Śmierć Jacka Hamiltona.doc

(154 KB) Pobierz

Wszystko jest względne - Śmierć Jacka Hamiltona

Stephen King

 

Śmierć

Jacka Hamiltona

 

 

Na początek muszę wam powiedzieć jedno: nie było na świecie nikogo, kto by nie lubił mojego kumpla Johnniego Dillingera, poza Melvinem Purvisem z FBI. Purvis był prawą ręką J. Edgara Hoovera i nienawidził Johnniego jak zarazy. A inni... wiecie, Johnnie po prostu działał na ludzi tak, że zaczynali patrzeć na świat tak jak on. Umiał też ludzi rozśmieszać. Bóg zawsze w końcu robi porządek, mawiał. Jak nie lubić gościa, który wyznaje taką filozofię?

Ale ludzie nie mieli ochoty dać umrzeć takiemu człowiekowi. Zdziwilibyście się, ilu ciągle twierdzi, że 22 lipca 1934 roku pod Biograph Theather w Chicago federalni wcale nie stuknęli Johnniego. W końcu pościgiem dowodził Melvin Purvis, kawał drania, który jednak był też cholernie głupi (należał do takich, którzy próbują wywalić okno, zamiast wcześniej sprawdzić, czy jest otwarte). Ode mnie też nie usłyszycie o nim dobrego słowa. Jak ja nienawidziłem tej wymuskanej cioty! Wszyscyśmy go nienawidzili!

Po strzelaninie w Little Bohemia w Wisconsin uciekliśmy Purvisowi i federalnym - wszyscy! Zagadka roku brzmiała: jakim cudem tego pedała nie wyrzucili z pracy. Johnnie powiedział kiedyś: "Pewnie żadna kobitka nie umie tak dobrze obciągnąć J. Edgarowi". Aleśmy się śmiali! Jasne, w końcu Purvis dopadł Johnniego, ale musiał urządzić zasadzkę pod Biograph i strzelić mu w plecy, gdy Johnnie biegł boczną aleją. Upadł wtedy w błoto i kocie gówna, powiedział: "I co wy na to", a potem umarł.

A jednak ludzie nie chcą w to uwierzyć. Mówią, że Johnnie był przystojny, wyglądał prawie jak gwiazda filmowa. Facet, którego pod Biograph zastrzelili federalni, miał twarz tłuściocha, spuchniętą jak gotowana parówka. Johnnie skończył wtedy niedawno trzydzieści jeden lat, a frajer zastrzelony przez gliniarzy wyglądał spokojnie na czterdziestkę! Poza tym (tu zniżali głos do szeptu) wszyscy wiedzą, że John Dillinger miał zaganiacza wielkości kija baseballowego marki Louisville Slugger. Facet, na którego Purvis zastawił pułapkę pod Biograph, miał najwyżej standardowe sześć cali. I jeszcze ta blizna na górnej wardze. Widać ją jak na dłoni na zdjęciach z kostnicy (takim jak to, na którym jakiś półgłówek unosi głowę mojego kumpla z poważną miną, jakby chciał oznajmić całemu światu, że Zbrodnia Nie Popłaca). Blizna przecina na pół wąs Johnniego. Wszyscy wiedzą, że John Dillinger nigdy nie miał takiej blizny; wystarczy popatrzeć na inne fotografie, mówią. Na pewno było ich dość.

Jest nawet książka, według której Johnnie nie umarł - że przeżył wszystkich towarzyszy, którzy uciekali razem z nim, trafił do Meksyku, zamieszkał na hacjendzie i swoim nadzwyczajnych rozmiarów drągalem zadowolił mnóstwo se-oras i se-oritas. W książce jest mowa, że mój kumpel umarł 20 listopada 1963 roku - dwa dni przed Kennedym - w dojrzałym wieku sześćdziesięciu lat i wcale nie położyła go kula federalnych, tylko zwykły, poczciwy zawał. Podobno John Dillinger umarł we własnym łóżku.

Żadna historia, ale zupełnie nieprawdziwa.

Na ostatnich zdjęciach twarz Johnniego wydawała się za duża, bo naprawdę przybyło mu parę funtów. Należał do tych, którzy jedzą z nerwów i kiedy w Aurorze w stanie Illinois umarł Jack Hamilton, Johnnie czuł, że to on będzie następny. Tak mówił na tamtym żwirowisku, do którego zabraliśmy biednego Jacka.

A jego wielki drągal - cóż, znałem Johnniego długo, poznaliśmy się w Zakładzie Poprawczym Pendleton w Indianie. Widziałem go w ubraniu i bez. Homer Van Meter może wam powiedzieć, że miał niezłego, ale nieszczególnie wielkiego. (Jeśli chcecie, powiem wam, kto miał naprawdę wielkiego: Dock Barker - maminsynek! Ha!).

Teraz sprawa blizny, tej, która biegnie w poprzek jego wąsów na zdjęciach z chłodni. Na innych fotografiach nie widać jej dlatego, że pojawiła się na twarzy Johnniego niedługo przed śmiercią. Stało się to w Aurorze, podczas gdy Jack (Red) Hamilton leżał na łożu śmierci. O tym właśnie chcę wam opowiedzieć: skąd wzięła się blizna na górnej wardze Johnniego Dillingera.

 

Ja, Johnnie i Red Hamilton wycofaliśmy się ze strzelaniny w Little Bohemia przez okna kuchenne z tyłu i uciekliśmy brzegiem jeziora, tymczasem Purvis i jego banda idiotów ciągle zasypywali ołowiem front hotelu. Psiakrew, mam nadzieję, że ten Szwab, właściciel, był ubezpieczony! Pierwszy samochód, jaki znaleźliśmy, należał do sąsiadów, starszego małżeństwa, i nie chciał zapalić. Więcej szczęścia mieliśmy z następnym - fordem coupe, którego właścicielem był stolarz mieszkający zaraz obok. Johnnie wskoczył za kierownicę i wywiózł nas spory kawałek w stronę Saint Paul. Potem poprosiliśmy go, żeby oddał kółko - co zrobił dość ochoczo - i ja zająłem jego miejsce.

Przekroczyliśmy Missisipi jakieś dwadzieścia mil od Saint Paul i chociaż cała miejscowa policja szukała Gangu Dillingera, jak nas nazywano, chyba nic by się nam nie stało, gdyby Jack Hamilton nie zgubił kapelusza podczas ucieczki. Pocił się jak mysz - jak zawsze, gdy był zdenerwowany - kiedy więc znalazł na tylnym siedzeniu jakąś szmatę, skręcił ją w cienki sznurek i zawiązał na głowie jak Indianiec. Właśnie to przyciągnęło uwagę gliniarzy, którzy parkowali za Spiral Bridge, po stronie Wisconsin, i gdy ich mijaliśmy, ruszyli za nami, żeby lepiej się przyjrzeć.

Już tam mógł nas spotkać koniec, ale Johnnie zawsze miał diabelnego farta - w każdym razie do czasu zasadzki pod Biograph. Między nami a radiowozem znalazła się ciężarówka z bydłem, której gliniarze nie mogli wyminąć.

- Gazu, Homer! - krzyczy do mnie Johnnie. Siedział z tyłu i sądząc po głosie, był w świetnym humorze. - Do dechy!

Posłuchałem i zostawiliśmy wóz z bydłem w kurzu, a za nim gliny. Na razie, mamo, napiszę, jak dostanę pracę. Ha!

Kiedy już się wydawało, że zagrzebaliśmy ich na dobre, Jack mówi:

- Zwolnij, durniu, nie ma sensu, żeby nas zatrzymali za przekroczenie prędkości.

Zwolniłem więc do trzydziestu pięciu i przez kwadrans wszystko szło świetnie. Rozmawialiśmy o Little Bohemia, o tym, czy Lesterowi (którego zawsze nazywali Chłopaczkiem) udało się uciec, gdy nagle rozległ się trzask karabinów i pistoletów i zaczęły gwizdać kule odbijające się od jezdni. To byli tamci gliniarze z mostu. Dogonili nas, pokonali niepostrzeżenie ostatnie sto czy dziewięćdziesiąt jardów i zbliżyli się na tyle, żeby strzelać nam w opony - pewnie nie byli jeszcze pewni, czy to Dillinger.

Ale zaraz pozbyli się wątpliwości. Johnnie wybił tylną szybę forda kolbą pistoletu i zaczął strzelać. Znowu wdusiłem pedał gazu i wycisnąłem z forda pięćdziesiąt mil na godzinę, co w tamtych czasach było zawrotną prędkością. Nie było za dużego ruchu, ale wszystkie samochody mijałem jak się dało - z lewej, z prawej, rowem. Dwa razy poczułem, jak koła po stronie kierowcy tracą kontakt z drogą, ale się nie wywróciliśmy. Nie ma to jak ford, kiedy trzeba wiać. Kiedyś Johnnie napisał do samego Henry'ego Forda. "Kiedy jadę fordem, mogę sypnąć każdemu kurzem w maskę", oświadczył, i tego dnia sypaliśmy, ile wlezie.

Jednak przyszło nam za to zapłacić. Usłyszałem nagle ping! ping! ping!, przednia szyba pękła i prosto na desce rozdzielczej wylądował pocisk - byłem pewien, że z czterdziestkipiątki. Wyglądał jak duży czarny chrząszcz.

Jack Hamilton siedział na miejscu pasażera. Chwycił swój półautomat leżący na podłodze i chyba sprawdzał magazynek, gotowy wychylić się przez okno, kiedy rozległo się następne ping! Jack mówi:

- Och, gnojek! Dostałem!

Kula musiała wpaść przez rozbite tylne okno, cudem ominęła Johnniego i trafiła Jacka.

- Nic ci nie jest? - krzyknąłem. Wisiałem na kierownicy jak małpa i kręciłem nią pewnie z podobną zręcznością. Wyprzedziłem ciężarówkę Coulee Dairy, trąbiąc i wrzeszcząc na skurwiela mleczarza w białym fartuchu, żeby zjechał mi z drogi. - Jack, nic ci nie jest?

- Nic, wszystko w porządku - mówi i wysuwa się z okna prawie do pasa z automatem w ręce. Tylko że na początku nie mógł strzelać, bo przeszkadzała mu ciężarówka z mleczarni. Widziałem w lusterku kierowcę, który gapił się na nas spod swojej czapeczki. A kiedy spojrzałem na Jacka wychylonego przez okno, zobaczyłem na środku płaszcza dziurę, okrągłą i równiutką, jakby była narysowana ołówkiem. Nie było krwi, tylko ta czarna dziurka.

- Daj spokój Jackowi, skup się na pieprzonym fordzie! - krzyknął do mnie Johnnie.

Skupiłem się. Oddaliliśmy się od ciężarówki może o pół mili, a gliniarze utknęli za nią, bo z jednej strony drogi mieli barierę, a z drugiej sznur samochodów, który leniwie toczył się w przeciwnym kierunku. Pokonaliśmy ostry zakręt i przez chwilę ciężarówka z mleczarni i wóz policyjny zniknęły nam z oczu. Nagle z prawej pojawiła się zarośnięta chwastami żwirowa droga.

- Tutaj! - dyszy Jack, opadając na fotel, ale ja już skręcałem.

To był stary podjazd. Przejechałem mniej więcej siedemdziesiąt jardów, wspinając się na małe wzniesienie i zjeżdżając po drugiej stronie. Zatrzymałem się pod domem na farmie, który wyglądał na dawno opuszczony. Zgasiłem silnik, wysiedliśmy i stanęliśmy za samochodem.

- Jak przyjadą, pokażemy im - rzekł Jack. - Nie zamierzam skończyć na krześle elektrycznym jak Harry Pierpont.

Ale nikt się nie zjawił, więc po dziesięciu minutach wsiedliśmy i wróciliśmy na główną drogę, powoli i ostrożnie. Wtedy zobaczyłem coś, co bardzo mi się nie spodobało.

- Jack - odzywam się. - Krew leci ci z ust. Uważaj, zaraz pobrudzisz sobie koszulę.

Jack otarł usta palcem prawej ręki, popatrzył na krew i uśmiechnął się do mnie tak, że do dziś widzę w snach ten uśmiech: szeroki i śmiertelnie przerażający.

- Przygryzłem sobie policzek - rzuca. - Nic mi nie jest.

- Na pewno? - pyta Johnnie. - Trochę śmiesznie mówisz.

- Nie mogę jeszcze złapać tchu - mówi Jack. Jeszcze raz otarł usta palcem, na którym tym razem było mniej krwi, co go widocznie uspokoiło. - Spierdalajmy stąd.

- Skręć z powrotem na Spiral Bridge, Homer - prosi Johnnie i zrobiłem, co mi kazał. Nie wszystkie opowieści o Johnniem Dillingerze są prawdziwe, ale to fakt, że zawsze umiał odnaleźć drogę do domu, nawet gdy już nie miał domu; i zawsze mu ufałem.

Znów toczyliśmy się trzydzieści mil na godzinę jak stateczny pastor na niedzielnej przejażdżce, gdy Johnnie dostrzegł stację Texaco i kazał mi skręcić w prawo. Wjechaliśmy na żwirowe wiejskie drogi, Johnnie co chwilę wołał, żeby skręcić w lewo czy w prawo, chociaż moim zdaniem wszystkie drogi wyglądały tak samo: identyczne koleiny między polami klapniętej kukurydzy. Były błotniste, a na niektórych polach leżały jeszcze resztki śniegu. Od czasu do czasu mijaliśmy wsiowego dzieciaka, który się nam przyglądał. Jack zachowywał się coraz ciszej. Zapytałem, jak się czuje, a on odparł:

- Nic mi nie jest.

- Ktoś powinien cię obejrzeć, jak się to trochę uspokoi - powiedział Johnnie. - Trzeba też naprawić płaszcz. Z tą dziurą wygląda, jakby ktoś do ciebie strzelał! - Roześmiał się, a ja razem z nim. Nawet Jack się śmiał. Johnnie zawsze nas umiał rozweselić.

- Chyba nie weszła za głęboko - rzekł Jack, kiedy wyjechaliśmy na drogę 43. - Już mi nie leci krew z ust, patrzcie. - Odwrócił się i pokazał Johnniemu palec, na którym został tylko brunatny ślad. Jednak gdy opadł z powrotem na siedzenie, krew pociekła mu ustami i nosem.

- Chyba jednak weszła głęboko - oznajmił Johnnie. - Zajmiemy się tym. Jeżeli możesz jeszcze mówić, pewnie nic ci nie będzie.

- Jasne - zgodził się Jack. - Nic mi nie jest. - Mówił bardzo cicho, jak nigdy.

- Świetnie się trzymasz, jak na swoje lata, skurczybyku - rzuciłem.

- Zamknijcie się, palanty - odrzekł i wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Obśmiali się ze mnie. Było wesoło jak diabli.

Pięć minut później, kiedy wyjechaliśmy na główną drogę, Jack zemdlał. Oparł się bezwładnie o okno, a z kącika ust wypłynęła mu strużka krwi, rozmazując się na szybie. Wyglądało to tak, jakby ktoś rozgniótł komara, który był już po obiedzie - wszędzie bordowe ciapy. Jack ciągle miał na głowie zawiązaną szmatę, ale zdążyła się już przekrzywić. Johnnie zdjął ją i starł mu krew z twarzy. Jack mruknął coś, unosząc ręce, jakby chciał odepchnąć Johnniego, ale bezsilnie opadły mu na kolana.

- Gliny pewnie zawiadomiły przez radio innych - odzywa się Johnnie. - Jak pojedziemy do Saint Paul, koniec z nami. Tak myślę. A ty, Homer?

- Tak samo. Co nam zostaje? Chicago?

- No. Tylko najpierw musimy się pozbyć gabloty. Znają już numery. A nawet jak nie znają, przyniesie nam pecha.

- Co z Jackiem? - pytam.

- Nic mu nie będzie - mówi i od razu wiem, że lepiej będzie, jak nie poruszę więcej tego tematu.

Zatrzymaliśmy się przy drodze milę dalej i Johnnie przestrzelił przednią oponę pechowego forda. Jack oparł się o maskę, niezdrowo blady.

Jeżeli potrzebowaliśmy wozu, zawsze do mnie należało zatrzymanie jakiegoś samochodu.

- Kiedy nam się nie udaje kogoś zastopować, tobie się udaje - powiedział kiedyś Johnnie. - Ciekawe dlaczego?

Odpowiedział mu Harry Pierpont. Było to w czasach, gdy nie nazywaliśmy się jeszcze gang Dillingera, tylko gang Pierponta.

- Bo wygląda jak Homer - powiedział. - Nikt nigdy bardziej nie przypominał Homera niż Homer Van Meter.

Śmialiśmy się z tego i oto znów stanąłem na poboczu, lecz teraz moje zadanie było naprawdę ważne. Można powiedzieć, sprawa życia i śmierci.

Przejechały trzy czy cztery auta, podczas gdy ja udawałem, że majstruję przy oponie. Potem zjawiła się ciężarówka, ale jechała za wolno i za bardzo nią trzęsło. Poza tym z tyłu siedzieli jacyś goście. Kierowca zwolnił i mówi:

- Potrzebujesz pomocy, amigo?

- Nie, dzięki. Chcę nabrać apetytu przed lunchem. Jedźcie dalej.

Facet śmieje się i rusza. Goście z tyłu machają do mnie.

Następny był inny ford, zupełnie sam. Zacząłem wymachiwać rękami, żeby się zatrzymali, stałem w takim miejscu, że musieli zauważyć przebitą oponę. Szczerzyłem do nich zęby w uśmiechu, który mówił, że jestem tylko niegroźnym Homerem stojącym na poboczu.

Zadziałało. Ford stanął. W środku siedziały trzy osoby, mężczyzna, młoda kobieta i tłuste dziecko. Rodzina.

- Chyba złapał pan gumę - odzywa się mężczyzna. Miał na sobie garnitur i płaszcz, czyste, ale nie pierwszego gatunku.

- No, nie wiem, czy jest aż tak źle - mówię na to. - Powietrza nie ma tylko na dole.

Jeszcze się śmiał, jakbym opowiedział jakiś nowy wspaniały żart, gdy spomiędzy drzew wyszli Johnnie i Jack z gnatami.

- Spokojnie - odzywa się Jack. - Nikt nie chce wam zrobić krzywdy.

Człowiek popatrzył na Jacka, popatrzył na Johnniego, potem znów na Jacka. Później jego oczy zatrzymały się na Johnniem i otworzył usta. Widziałem to już tysiące razy, ale zawsze mnie bawiło.

- Jesteś Dillinger - dyszy facet i momentalnie podnosi ręce.

- Miło mi pana poznać - Johnnie na to i łapie go za rękę. - Opuść te graby, dobrze?

Kiedy człowiek opuścił ręce, minęło nas kilka samochodów - wieśniacy jechali do miasta, siedząc sztywno jak kije w swoich starych, zabłoconych sedanach. Wyglądaliśmy jak paru gości na poboczu, którzy szykują się do wymiany opony.

Tymczasem Jack podszedł do forda od strony kierowcy, wyłączył silnik i wyjął kluczyki. Niebo tego dnia było białe, jakby miał padać deszcz albo śnieg, ale twarz Jacka była jeszcze bielsza.

- Jak się pani nazywa? - pyta Jack kobietę. Miała na sobie długi szary płaszcz i śliczną czapkę marynarską.

- Deelie Francis. - Jej oczy były wielkie i ciemne jak śliwki. - A to mój mąż, Roy. Chcecie nas zabić?

Johnnie spojrzał na nią surowo.

- Jesteśmy gangiem Dillingera, pani Francis, i nigdy nikogo nie zabiliśmy. - Johnnie zawsze to podkreślał. Harry Pierpont często się z niego śmiał i pytał, po co sobie strzępi język, ale wydaje mi się, że Johnnie robił słusznie. Dlatego między innymi będą o nim pamiętać jeszcze długo po tym, jak zapomną tego pedzia w słomkowym kapeluszu.

- Zgadza się - wtrąca Jack. - Okradamy tylko banki, i to wcale nie tak często, jak mówią. A kim jest ten szlachetny mały człowiek? - Połaskotał dzieciaka pod brodą. Mały był naprawdę gruby; wyglądał jak W. C. Fields.

- To Buster - wyjaśnia Deelie Francis.

- Prawdziwy z niego wielkolud, co? - Jack uśmiechnął się. Miał krew na zębach. - Ile ma lat? Pewnie ze trzy?

- Prawie dwa i pół - informuje z dumą pani Francis.

- Naprawdę?

- Tak, ale jest duży jak na swój wiek. Proszę pana, dobrze się pan czuje? Jest pan okropnie blady. I ma pan krew na...

Wtedy odzywa się Johnnie:

- Jack, możesz schować ten wóz między drzewami? - Pokazał na starego forda stolarza.

- Jasne - zgadza się Jack.

- Dasz sobie radę, z kapciem i tak dalej?

- Mowa. Tylko... strasznie chce mi się pić. Pani... Francis, ma pani coś do picia?

Kobieta odwróciła się i pochyliła - nie było jej łatwo z tym słoniowatym dzieckiem na rękach - i wyciągnęła z tyłu termos.

Przejechało obok nas kilka następnych aut. Ludzie w środku machali do nas, więc też pomachaliśmy w odpowiedzi. Ciągle uśmiechałem się od ucha do ucha, starając się wyglądać tak homerowato, jak tylko mógł wyglądać Homer. Bałem się o Jacka i nie wiedziałem, jak w ogóle może się utrzymać na nogach, nie mówiąc o przechyleniu termosu i połknięciu jego zawartości. Kobieta powiedziała mu, że to mrożona herbata, ale chyba nie słyszał. Kiedy oddał jej termos, po policzkach płynęły mu łzy. Podziękował, a ona znowu zapytała, czy dobrze się czuje.

- Teraz tak - mówi Jack. Wsiadł do pechowego forda i wjechał w krzaki. Wóz podskakiwał na dziurawej oponie, którą przestrzelił Johnnie.

- Czemuś nie przedziurawił tylnej, bałwanie? - Jack mówił z gniewem, zdyszanym głosem. Potem wtoczył auto między drzewa i na chwilę zniknął nam z oczu, ale po chwili wyszedł wolnym krokiem, patrząc pod nogi jak starzec idący po lodzie.

- Dobra - odzywa się Johnnie. Na kółku z kluczykami odkrył koniczynkę i bawił się nią w taki sposób, że wiedziałem na pewno, że pan Francis nigdy już nie zobaczy swojego forda. - Skoro jesteśmy przyjaciółmi, pojedziemy razem na małą przejażdżkę.

Johnnie prowadził. Jack siedział na miejscu pasażera. Ja wcisnąłem się do tyłu razem z Francisami i usiłowałem wywołać uśmiech na twarzy prosiaka.

- Kiedy dojedziemy do następnego miasteczka - informuje Johnnie Francisów - wysadzimy was i damy pieniądze na autobus, tyle, żeby starczyło na bilet tam, dokąd chcieliście jechać. Samochód zabierzemy. Nie uszkodzimy go i jeżeli nikt go nie ostrzela, będzie jak nowy, gdy dostaniecie go z powrotem. Jeden z nas zadzwoni do was i powie, gdzie będzie wóz.

- Nie mamy jeszcze telefonu - odzywa się Deelie. Właściwie szlochała. Sprawiała wrażenie kobiety, której raz na dwa tygodnie trzeba przetrzepać skórę, żeby cycki jej nie opadały. - Jesteśmy na liście oczekujących, ale ci ludzie od telefonów grzebią się jak muchy w smole.

- Wobec tego - ciągnął dobrodusznie Johnnie, w ogóle niezbity z tropu - zadzwonimy na policję, a oni dadzą wam znać. Ale jeśli będziecie jęczeć, nie zobaczycie więcej swojego wozu na chodzie.

Pan Francis kiwał głową, jak gdyby wierzył w każde słowo. I pewnie wierzył. W końcu miał do czynienia z gangiem Dillingera.

Johnnie wjechał na stację Texaco, zatankował do pełna i kupił wszystkim napoje gazowane. Jack wypił butelkę oranżady winogronowej jak człowiek umierający z pragnienia na pustyni, ale kobieta nie chciała dać napoju Paniczowi Prosiakowi. Ani łyczka. Dzieciak wyciągał ręce i ryczał.

- Nie może pić przed lunchem - wyjaśnia Johnniemu. - Co panu jest?

Jack opierał głowę o szybę z boku i miał zamknięte oczy. Pomyślałem, że znowu zemdlał, ale się odezwał:

- Niech pani każe bachorowi się zamknąć albo ja to zrobię.

- Chyba pan zapomniał, czyj to samochód - mówi pani Francis z godnością.

- Daj mu tej oranżady, dziwko - Johnnie na to. Ciągle się uśmiechał, tylko zupełnie inaczej. Spojrzała na niego i zaraz zniknął jej z twarzy rumieniec. I tak Panicz Prosiak dostał swoją butelkę Nehi przed lunchem. Dwadzieścia mil dalej wysadziliśmy ich w jakimś miasteczku i popruliśmy w stronę Chicago.

- Facet, który żeni się z taką kobietą, zasługuje na wszystko, co go potem spotyka - zauważył Johnnie. - A spotyka go sporo.

- Ona zadzwoni na policję - odzywa się Jack, nie otwierając oczu.

- Nie zadzwoni - odpowiada Johnnie jak zawsze pewny siebie. - Będzie jej żal pięciu centów.

I miał rację. Przed Chicago widzieliśmy tylko dwa radiowozy, obydwa jechały w przeciwnym kierunku i żaden nie zwolnił, żeby się nam przyjrzeć. Znowu fart Johnniego. A Jack - wystarczyło na niego spojrzeć, żeby wiedzieć, że jego fart szybko się kończy. Zanim dojechaliśmy do centrum Chicago, zaczął majaczyć i rozmawiał ze swoją matką.

- Homer! - odzywa się Johnnie z takim błyskiem w oku, który zawsze mnie bawił. Popatrzył na mnie jak flirtująca dziewczyna.

- Co? - odpowiadam, częstując go takim samym spojrzeniem.

- Nie mamy dokąd jechać. Jest gorzej niż w Saint Paul.

- Jedźmy do Murphy'ego - mówi Jack, nie otwierając oczu. - Chcę zimnego piwa. Chce mi się pić.

- Do Murphy'ego - zgadza się Johnnie. - Wiesz co, to całkiem niezły pomysł.

Murphy to był irlandzki bar w South Side. Trociny na podłodze, podgrzewacz do żarcia, dwóch barmanów, trzech wykidajłów, sympatyczne dziewczyny przy barze i pokój na górze, do którego można je było zabrać. Na zapleczu było więcej pokoi, gdzie czasem spotykali się ludzie, żeby zaczekać, aż się wokół nich uspokoi. Znaliśmy cztery takie miejsca w Saint Paul, ale w Chicago tylko dwa. Zaparkowałem forda Francisów w bocznej alei. Johnnie siedział z tyłu z naszym majaczącym przyjacielem - jeszcze nie byliśmy gotowi nazywać go naszym umierającym przyjacielem - który opierał głowę o jego ramię.

- Wejdź i przyprowadź mi Briana Mooneya - prosi Johnnie.

- A jak go nie będzie?

- To nie wiem - mówi Johnnie.

- Harry! - krzyczy Jack, prawdopodobnie zwracając się do Harry'ego Pierponta. - Ta kurwa, co mi ją zafundowałeś, sprzedała mi francę!

- Idź - mówi do mnie Johnnie, łagodnie gładząc Jacka po głowie jak matka.

Okazało się, że Brian Mooney był w barze - znowu fart Johnniego - i dostaliśmy na noc pokój, chociaż kosztował dwieście dolarów, czyli dość dużo, zwłaszcza że z okna widzieliśmy tylko boczną aleję, a toaleta znajdowała się na końcu korytarza.

- Chłopaki, jesteście ugotowani na amen - informuje nas Brian. - Mickey McClure wyrzuciłby was na ulicę. W gazetach i radiu nie mówią o niczym innym tylko o Little Bohemia.

Jack usiadł na łóżku w rogu, z piwem i papierosem. Zimne piwo cudownie przywracało mu siły; był już prawie przytomny.

- Lesterowi udało się uciec? - zapytał Mooneya. Popatrzyłem na niego, kiedy się odezwał, i zobaczyłem coś strasznego. Kiedy Jack zaciągał się lucky strikiem, z dziury z tyłu płaszcza wylatywał obłoczek dymu jak indiański sygnał.

- Masz na myśli Chłopaczka? - odezwał się Mooney.

- Lepiej nie mów tak o nim w jego obecności - powiedział Johnnie, uśmiechając się szeroko. Cieszył się, że Jack oprzytomniał, ale chyba nie widział tego obłoczka dymu unoszącego się z jego pleców. Ja też wolałbym tego nie widzieć.

- Postrzelił paru federalnych i uciekł - rzekł Mooney. - Co najmniej jeden z federalnych nie żyje, może dwaj. W każdym razie tym gorzej dla was. Możecie tu dzisiaj przenocować, ale do jutra po południu musicie się zmyć.

Wyszedł. Johnnie zaczekał parę sekund, a potem pokazał drzwiom język jak mały dzieciak. Roześmiałem się - Johnnie zawsze umiał mnie rozśmieszyć. Jack też próbował się śmiać, ale zaraz przestał. Za bardzo go bolało.

- Pora wyciągnąć cię z tego płaszcza i zobaczyć, jak to wygląda, wspólniku - powiedział Johnnie.

Trwało to z pięć minut. Zanim Jack został rozebrany do podkoszulka, wszyscy trzej byliśmy zupełnie spoceni. Kilka razy musiałem zatykać Jackowi usta, żeby stłumić jego wrzask. Całe mankiety miałem we krwi.

Na podszewce płaszcza była tylko czerwona rozetka, ale koszula przemokła do połowy, a podkoszulek całkowicie. Z lewej strony, tuż pod łopatką, Jack miał guzek z dziurą w środku, coś w rodzaju małego wulkanu.

- Dosyć - odzywa się Jack z płaczem. - Dosyć, proszę.

- Już dobrze - mówi Johnnie, znowu gładząc Jacka po głowie. - Już skończyliśmy. Możesz się położyć. Prześpij się. Musisz odpocząć.

- Nie mogę - mówi. - Za bardzo boli. Boże, gdybyście wiedzieli, jak to boli! Chcę jeszcze jedno piwo. Tylko nie dawajcie tyle soli. Gdzie jest Harry, gdzie jest Charlie?

Chyba chodziło mu o Harry'ego Pierponta i Charliego Makleya - Charlie uczył Harry'ego i Jacka, kiedy byli jeszcze smarkaczami.

- Znowu zaczyna - mówi Johnnie. - Trzeba mu sprowadzić lekarza i ty to zrobisz, Homer.

- Jezu, Johnnie, to nie moje miasto!

- Nie szkodzi - Johnnie na to. - Jak ja wyjdę, wiesz, co się będzie działo. Zapiszę ci nazwiska i adresy.

Skończyło się na jednym nazwisku i adresie, a kiedy tam dotarłem, okazało się, że wszystko na nic. Lekarz (konował, którego misją było dokonywanie aborcji i wypalanie kwasem linii papilarnych) dwa miesiące wcześniej uszczęśliwił się na śmierć, aplikując sobie laudanum według własnego pomysłu.

 

Zostaliśmy w tym parszywym pokoju na zapleczu Murphy'ego jeszcze pięć dni. Pokazał się Mickey McClure i próbował nas wyrzucić, ale Johnnie pogadał z nim tak, jak tylko on potrafi - kiedy omotał kogoś swoim czarem, nie sposób mu było odmówić. Poza tym płaciliśmy. Piątej nocy czynsz wynosił już cztery stówy i nie mogliśmy nawet zaglądać do baru, żeby nikt nas nie zobaczył. I tak nikt nas nie widział i o ile wiem, gliny też nigdy się nie dowiedziały, gdzie spędziliśmy te pięć dni pod koniec kwietnia. Ciekawe, ile Mickey McClure zarobił na tym interesie - więcej niż tysiaka. Robiliśmy już banki, z których zabieraliśmy mniej.

Chodziłem po różnych mistrzach skrobanek i artystach od zmiany wyglądu. űaden z nich nie chciał przyjść obejrzeć Jacka. Za bardzo się gotuje, mówili. To były najgorsze dni ze wszystkich, jeszcze dziś niechętnie o tym myślę. Powiedzmy, że poczuliśmy z Johnniem na własnej skórze, co czuł Jezus, kiedy Piotr wyparł się Go trzy razy w Ogrodzie Oliwnym.

Przez jakiś czas Jack miał okresy majaczenia i przytomności, a potem już prawie ciągle majaczył. Rozmawiał z matką i Harrym Pierpontem, później mówił o Boobiem Clarku, słynnym pedale z Michigan City, którego wszyscy znaliśmy.

- Boobie próbował mnie pocałować - powtarzał w kółko jednej nocy Jack, aż myślałem, że zwariuję. Johnnie jakby nie zwracał na to uwagi. Siedział obok Jacka na łóżku i głaskał go po włosach. Wyciął mu w podkoszulku kawałek materiału w miejscu, gdzie była dziura po kuli i cały czas smarował ją merkurochromem, ale skóra zrobiła się już szarozielona i z dziury zaczęło cuchnąć. Wystarczyło poczuć ten zapach, żeby oczy zaszły łzami.

- To gangrena - powiedział Mickey McClure, kiedy wpadł po czynsz. - Już po nim.

- Wcale nie - odparł Johnnie.

Mickey nachylił się, opierając tłuste ręce o kolana. Powąchał oddech Jacka jak gliniarz sprawdzający pijanego, a potem się odsunął.

- Lepiej szybko znajdźcie lekarza. Czuć w ranie, to źle. Ale jak czuć w oddechu... - Mickey pokręcił głową i wyszedł.

- Niech spierdala - rzekł do Jacka Johnnie, głaszcząc go po głowie. - Co on może wiedzieć?

Jack nie odpowiedział. Spał. Kilka godzin później, gdy obaj z Johnniem też poszliśmy spać, Jack leżał na skraju łóżka, bredził coś o Henrym Claudym, naczelniku Michigan City. Nazywaliśmy go Ja-Bóg, bo zawsze było Ja-Bóg to, Ja-Bóg tamto. Jack wrzeszczał, że zabije Claudy'ego, jeżeli nas nie wypuści. Ktoś zaczął walić w ścianę i krzyczeć, żebyśmy uciszyli tego gościa.

Johnnie usiadł obok Jacka, zaczął do niego mówić i jakoś go uspokoił.

- Homer? - mówi po chwili Jack.

- Słucham, Jack.

- Zrobisz sztuczkę z muchami? - pyta.

Zdziwiłem się, że pamiętał.

- Bardzo bym chciał - mówię - ale tu nie ma much. W tej części kraju sezon na muchy jeszcze się nie zaczął.

Cichym i ochrypłym głosem Jack zanucił:

- Może na was tak, ale na mnie mucha nie siada. Mam rację, Chummah?

Nie miałem pojęcia, kim jest Chummah, ale skinąłem głową i poklepałem go po ramieniu. Było lepkie i rozpalone.

- Masz rację, Jack.

Miał fioletowe cienie pod oczami i zaschniętą ślinę na wargach. Zaczął już tracić na wadze. Czułem też jego zapach. Zapach moczu, jeszcze nie taki zły, i zapach gangreny, okropny. Jednak Johnnie nie dawał po sobie poznać, że w ogóle cokolwiek czuje.

- Przejdź się na rękach, John - powiedział Jack. - Tak jak kiedyś.

- Za chwilę - odrzekł Johnnie. Nalał mu wody do szklanki. - Najpierw to wypij. Musisz sobie zwilżyć gwizdek. Potem zobaczę, czy jeszcze umiem przejść się po pokoju do g...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin