KRUK.odt

(23 KB) Pobierz

  Edgar Allan Poe

KRUK

Stanisław Barańczak

 

W głuchą północ, w snów tumanie, gdy znużyło mnie dumanie

Nad księgami zapomnianej magii, znanej w dawnych dniach,

Chyląc głowę nad foliałem, niespodzianie usłyszałem

Chrobot, jakby ktoś nieśmiałym palcem skrobał znak na drzwiach.

„Gość”, mruknąłem, „tym sygnałem daje znać, że stanie w drzwiach:

Skąd ten zimny pot i strach?”

 

Och, pamiętam: wlókł się żmudnie grudzień, jak to zwykle grudnie,

Po podłodze pełgał złudnie żar, co gasł już w siwych drwach.

I pragnąłem, by nieskory świt prześwietlił wreszcie story,

By oderwał od Lenory myśl zbłąkaną w niebios mgłach,

Od Lenory, której imię do tej pory śpiewa w mgłach

Chór aniołów w moich snach.

 

Lękiem się o serce otarł szelest purpurowych kotar,

Grożąc cieniem, mrożąc drżeniem, które niosło się przez gmach;

By nad tętnem rozszalałem zapanować, powtarzałem:

„To gość jakiś tym sygnałem daje znać, że stanie w drzwiach;

Tak, to późny gość” – szeptałem – „stanie wnet w otwartych drzwiach;

Po cóż ten dziecinny strach?”

 

Czując, że znów głos mi służy, nie wahałem się już dłużej:

„Panie” – rzekłem – „czy też Pani – gościu, któryś pod mój dach

Zbłądził – dowiedz się, mój panie, że to nocne chrobotanie,

Gdy zabrzmiało niespodzianie, w ścianie jakby lub przy drzwiach,

Wziąłem zrazu za szmer myszy” – tu otwarłem drzwi; lecz w drzwiach

Mrok stał tylko, mrok i strach.

 

Całą trwożną mocą wzroku wpatrywałem się w głąb mroku,

Jakbym stanął nad otchłanią nie widzianą w ludzkich snach;

Ale ciemność trwała niema, świadcząc, że za drzwiami nie ma

Żywej duszy; tylko trzema sylabami poprzez gmach

Szept „Lenora!” niósł się z moich ust i echem poprzez gmach

Wracał, drżąc w okiennych szkłach.

 

Zawróciłem więc od proga, czując, jaka mi pożoga

Duszę niszczy, jak się iskrzy głownia serca w gniewnych skrach.

I znów chrobot przerwał ciszę: „Pewnie” – rzekłem – „wiatr kołysze

Okiennicę, albo słyszę zgrzyt obluzowanych blach

Jakiejś rynny; ten niewinny chrobot przerdzewiałych blach

To nie powód, by czuć strach”.

 

Pchnąłem okno. I z łopotem skrzydeł, z czarnych piór furkotem

Wdarł się przez nie szumnym lotem kruk, ptak święty w dawnych dniach.

Musiał znać swą przeszłość – zatem, jakby gardził ludzkim światem,

Z wielkopańskim majestatem zasiadł w ciszy tuż przy drzwiach,

Na Atenie marmurowej tkwiącej w niszy tuż przy drzwiach:

Siadł, a mnie ogarnął strach.

 

Lecz przemogłem trwogi władzę: komizm jakiś był w powadze

Ptaka-starca, odzianego w zdartych piór żałobny łach.

„A to z waści kawał mruka!” – rzekłem kpiąco. – „Do kaduka,

Tak wyleniałego kruka nie ma i na piekieł dnach!

Zdradź mi, jakie nosisz imię na Hadesu mrocznych dnach?”

Kruk zakrakał: „Kres i krach”.

 

Osłupiałem; czy to wszystko sen? jak mogło się ptaszysko

Tak odezwać, jak orator, co na wylot zna swój fach?

Choć w tym sensu było mało, przecież słusznie się zdawało

Rzeczą całkiem niebywałą, że ptak, siedząc przy mych drzwiach,

Na popiersiu marmurowym, bielejącym tuż przy drzwiach,

Kracze schryple: „Kres i krach”.

 

Gęstą czernią na boginię cień rzucając, kruk jedynie

Parę słów wykrakał, jakby skakał w nich po kruchych krach.

Potem milczał dłuższą chwilę – widać chciał rzec właśnie tyle .

Lecz gdym rzekł: „Czy się nie mylę? czy zbłądziłeś pod mój dach,

By mi zdradzić, jakie szczęście znajdzie drogę pod mój dach?” .

Kruk zakrakał: „Kres i krach”.

 

Słysząc znów tych słów dźwięk nagi, więcej w nich znalazłem wagi:

Brzemię wróżby spadło na mnie, jak na trumnę spada piach.

„Pewnie” – spróbowałem zatem – „te dwa słowa są cytatem

Z wieszcza, znużonego światem, wciąż skąpanym w krwi i łzach,

Z mistrza, który swoją lutnię stroił smutnie, cały w łzach,

Na dwa tony: .Kres i krach.?”

 

Lecz wciąż miał nade mną władzę komizm tkwiący w tej powadze,

Przeto w kąt, gdzie bielał marmur i gdzie czerniał ptak przy drzwiach,

Pchnąłem mój obity skórą fotel, by w nim wszcząć ponurą

Medytację nad naturą słów zrodzonych w zmierzchłych dniach,

Zgłębiać głuchą wróżbę, którą ów ptak, w dawnych czczony dniach,

Zawarł w krótkim: „Kres i krach”.

 

Gdym brnął przez hipotez listę, kruk źrenice swe ogniste

Utkwił we mnie, jak szachista, gdy szyderczo syczy: „Szach!”;

Trwało to milczące starcie; spoglądałem nań uparcie,

Głowę wsparłszy o oparcie: skóra, pękająca w szwach

Lecz wciąż gładka, odbijała światło świec, a w czaszki szwach

Huczał pogłos: „Kres i krach”.

 

I pojąłem w owej chwili: już się nigdy nie odchyli

Na poduszki droga głowa, z iskrą światła w złotych brwiach...

I załkałem: „Tak, niestety! Bóg cię skrapia wodą z Lety,

Aby obraz tej kobiety nie nawiedzał cię już w snach!

Tak, spal wszystkie jej portrety – wtedy ujrzysz w przyszłych snach...”

Kruk dokończył: „Kres i krach!”.

 

„Zły proroku!” – zakrzyknąłem – „czartem jesteś, nie aniołem,

Czy Kusiciel cię tu przysłał, czy sztorm cisnął cię na piach

Mojej duszy, na wybrzeże, gdzie Samotność pustki strzeże .

Zanim życiu sens odbierze Rozpacz, uśmierz w sercu strach:

Jestże balsam w Galaadzie? Powiedz, bo mnie dręczy strach!”

Kruk zakrakał: „Kres i krach”.

 

„Zły proroku!” – zakrzyknąłem – „czartem jesteś, nie aniołem,

Na to niebo ponad nami – na ten Boga wzniosły gmach –

Zdradź mej duszy, którą pali ból: co czeka na nią w dali?

O, gdybyśmy się spotkali z mą Lenorą w nieba mgłach!

Co mnie czeka, co ocali – czy Lenora w rajskich mgłach?”

Kruk zakrakał: „Kres i krach”.

 

„Zgrzyt tych słów niech nam się stanie pożegnaniem, zły szatanie!” .

Poderwałem się. – „Leć w zamieć, w zamęt, zgiń na piekieł dnach!

Nie waż się uronić pióra – niechaj czarna twa natura

Sczeźnie, wroga i ponura; nie chcę widzieć cię w tych drzwiach

Nigdy więcej! Wyrwij z serca dziób – i precz, bo stoi w drzwiach...”

Kruk dokończył: „Kres i krach”.

 

I wciąż jego czerń skrzydlata nie drgnie, jakby chciała lata

Spędzić nad Pallady bladym czołem, w niszy tuż przy drzwiach;

I wciąż w oczach mu się żarzy demoniczny blask lichtarzy,

A cień kruka trwa na straży mojej duszy, która w snach

Miota się, lecz nie powstanie, bo wciąż jawi się w jej snach

Krecha krwawa – kres i krach!

 

 

Barbara Beaupre

 

Raz w godzinie widm północnej

Rozważałem w ciszy nocnej

Mądrość dawnych ksiąg przesławnych

Zapomnianych dzisiaj już.

W tem znużoną chyląc głowę,

Na pożółkłe karty owe

Słyszę oto w nocną ciszę

Kołatanie do drzwi, tuż.

Gość to myślę, u podwoi,

Zapóźniony u drzwi stoi.

Pragnie wejść choć późno już.

Gość, lecz jaki? Któżby? Któż...?

 

Grudzień to był wichrem śpiewny,

Lampy mojej blask niepewny

Kładł u stóp mych cienie drżące

Jak gasnących płatki róż.

Chciałem nim dnia wróci białość

W starych księgach uśpić żałość,

Za promienną, rzadką dziewą

Gdzieś zniknioną w blaskach zórz.

Za straconą, opłakaną

Dziś Lenorą w Niebie zwaną

Co w dal senną, bezimienną

Poszła i nie wróci już.

 

Słyszę smętne snując mary

Purpurowej szum kotary.

Fantastycznym zdjęty lękiem

Nie wiem, co mam myśleć już.

Tłumiąc trwożne serca bicie

Chciałem lęk ów uśpić skrycie

Powtarzając: "U podwoi

Gość spóźniony jakiś stoi,

Pragnie wejść choć późno już

Cóż innego? Cóżby? Cóż?

 

Wreszcie płonnej zbywszy trwogi

Bez wahania szedłem w progi,

Gdzie u wniścia, mego przyjścia

Czeka gość wśród nocnych burz.

– Panie! – rzekłem – czy też Pani!

Wasze lekkie kołatanie

Tak ostrożne, ciche, trwożne,

Ledwie do mnie doszło już.

Byłem senny, śniłem może,

Raczcie wejść, wnet drzwi otworzę.

Otworzyłem, lecz na dworze

Nic, prócz nocnych wichrów, burz.

 

Nie śmiąc wejść w te pustki ciemne

Stałem długo... Sny tajemne...

Marząc jakich nikt śmiertelny...

W taką noc nie wyśni już.

A przede mną ciemność głucha,

Wicher tylko jeno z jękiem dmucha,

Niosąc tylko jedno imię smętne,

Tej, co zgasła w blaskach zórz.

Imię to Lenora! śpiewne,

Wyrzekł ktoś... To ja zapewne

Sam je rzekłem w tę noc burz

Bo któż inny? Któżby? Któż?

 

Więc na miejsce wracam dawne,

By znów badać księgi sławne

Lecz znów słyszę, w nocną cisze

Kołatanie, bliżej, tuż!

Czując żar płonący w łonie

Myślę: ... "chyba w nocnej toni

Wicher w szyby okien dzwoni,

Wicher co jęczy w tę noc burz.

Okno w ciemną noc otworzę

Wicher w szyby dzwoni może

Cóż innego! Cóżby? Cóż?

 

Otworzyłem. I wnet potem

Szumnym, pewnym, równym lotem

Czarnopióry kruk wspaniały

prosto ku mnie leciał już.

Ni się wstrzymał, ani zbaczał,

Ku drzwi moim lot zataczał

Gdzie u góry biust Pallady

Jak domowy świeci stróż.

Na Pallady posąg biały

Wzleciał czarny kruk wspaniały

Czarnopióry demon burz.

 

Nie chcąc by gość hebanowy

Przejrzał z marzeń mych osnowy

Nawał mętnych myśli smętnych

Co mój duch obległy już.

Rzekłem siląc się na żarty:

– Choć czub nosisz mocno zdarty,

Wiem, żeś nie jest zwykłym kurem

Co przy ziemi gdacze tuż.

Tyś wędrowny kruk prastary

Co piekielne rzucił mary

Z Plutonowych spiesząc wzgórz

Powiedz jak cię tam nazwano?

Jakie nosisz wśród nich miano

A kruk rzecze:

– Nigdy już!

 

Lęk ogarnął mnie bezradny,

Na ten dziw tak bezprzykładny,

Że się do mnie ten twór ptasi

Tak od razu ozwał już.

Bo pomyślcie tylko sami!

Jak to dziwnie!? gdzieś nad drzwiami

Kędy biały biust Pallady

Jak domowy świeci stróż

Widzieć taki twór ponury,

Wyschły, straszny, czarnopióry

Co się zowie:

– Nigdy już!

Na popiersiu cicho tkwiący

Siedział czarny kruk milczący

Jakby w słowie, które wyrzekł

Całą duszę zawarł już.

Więc ja w smętnej rzekłem mowie:

– Jak odbiegli mnie druhowie

Jak nadziei jasne gońce,

W zmierzch wieczornych zgasły zórz,

Tak nim ranny brzask zaświeci

Gość skrzydlaty mnie odleci!

A kruk rzecze:

– Nigdy już!

 

Słysząc znów tak trafna mowę,

Rzekłem wznosząc trwożnie głowę,

Gdzie nad cichą biel posągu

Wzleciał czarny demon wróż.

– Bez wątpienia, w słów twych treści

Co nad biustem siedząc tuż

Oczy we mnie wpił błyszczące,

Jako żagwie dwie płonące,

Paląc serce mego łona

Jak pożarnych ogniem zórz.

I tak w dziwnych mar osnowie

Czoło wsparłem o wezgłowie

Gdzie się kładły mętne blaski

Jak opadłych płatki róż.

Na wezgłowiu głowę kładę,

Gdzie Lenory czoło blade

Już nie spocznie nigdy już!

 

Naraz w nocnej ciszy łonie

Słodkie się rozeszły wonie,

Jakby miękko, cicho ręką

Ktoś wonności rozlał kruż,

Chłonąc wonnych dym kadzideł,

Usłyszałem jakby skrzydeł,

Jakby lekkich stóp anielskich

Cichy szelest blisko, tuż!

– Panie! – rzekłem – Ty łask zdroje

Przez anioły szlesz mi swoje,

Balsamicznych lek nektarów

Gdzieś z niebiańskich zsyłasz zórz.

Przychyl ustom wonnej czary,

Bym przepomniał smętnej mary

A ból we mnie zmilknie stary

A kruk rzecze:

– Nigdy już!

 

– Kruku! – rzekłem – Hej wróżbito!

Czarnych potęg zły najmito!

Powiedz czyś ty twór śmiertelny?

Czy piekielnych poseł burz?

Lecz na święte Niebios godło

Co z nicości nas wywiodło

Powiedz, błagam dziwny ptaku!

Z Plutonowych zwiany wzgórz

Mów! czy ból mój i tęsknota,

Za Edeńskie spłyną wrota,

Gdzie Lenory duch promienny

Wśród niebiańskich gości zórz

Czy w Edeński kraj daleki

Wnijdę złączon z nią na wieki?

A kruk rzecze:

– Nigdy już!

 

Więc gniew we mnie wezbrał mocny

I krzyknąłem: ptaku nocny!

Niech cię znów na zrąb piekielny

Grom niezlękłych niesie burz.

Zwiń te skrzydła co się ścielą

Nad posągu cichą bielą.

Zdejm mi z serca dziób twój ptasi

Co jak ostry razi nóż.

Niechaj kłamny byt twój zgaśnie

jak przebrzmiałych echo baśni,

Snem śmiertelnych cicho zaśnij!

W bezpamietnych toni mórz.

Precz ode mnie! W kraj daleki

Odejdź stąd, lub zgiń na wieki

A kruk rzecze:

– Nigdy już!

 

I wciąż siedzi cicho tkwiący

Czarnopióry kruk milczący

Kędy blady biust Pallady

Jak domowy świeci stróż.

A wzrok jego w snów pomroce

Błyskiem dziwnych skier migoce

Jak sennego wzrok demona,

Co z piekielnych spłynął wzgórz,

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin