Reymont Władysław Stanisław - Senne dzieje (1).pdf

(99 KB) Pobierz
9736959 UNPDF
Władysław Stanisław Reymont
Senne dzieje
Dziś, jutro wszystko się skończy i będę musiał odejść,
więc pośpiesznie notuję tę niepojętą nawet dla mnie historię,
te nieprawdopodobne, a straszliwie prawdziwe, dzieje
mojego snu...
Czy kto uwierzy lub wzruszy ramionami, a powie:
"Szaleniec!", jest mi zupełnie obojętne, bo kiedy ukażą się te
kartki, ja będę już śnił nieprzerwanie to inne, to utęsknione
życie...
Zaczynam pisać o zmierzchu i muszę skończyć przed
północą, nim się położę, nim sen mnie ogarnie i poniesie do
niej po raz ostatni...
Rozkwitły migdał bucha przed oknem różanym
płomieniem i dziwnie pachnie; morze bełkoce swój pacierz
wieczorny - widzę je przez poszarpane skały i kępy
kolczastych kaktusów, jak drga i mieni się ogromnym,
nieobjętym płaszczem lazuru; białe żagle płoną na
horyzoncie, lecą jak ptaki, giną w łunach zachodu - a sen
słodki, brat cudów, powiewa już nad światem nadzieją urojeń
i ciszą zapomnienia...
Ale wróćmy do rzeczywistości.
Znam jakiś dom, stojący wśród wiecznie kwitnących
jabłoni, a w nim cudownie piękną kobietę i jej matkę, która
ciągle siedzi w ganku i robi pończochę, i zawsze niemą
służbę, i jakąś zakonnicę błądzącą po pustych pokojach, i
jakichś ludzi, i jakieś sprawy, pełne grozy... Wracam do nich
często, bo kocham ją niewypowiedzianie, kocham ten dom
zagadkowy i to niepojęte dziwne życie, jakie z nimi wiodę.
Kocham ją, ale dotychczas nie znam nawet jej imienia, nie
wiem, gdzie jest ten dom, nie wiem, co to za ludzie, gdyż
żyję z nimi tylko w snach...
Bywają długie miesiące rozłąki, straszne, nieskończone
dni żrącej tęsknoty, ale przychodzi niespodzianie jakaś noc i
błogosławiony sen wiedzie mnie zawsze do niej, i przerwane
1
 
życie wiąże się na nowo w niepojętą pieśń miłości, lęków i
oczekiwań.
Poznałem się z nimi przed laty, w kilka tygodni po
kolejowej katastrofie, w której srodze ucierpiałem. Leżałem
w szpitalu bardzo ciężko chory. Pamiętam, byłem niby
mumia spowity w zwoje nagipsowanych bandażów, leżałem
całe tygodnie bez ruchu i prawie bez pamięci, ale co noc
śniłem całą katastrofę i co noc na nowo przeżywałem
wszystkie jej okropności.
Dobijały mnie te straszne sny, przychodziły jednak
nieubłaganie i jak wampiry wysysały ze mnie. resztki sił i
świadomości, że w końcu już się nie broniłem przed nimi, a
nawet z jakąś dziką, bolesną rozkoszą oczekiwałem, aby
mnie powlokły na mękę...
I chociaż znałem już najdrobniejsze szczegóły wypadku,
gdyż powtarzały się automatycznie, bałem się jednak coraz
bardziej...
Ledwiem zasypiał, często jeszcze na pół przytomny, a już
leciałem na stację, przeciskałem się w tłoku, szukałem w
wagonach miejsca, siadałem zawsze przy oknie i zawsze
ustępowałem jakimś paniom, których twarzy nie pamiętam,
pociąg ruszał, stawałem w korytarzu i tak samo zawsze był
upał i słońce świeciło mi w oczy, i tak sa mo patrzyłem w
okno na uciekające w tył domy, rozkołysane zboża, wody
lśniące, przydrożne drzewa, stada bydła, rzędy słupów
telegraficznych - a wszystko uciekało w pośpiechu, jakby
pochylone w trwodze, od pociągu, który rwał naprzód
nieustannie i całą siłą pary przelatywał z krzykiem jakieś
puste stacyjki, huczał na mostach, niekiedy gwizdał
przeraźliwie, niekiedy ciężko dysząc piął się pod górę, to
znowu spadał jak burza, toczył się, wił, leciał i grzmiał,
omotany w kłęby czarnych dymów, porwany dziką siłą lotu,
rozprężony potęgą maszyn, żelaza i ognia, potworny i
wspaniały zarazem, jak szalejący huragan...
W przedziale rozmawiano o wystawie paryskiej,
przysiadłem zaraz przy drzwiach i zapaliłem papierosa, gdy
naraz rozległ się straszny huk... pociąg się zatargał
gwałtownie i runął w coś całą siłą... wagon podskoczył i spiął
się jak koń... padłem na ziemię, a gdym się zerwał,
nieszczęście już się stawało, już ściany szły na siebie...
podłoga się zapadała... dach pękał i walił się na głowy...
2
 
szkło sypało się gradem... już się wszystko łamało z dzikim
krzykiem chaosu, pękało w zgrzytach, w niesłychanym
tumulcie... kurz przysłaniał... zawyło w piersiach
przerażenie... waliły się ściany... przelatywały walizy... ławki,
podruzgotane drzwi, szmaty blach, strzępy żelaza, płaszcze
rozwianych włosów... huragan nas porwał i skłębił w jakimś
wirze piekielnym, szalonym, niepojętym i
niepowstrzymanym, a w półmrokach, w kłębie szczątków
zamajaczyły na mgnienie jakieś oczy straszne, zerwały się
ryki nieludzkie, wionęły jakieś głowy, prysnęły strugi krwi,
błądziły jakieś ręce...
- Śmierć, zaraz umrę! - pomyślałem jasno, przytomnie i
jeszcze bez trwogi, ale nagle coś mnie wyrwało z miejsca i
jednocześnie pazury strachu wpiły mi się w mózg, poczułem,
że spadam, że rozbijam się, że drę jak szmata, że
umieram...
Piorun wolniej spada, niźli ja leciałem w jakąś głąb
straszną, ale nim zdołałem o tym wiedzieć, już padłem
stratowany i podarty niby kawał głupiego żelaza... I tak się
powtarzało wiele, wiele nocy. Nie pomogły żadne środki, sen
wciąż powracał nieubłaganie jednaki, a tak podobno zawsze
krzyczałem błagając ratunku, że budziła mnie zakonnica i już
do rana czuwała nade mną, szepcąc święte, miłosierne
pacierze.
Aż jednej nocy, kiedym się już wydobywał z rozbitego
pociągu, sam połamany, oblany krwią i śmiertelnie
zmęczony, pomyślałem zupełnie przytomnie i jasno:
- To mnie zabija, muszę uciekać!
Rozpacz mnie ogarnęła i poniosło szaleństwo,
wydzierałem się spośród złomów i trupów, deptałem
rannych, łamałem przeszkody nie zważając już na nic, bo
chciałem uciekać, uciekać z tego piekła, uciekać gdzie bądź,
gdzie oczy poniosą...
I wyrwałem się, ale za mną pogonił huragan jęków i
płaczów, przerażający chór ofiar, krzyki konających i
błagania rannych...
Leciałem jak wicher i zdało mi się, że wraz ze mną
uciekają zabici i ranni, że lecą przestraszone wagony, że
pędzą drzewa i domy, że wszystko, cały świat ucieka w
śmiertelnej trwodze i przerażeniu...
3
 
Nie wiem, kiedy znalazłem się w jakimś sadzie, leżałem
na trawie, jabłonie kwitnęły nade mną, słońce świeciło przez
kwiaty, brzęczały pszczoły, i poczułem się tak strasznie
znużony, chory i smutny, że zacząłem płakać... Jakaś siwa,
wyniosła pani wyszła z domu, który stał wśród drzew, szła
ku mnie długą aleją bzów kwitnących, a za nią jak cień
sunęła moja zakonnica ze szpitala.
Patrzyłem na nią z przerażeniem, chciałem uciekać, ale
siwa pani skinęła na mnie i coś mówiła, czego nie mogłem
zrozumieć. Zakonnica zajrzała mi w twarz i rzekła cicho:
- Przyślę księdza... musisz się wyspowiadać... już czas...
Musiałem zasnąć na chwilę, bo kiedym znowu otworzył
oczy, siwa pani siedziała przy mnie, a obok była jaikaś
młoda, cudownie piękna kobieta.
- Nie umieram jeszcze i nie chcę księdza! - zawołałem do
zakonnicy, która chodziła pod jabłoniami, brzęcząc
różańcem, ale jednocześnie zobaczyłem na trawie
pokrwawione szmaty, chirurgiczne narzędzia i stosy
porozwijanych bandaży.
- Nie! Nie! Zdrowy jestem! - krzyczałem w trwodze i
czułem, że jakieś ręce mnie opasują nieskończonymi
zwojami, a cudna pani skrapla mi twarz chloroformem i
nachyla się coraz bliżej...
Jeszcze dzisiaj czuję ten obmierzły zapach i jej oczy
wpatrujące się we mnie coraz bliżej, a tak dziwnie, tak
słodko, tak niepojęcie...
A jakby później, znalazłem się na ganku domu, leżałem w
łóżku, siwa pani robiła na drutach pończochę, a ona
siedziała przy mnie i czytała szczegóły rozbicia pociągu.
- O tobie czytam, wiesz?
- Tak, to o mnie! Ale dlaczego mówi mi "ty?" - myślałem
zdziwiony.
Uśmiechnęła się, jakby odgadła moią myśl.
- Znam cię dawno, dawno, nie pamiętasz?
- Nie. Mnie się tylko śni co noc rozbicie pociągu.
Prosiłem już doktorów, żeby mnie wy leczy li, bo to
straszne tak się męczyć!...
4
 
- Już nie będziesz śnił o tym, wy leczę cię!
Nachyliła się nade mną.
Zapamiętałem ją na wieki: oczy miała szarobłękitne,
ogromne, lśniące jak wody w słońcu; czarne, królewskie łuki
brwi opinały jej białe czoło; puszyste, ciemne włosy dotykały
mojej twarzy, a usta przedziwne, ruchome, kręte jakby dwa
krwawe, sprężone węże, drgały ustawicznie. Patrzyłem na
nią z zachwytem, czułem się strasznie szczęśliwy.
- Wyzdrowiejesz, złe sny już nie powrócą! - szepnęła i
położyła mi miękką, pachnącą dłoń na czole; czułem, iż to
kwitnąca gałąź jabłoni przysłoniła mi świat i tak upajała
zapachem, że zapadłem się w jakąś błogosławioną, słodką
niepamięć. Obudziłem się o świtaniu. Szpital był jeszcze
cichy, tylko w sąsiednim pokoju jęczał niekiedy jakiś chory;
znużona zakonnica drzemała pod oknem, z przechylonej
głowy kornet zsunął się nieco w tył i spod białych skrzydeł
występowała wyraziście jej twarz.
- To jest tamta zakonnica ze snu! - myślałem zdumiony,
ale nie śmiałem jej budzić i dopiero rano opowiedziałem o
śnie. Słuchała z przejęciem, pobladła nawet i mierżąc mi
temperturę, drżącymi rękoma, wyrzekła cicho:
- Śnił się panu ciężki grzech... Niech pań stara się nie
myśleć o tych pokusach...
Pytała potem o adresy mojej rodziny i wyszła prędzej niźli
zazwyczaj, a wkrótce zjawił się nasz kapelan i zaczął mnie
zwolna, ostrożnie namawiać do spowiedzi...
- Nie umieram jeszcze, nie chcę! - powiedziałem mu
twardo.
Tłumaczył, że właśnie dla prędszego wyzdrowienia
powinienem pojednać się z Bogiem.
Nie dałem się, ale zatrwożyła mnie jego wizyta i
znerwowała. Już cały ten dzień czułem się bardzo źle, byłem
strasznie rozdrażniony, wszystko mnie denerwowało,
płakałem bez przyczyny, kłóciłem się z doktorami,
wybuchałem z lada powodu, a zakonnica doprowadziła mnie
do wściekłości, bo mi powiedziała z przekąsem:
- Gorzej się pań czuje, ale kto nie wierzy w Boga, nie
może już liczyć na Jego miłosierdzie...
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin