Tadeusz A. Kisielewski - Tajemnice tragedii w Gibraltarze.pdf

(263 KB) Pobierz
Microsoft Word - Mówi¹ Wieki - Tajemnice tragedii w Gibraltarze - n. 12 200–
Tajemnice tragedii w
Gibraltarze
Opowieść o śmierci Generała Sikorskiego
Okoliczności śmierci gen. Władysława Sikorskiego w Gibraltarze 4 lipca 1943
roku pozostają jedną z najważniejszych zagadek najnowszej historii Polski.
Chociaż dzisiaj jesteśmy już pewni, że był to zamach, nadal nie znamy
odpowiedzi na pytania: dlaczego zabito Sikorskiego, kto wydał rozkaz
dokonania zamachu, kto uczestniczył w akcji i jaki był jej przebieg?
TADEUSZ A. KISIELEWSKI
Mimo że władze brytyjskie wciąż nie ujawniły wszystkich dokumentów związanych ze
śmiercią Sikorskiego, na podstawie innych relacji możemy spróbować zrekonstruować
przygotowania do startu, lot i jego tragiczne zakończenie.
O godz. 22.30 (a według innych źródeł nawet nieco wcześniej) polski premier ze swą
świtą i odprowadzającymi osobami odjechał na gibraltarskie lotnisko. Najdalej kwadrans
później do samolotu wsiadło 17 osób, wśród nich 6 członków załogi, w tym pierwszy
pilot, Czech, kpt. Eduard Prhal i drugi pilot mjr W.S. Herring (tej roli podjął się niejako
przy okazji, ponieważ akurat wracał do Londynu). Po wejściu pasażerów do samolotu i
załadowaniu bagaży pilot zgłosił wieży kontroli lotów gotowość do lotu. Przez kwadrans
oczekiwano na zgodę na start. Punktualnie o 23.00 Prhal przeprowadził próbę silników,
a o 23.07 rozpoczął się start.
Od chwili zamknięcia luku pasażerskiego do momentu rozpoczęcia startu upłynęło od 22
do 37 minut. Samolot nie stał przez ten czas nieruchomo, gdyż musiał odkołować na
początek pasa startowego. Już po wejściu pasażerów i wniesieniu bagaży załadowano
worek (worki?) z pocztą, o czym załoga maszyny i jej rzekoma ochrona nie wiedziały.
Jeden z takich worków wypadł później z samolotu i został znaleziony na wschodnim
skraju lotniska.
67049941.004.png 67049941.005.png 67049941.006.png
Od chwili oderwania się od pasa startowego do momentu zderzenia z wodą samolot
przebywał w powietrzu 16 sekund. Według relacji kpt. Prhala z 1953 roku maszyna
wzbiła się na wysokość 300 stóp i wtedy mechanik zameldował, że podwozie zostało
wciągnięte, a Prhal, zgodnie z instrukcją, przymknął gaz i wyrównał samolot. Chwilę
potem, w momencie ustawiania steru wysokości w pozycji do lotu poziomego, poczuł
wstrząs i stwierdził, że ster jest zablokowany. W tym samym momencie mechanik
zameldował, że blokada steru jest otwarta, nie ona zatem była przyczyną awarii. Piloci
bezskutecznie usiłowali odblokować ster. Prhal zawołał do pasażerów: "Uwaga, kraksa!"
(okrzyk usłyszano na wieży kontroli lotów), zamknął przepustnice paliwa i rozkazał
Herringowi wyłączyć iskrowniki silników. Samolot pikował do morza z szybkością 150
mil na godzinę. Według niektórych źródeł maszyna skapotowała. Zatonęła po upływie 6
do 8 minut i opadła na dno na głębokość 30 stóp, rozpadając się na trzy luźno złączone
części.
Zeznania kpt. Prhala
Paradoksalnie, przytoczona tu relacja Prhala wyklucza
wybuch bomby podczas lotu (chociaż właśnie to starał
się zasugerować), a do tego niemal w całości wydaje
się niewiarygodna. Przemawia za tym analiza faktów:
Kpt. Eduard Prhal, czeski pilot Liberatora AL 523
Po pierwsze, Prhal podał, że samolot osiągnął pułap
300 stóp (wysokość tę podaje też we wspomnieniach kpt. R.B. Capes, oficer kontroli
lotów, lecz zważywszy, że katastrofa wydarzyła się w nocy i w dużej odległości od
wieży, jego obserwacja wydaje się mało miarodajna), podczas gdy bezpośrednio po
katastrofie zeznał, że było to 150 stóp. Tymczasem mjr inż. Llewellyn, brytyjski ekspert
od budowy liberatorów (właśnie taką maszyną leciał Sikorski), utrzymywał, że w ciągu
16 sekund samolot tego typu nie mógł wznieść się wyżej niż na 100 stóp.
Po drugie, mało prawdopodobne wydaje się, aby tak szybko zdążono wciągnąć
podwozie, choć szczegół ten nie ma prawdopodobnie nic wspólnego z przebiegiem
tragedii. W każdym razie na opublikowanych zdjęciach wraku samolotu widać wyraźnie,
że nie zostało ono wciągnięte.
Kolejne wątpliwości zdają się obalać wersję kpt. Prhala w całości. Oświadczył on
bowiem, że zamknął przepustnice, tymczasem ppłk Arthur M. Stevens, dokonujący
urzędowej ekspertyzy wraku, stwierdził, iż były otwarte. Wbrew swoim zeznaniom Prhal
aż do chwili wodowania kontrolował więc maszynę - nie spadała ona bezwładnie. Pilot
utrzymywał ponadto, że samolot pikował z szybkością 150 mil na godzinę. Nawet dla
laika oczywisty musi być fakt, że gdyby tak istotnie było, roztrzaskałby się on o
powierzchnię morza i w żadnym wypadku nie mógłby utrzymywać się na wodzie przez 6
67049941.007.png 67049941.001.png
czy 8 minut. Taki przebieg katastrofy wyklucza też jednoznacznie symulacja
komputerowa, przeprowadzona w 1992 roku przez prof. Jerzego Maryniaka z
Politechniki Warszawskiej, specjalistę w zakresie wypadków lotniczych, wedle którego
samolot łagodnie wodował. Poza wszystkim innym, jak twierdziło wielu doświadczonych
pilotów, nawet gdyby ster wysokości był rzeczywiście uszkodzony, wykorzy-stując
sprawne silniki, fletnery (niezależne elementy steru wysokości, odchylające się w
przeciwnym doń kierunku) i ster kierunkowy, z pułapu 300 stóp Prhal mógł bez
większego problemu posadzić maszynę łagodnie na wodzie, a nawet próbować zawrócić
na lotnisko (nienaruszony stan fletnerów i steru kierunkowego dokumentują zaś
ustalenia ppłk. Stevensa). Pierwsza z tych możliwości została zatem niewątpliwie
wykorzystana przez czeskiego pilota, wbrew temu, co zeznał później.
Dlaczego więc Prhal kłamał? Na początku lat dziewięćdziesiątych redakcja programu
telewizyjnego "Rewizja nadzwyczajna" otrzymała list, którego autor, podpisujący się
jako "Człowiek stamtąd", twierdził: Czeski pilot był informowany o możliwości awarii
samolotu i równocześnie został zapewniony, że z wypadku wyjdzie cało. Udziału w locie
nie mógł odmówić - grożono ujawnieniem szczegółów z jego prywatnego życia. Gen.
Sikorski poniósł śmierć w chwili, gdy samolot rozpoczynał rozbieg na pasie startowym.
Kres życiu generała położyły dwie kule rewolwerowe. Losy pasażerów liberatora
dopełniły się ostatecznie podczas detonacji.
Pewną rękojmię osobistej wiarygodności anonimowego
autora listu może stanowić fakt, iż wiedział on, że
rezydentem Abwehry w Gibraltarze była wówczas
kobieta, co oznacza, że miał dostęp do informacji o
najwyższym stopniu tajności. W świetle budzącej
wątpliwości relacji kpt. Prhala twierdzenia "Człowieka
stamtąd" (o ile są prawdziwe) nie zaskakują.
Wskazywałyby, że Prhal miał świadomość, że samolot
zakończy swój lot tuż po starcie. Dla doświadczonego
lotnika, a takim był Prhal, manewr wodowania,
zwłaszcza przy spokojnym morzu, nie przedstawiał
wielkich trudności i nie zagrażał jego życiu. Czeski
pilot niewątpliwie celowo tak opisywał okoliczności
katastrofy (dramatyzując charakter upadku samolotu),
by wynikało z nich, że sam przeżył wodowanie cudem,
a zatem nie przyczynił się do śmierci pasażerów.
Żałobne wydanie londyńskiego "Dziennika
Polskiego" z 6 lipca 1943 roku
Co się wydarzyło na płycie lotniska?
Dwie polskie komisje pod kierownictwem płk. pil. Piotra Dudzińskiego, które w czasie
wojny badały okoliczności katastrofy, stwierdziły, że porządek na lotnisku w Gibraltarze
67049941.002.png 67049941.003.png
i dozór nad samolotem pozostawiały wiele do życzenia. Brytyjskie dochodzenie
wykazało m.in., że wbrew przepisom dotyczącym ochrony samolotów VIP-ów
wpuszczono na pokład liberatora wartownika, choć samolot powinien być opieczętowany
natychmiast po wylądowaniu i chroniony wyłącznie przez posterunki zewnętrzne.
Ewentualni zamachowcy (lub zamachowiec) mogli więc dostać się do maszyny, udając
wartowników, mechaników, obsługę lotniska albo osoby upoważnione do ich kontroli.
Nie wiemy nawet, ile osób naprawdę wsiadło do samolotu, którym leciał gen. Sikorski.
Podawana w wielu opracowaniach liczba 11 pasażerów i 6 członków załogi wykluczałaby
obecność zamachowca na pokładzie. Jednocześnie wiemy, że Sikorski zaprosił na pokład
kuriera z Warszawy Jana Gralewskiego, którego zwłoki z przestrzeloną głową znaleziono
wkrótce po odlocie samolotu na pasie startowym, oraz tajemniczego polskiego oficera
(ich rolę w wydarzeniach na Gibraltarze omówię szczegółowo w drugiej części artykułu,
która ukaże się w styczniowym numerze "Mówią wieki"). Jeżeli obydwaj znaleźli się na
pokładzie, to pasażerów było dwunastu. Natomiast szef polskiej misji wojskowej w
Gibraltarze ppor. Ludwik Łubieński nie wspominał, aby przy ceremonii pożegnania
zauważył dwunastego pasażera.
Jeżeli zamachowiec wszedł do samolotu, mógł to uczynić przed innymi i spokojnie
czekać na ich przybycie (mógł być przecież jedną z dwóch osób zaproszonych przez
Sikorskiego). Mógł też dostać się na pokład w ogólnym zamieszaniu wraz z pozostałymi
osobami albo później, kiedy do samolotu wrzucano worek (worki?) z pocztą. Czy
zamachowiec działał samotnie? Teoretycznie było to możliwe przy założeniu, że jego
zadanie polegało na zainstalowaniu w samolocie ładunku wybuchowego. Przyjmijmy, że
w trakcie kołowania usiłował niepostrzeżenie opuścić samolot, co zauważył Gralewski.
Zeskoczywszy na pas startowy, zamachowiec strzelił do Gralewskiego, którego ciało
wypadło na zewnątrz samolotu.
Jednak taka wersja wydarzeń wydaje się mało prawdopodobna, ponieważ zamachowiec
nie miałby pewności, że Sikorski zginie. Ponadto załoga i pasażerowie samolotu
zapewne zauważyliby śmierć Gralewskiego, co mogłoby spowodować wstrzymanie
odlotu. Należy więc zakładać, że ładunek wybuchowy miał jedynie dobić pozostałych
przy życiu pasażerów, zatrzeć ślady zbrodni, a przede wszystkim upozorować wypadek.
Gwarancję skuteczności dawała natomiast celna kula, żeby zaś w ten sposób uśmiercić
generała i jego świtę, potrzebnych było raczej kilka osób. Do samolotu mógł je wpuścić
ów znany Sikorskiemu i zaproszony przezeń na pokład tajemniczy oficer lub
występujący jako sobowtór Gralewskiego (na jego obecność wskazują niektóre źródła, o
czym więcej w kolejnej części artykułu).
Przy założeniu takiego przebiegu wydarzeń kulminacyjny moment zamachu nastąpiłby
już na początku pasa startowego. Mogło to wyglądać następująco (w grę wchodzą
wyłącznie spekulacje, nie dysponujemy bowiem żadnymi dowodami): Gdy maszyna
zatrzymała się, kończąc kołowanie, zbliżyli się do niej jacyś ludzie, dając niezrozumiałe
znaki. Obecny na pokładzie zamachowiec zwrócił na nich uwagę pasażerów i
zaproponował, by dowiedzieć się, czego chcą nieznajomi. Być może poprosił o otwarcie
luku Gralewskiego, a sam zajął pozycję umożliwiającą szachowanie pasażerów bronią.
Być może jednak zamierzał osobiście wpuścić nieznajomych, lecz został uprzedzony
przez Gralewskiego, którego zastrzelił, gdyż groziło to pokrzyżowaniem planu.
Gdy Gralewski zginął, pozostali zamachowcy wskoczyli do samolotu i wraz z
oczekującym ich oficerem otworzyli ogień do pasażerów oraz - być może - niektórych
członków załogi. Wykonawszy pierwszą część zadania, podłożyli w luku bagażowym
ładunek wybuchowy, a następnie opuścili pokład liberatora, pozostawiając otwarty luk
bagażowy albo niedbale go zamykając. Kiedy samolot po przebyciu całego pasa
startowego zadarł dziób, wzbijając się w powietrze nad wschodnim krańcem lotniska,
jeden z worków z pocztą, leżący widocznie w pobliżu luku, wypadł na zewnątrz.
Podłożona bomba wybuchła natomiast już po wodowaniu samolotu, gdyż spowodowane
przez nią zniszczenia były tak wielkie (dokumentuje to brytyjski raport), że gdyby
wybuch nastąpił w powietrzu, maszyna runęłaby w dół jak kamień, roztrzaskując się na
kawałki porozrzucane na wielkim obszarze dna.
Drugi pilot - zamachowiec czy ofiara
Wreszcie ostatnia kwestia: kto oprócz martwych (rannych?) pasażerów i członków
załogi pozostał w startującym samolocie? Prawie na pewno nie było tam zamachowców,
bo w przeciwnym razie ich zadanie miałoby z założenia charakter samobójczy. W czasie
wodowania jedynym bezpiecznym miejscem w liberatorze była kabina pilotów, i to
dopiero po zapięciu pasów, wątpliwe zaś, czy wystarczyłoby tam miejsca dla
dodatkowych osób. Czy zatem jako jedyny pozostał przy życiu pilot kpt. Prhal? Z
punktu widzenia organizatorów zamachu byłby to poważny błąd. Czeski lotnik mógłby
bowiem próbować przerwać start, albo zawrócić maszynę, nawet mimo szantażu (o ile
taki wobec niego zastosowano) i czekającego go oskarżenia o współudział w zamachu.
Rzetelne wypełnienie przez niego zadania musiała więc nadzorować jeszcze jedna
osoba, i to taka, która w razie potrzeby mogłaby przejąć kontrolę nad samolotem i
doprowadzić misję do końca, a zarazem bezpieczna w czasie wodowania. Jedyną taką
osobą na pokładzie liberatora był drugi pilot.
Istnieją trzy nie zweryfikowane informacje, czy też raczej pogłoski, które zdają się
przemawiać na rzecz powyższej tezy. Po pierwsze, sierżant na wieży kontroli lotów
widział podobno przez lornetkę jakąś postać idącą po skrzydle unoszącego się jeszcze
na wodzie samolotu. Po drugie, ciała drugiego pilota mjr. Herringa nigdy nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin