiedzialność. Byłoby niepoważne wrócić teraz do latania po nocy z puszką i narażanie się na niepotrzebne konsekwencje.
Pamiętasz ostatnią rzecz, którą zrobiłeś?
Nie, natomiast nigdy nie zapomnę kilku innych historii.
Na przykład?
Nowy Jork, Bronx i rooftop z legendarnym TATS Cru…
Wow.
Stoisz na szczycie budynku, w oddali widzisz Manhattan, malujesz z ludźmi, którymi od dzieciaka się jarasz… Ciary na plecach. Ponadto miło wspominam Mozambik w dwa tysiące czwartym roku, gdzie miałem fajną świadomość tego, że znowu robię coś pionierskiego.
Wcześniej nie było tam żadnych napisów na murach?
Nie.
A jakąś akcję z Polski wspominasz szczególnie?
W dziewięćdziesiątym szóstym w Olsztynie miałem śmieszną sytuację. Byłem z chłopakami prowadzić warsztaty graffiti dla dzieciaków. W nocy poszedłem z Ashem, Krizmem i jeszcze jednym kolegą na pociągi – na główny dworzec w Olsztynie, tak więc dość bezczelnie… Nagle wkroczyło dwóch SOK-istów i zaczęli nas gonić. To była moja pierwsza hardkorowa spierdalanka w życiu. Mi i Ashowi udało się uciec, natomiast Krizma złapali. Miałem później dość duże nieprzyjemności, bo – żeby wesprzeć Krizma – razem z Ashem przyznaliśmy się, że byliśmy tam z nim. Musieliśmy zapłacić za czyszczenie, kilka razy jeszcze pojechaliśmy do Olsztyna złożyć jakieś zeznania. Zdjęcia zobaczyliśmy dopiero w kartotece i jak poprosiłem o nie gościa, który prowadził sprawę, powiedział, że jeszcze słowo i…
Odczuwałeś później jeszcze następstwa tego wydarzenia?
Oczywiście mieliśmy sprawę w sądzie i byliśmy normalnie skazani. Było to o tyle pechowe, że wszystko działo się chwilę przed moją maturą, w związku z czym dzielnicowy przyszedł do liceum…
Mówiłeś przecież, że dyrekcji podobało się to co robisz?
Dlatego też policjant został odprawiony z kwitkiem… Respekt dla mojej szkoły.
Byłeś kojarzony również z malowaniem komercyjnym.
Tak, chyba najbardziej spektakularnym przedsięwzięciem, w którym wziąłem udział, była kampania reklamowa Frugo – pierwsza w Polsce zrobiona na taką skalę. Odpowiadająca za nią agencja Greyn przez znajomych dowiedziała się, że maluję graffiti, i wspólnie z Ashem poszliśmy na spotkanie omówić szczegóły. Stanęło na tym, że zrobimy projekty na etykiety i namalujemy rzeczy na billboardach. Przy tej okazji po raz pierwszy wybraliśmy się do Berlina po trzysta puszek Sparvar…
To była pierwsza kampania wykorzystująca graffiti?
Pierwsza duża. Wcześniej były jakieś mniejsze – robiliśmy na przykład scenografię do “Politycznego Graffiti” dla Polsatu.
A akcja z Mountain Dew?To również nasza sprawka. Promocja tego produktu opierała się na tak zwanym guerilla marketingu. MD wchodziło dopiero na rynek, szefostwo przyszło do nas i poprosiło o pomysły. Rzuciliśmy hasło: zróbmy ileś produkcji legalnych w całym kraju z waszym logo. W Trójmieście dostaliśmy nawet legalne pociągi do pomalowania…
Nielegal też się zdarzał?
Tak – jakieś szablony i prace na linii. Zabawne, że po jakimś czasie – nikt nie wie, z jakich pobudek – przypadkowi ludzie zaczęli powielać te malunki.
Takie zlecenia były dla ciebie sposobem na utrzymanie?
Będąc na studiach, były one moim głównym źródłem dochodów. Frugo jedno, Frugo drugie, jakieś knajpy, sieć kawiarni Cafe Nescafe… Malowanie było cały czas dla mnie ogromną przyjemnością, więc możliwość zarobienia na nim w jeden dzień tyle, że później przez miesiąc mogłem kiwać palcem w bucie, była super interesem.
Nie możemy nie wspomnieć o historii z malowaniem dla komendy w Warszawie…
Było tak, że zadzwonił do mnie ówczesny rzecznik policji – pan Witold Gierałt – i powiedział, że chcą mieć jakiś element młodzieżowy w sali prasowej i za pomocą tego promować nowy bezpłatny numer. Doszedłem do wniosku, że to szczytny cel i razem z dwoma kolegami zrobiłem tę pracę.
Rzecznik wiedział o twojej nielegalnej działalności?
Nie rozmawialiśmy o tym…
Jak zareagowało środowisko?
Większość oczywiście odebrała to jednoznacznie negatywnie. Chłopaki na przykład z WTK, którzy przecież byli moimi znajomymi, powiedzieli wprost: stary, przegiąłeś.
Głównym zarzutem było to, że malowałeś dla komendy czy sam fakt malowania za kasę?
Nie robiłem tego za pieniądze… Jestem natomiast zdania, że istnienie takiego numeru, na który można zgłosić, że ktoś kogoś morduje czy w jakikolwiek inny sposób robi komuś krzywdę, było jak najbardziej wskazane.
I na który można było zgłosić, że ktoś wrzuca srebro.
Jeśli człowiek robi graffiti, to musi się liczyć z tym, że może zostać złapany – to jest część tej zabawy tak naprawdę. W związku z tym nie powinien mieć z tym problemu – jeśli się boi policji, niech maluje na legalach. Zresztą po czasie uważam całą akcję za zabawną – w końcu warszawska komenda jest jedyną na świecie, w której jest graffiti…
Myślisz, że z grubsza 20-letni wtedy writerzy spojrzeliby teraz na sprawę z innej perspektywy?
Możliwe, w końcu wszyscy wydorośleliśmy. Widujemy się z chłopakami od czasu do czasu i normalnie rozmawiamy. Mamy do tego większy dystans. Swoją drogą, to fajne obserwować rozwój tych ludzi. Na przykład Image’a pamiętam jeszcze z podstawówki, kiedy przychodził do mnie kupować końcówki, które przywiozłem z Berlina, a dziś jest cenionym architektem w Azji…
Rozmawiał: Jacek Baliński. Dziękuję za pomoc Maciejowi Boguckiemu.
siomak