A. i B. Strugaccy - Spotkanie.pdf

(63 KB) Pobierz
Microsoft Word - A. i B. Strugaccy - Spotkanie
Arkady & Borys Strugaccy
Spotkanie
Aleksander Kostylin stał przy swoim ogromnym biurku i przegl dał l ni ce fotogramy.
– Witaj, Lin – powiedział Łowca. Kostylin uniósł łys głow i zawołał:
– O! Home is the sailor, home from sea!
– And the hunter is home from the hlll – odpowiedział Łowca. U cisn li si .
– Co masz dla mnie ciekawego tym razem? – rzeczowo zapytał Kostylin. – Przyleciałe prosto z Jajły?
– Tak, z Tysi ca Oparzelisk. – Łowca zasiadł w fotelu i wyci gn ł nogi przed siebie. – A ty wci tyjesz i łysiejesz, Lin. Zgubi ci ten
siedz cy tryb ycia, wspomnisz jeszcze moje słowa. Nast pnym razem zabior ci z sob .
Kostylin z zatroskan min obmacał swój wielki brzuch.
– Tak – powiedział. – Baronowie starzej si , baronowie tyj ... Wi c co mi przywiozłe ?
– Nic szczególnego, Lin. adnych rewelacji. Z dziesi w y dwustrunowych, kilka nie znanych gatunków wielo – muszlowych
mi czaków... Mog przejrze ? – Łowca wzi ł z biurka plik fotografii.
– Przywiózł to jeden debiutant. Znasz go?
– Nie. – Łowca ogl dał zdj cia. – Zupełnie nie le. To, oczywi cie, Pandora?
– Masz racj . Pandora. Gigantyczny rakopaj k. Wyj tkowo wielki egzemplarz.
– Tak – powiedział Łowca wpatruj c si w ultrad wi kowy karabin wsparty dla porównania rozmiarów o nagi ółty brzuch rakopaj ka.
– Nie le jak na pocz tkuj cego. Ale widywałem ju wi ksze sztuki. Ile razy strzelał?
– Mówi, e dwa razy. I za ka dym razem w centralny splot nerwowy.
– Nale ało strzela igł anestetyczn . Chłopczyk troszk si zdenerwował. – Łowca z u miechem patrzył na zdj cie, na którym przej ty
my liwy dumnie wspierał nog na martwym potworze. – No, dobrze, a co słycha u ciebie w domu?
Kostylin machn ł r k .
– Istny urz d stanu cywilnego. Wszyscy si eni . Marta wyszła za m za hydrologa.
– Która Marta? – zapytał Łowca. – Wnuczka?
– Prawnuczka, Paul! Prawnuczka!
– Tak – powiedział Łowca. – Baronowie si starzej . – Odło ył zdj cia na biurko i wstał. – No có , ja ju chyba sobie pójd .
– Znowu? – z niezadowoleniem zapytał Kostylin. – Mo e ju starczy?
– Nie, Lin. Tak trzeba. Spotkamy si tam gdzie zawsze.
Łowca kiwn ł głow i wyszedł. Zszedł do parku i skierował si w stron pawilonów. Jak zwykle w Muzeum było bardzo tłumnie.
Ludzie spacerowali po alejkach obsadzonych pomara czowymi palmami z Wenus, gromadzili si wokół terrariów i przy wypełnionych
przezroczyst wod basenach, w wysokiej trawie pomi dzy drzewami biegały dzieci – bawiły si w „ciepło – zimno – Mars”. Łowca
przystan ł, by na nie popatrzy . Była to ogromnie pasjonuj ca zabawa. Bardzo dawno temu z Marsa przywieziono na Ziemi
mimikrodony, ogromne jaszczury o melancholijnym usposobieniu, wspaniale przystosowane do nagłych przemian w otaczaj cym je
rodowisku – idealnie opanowały umiej tno mimikry. W parku Muzeum korzystały z całkowitej swobody. Dzieci zabawiały si
odnajdywaniem mimikrodonów – wymagało to niemałej spostrzegawczo ci i zr czno ci – a nast pnie przeci gały zwierzaki z miejsca
na miejsce, eby zobaczy , jak mimikrodony zmieniaj kolor. Jaszczury były wielkie i ci kie. Dzieci wlokły je po ziemi trzymaj c za
skór na karku. Mimikrodony nie protestowały. Wygl dało na to, e zabawa sprawia im przyjemno .
Łowca min ł ogromn przezroczyst kopuł chroni c terrarium „Ł ka z planety Ru ena”. Pod kopuł na bladej niebieskawej trawie
skakały i walczyły z sob zabawne remby, gigantyczne, ol niewaj co kolorowe owady, troch podobne do ziemskich koników polnych.
Łowca przypomniał sobie, jak to dwadzie cia lat temu po raz pierwszy polował na Ru enie. Siedział w zasadzce przez trzy doby
oczekuj c na pojawienie si jakiegokolwiek zwierz cia, a ogromne t czuj ce remby skakały dokoła i siadały na lufie jego karabinu. Przy
„Ł ce” zawsze pełno było ludzi, poniewa remby s prze liczne i ogromnie pocieszne.
Nie opodal wej cia do centralnego pawilonu Łowca zatrzymał si przy balustradzie okalaj cej gł boki okr gły basen – studni . W
basenie, w wiec cej liliowym wiatłem wodzie, bezustannie kr yło długie kudłate zwierz – ichtiomammal, jedyny znany
przedstawiciel ciepłokrwistych, oddychaj cy skrzelami. Ichtiomammal bez przerwy był w ruchu, pływał zataczaj c koło i przed rokiem,
i przed pi cioma laty, i przed czterdziestoma, kiedy Łowca zobaczył go po raz pierwszy. Ichtiomammala z ogromnym trudem schwytał
sławny Saillieu. Saillieu od dawna jest trupem, pi wiecznym snem gdzie w d unglach Pandory, a jego ichtiomammal ci gle jeszcze
zatacza kr gi w liliowej wodzie basenu.
W westybulu pawilonu Łowca znowu zatrzymał si i przysiadł na chwil w lekkim foteliku stoj cym w k cie. rodek jasno
o wietlonej sali zajmowała wypchana lataj ca pijawka – „sora – tobu chiru” ( wiat zwierz cy Marsa, System Słoneczny, typ
wielostrunowce, gromada skórodyszne, rz d, rodzina, gatunek – „sora – tobu chiru”). Lataj ca pijawka była jednym z pierwszych
eksponatów w Muzeum Kosmozoologii. Ju od półtora wieku ten obrzydliwy potwór szczerzył paszcz przypominaj c wielołupinow
szcz k koparki, witaj c ka dego, kto wchodził do pawilonu. Dziewi ciometrowy, pokryty tward l ni c sier ci , beznogi, bezoki...
Niegdy władca Marsa.
Tak, ró nie bywało na Marsie – my lał Łowca. – Tego si nie zapomina. Pi dziesi t lat temu te bestie prawie całkowicie ju
wyt pione, nieoczekiwanie znowu si rozmno yły i zacz ły jak za dawnych lat uprawia korsarstwo na szlakach komunikacyjnych
ł cz cych marsja skie bazy. Wtedy wła nie przeprowadzono totaln obław . Trz słem si w crawlerze i prawie niczego nie widziałem
w tumanach piasku, który wzbijały elazne g sienice. Z prawa i z lewa p dziły pustynne czołgi, wszyscy, którzy w nich siedzieli,
zgłosili si na ochotnika. Jeden z czołgów wjechawszy na wydm nagle si przewrócił i ludzie błyskawicznie wysypali si na piach,
wtedy i my wła nie wyskoczyli my z chmury kurzu, a Ermler złapał mnie za rami i wrzeszczał co , wskazuj c przed siebie. Spojrzałem
i zobaczyłem pijawki, setki pijawek – kr yły nad słonym jeziorem w dolinie mi dzy wydmami. Zacz łem strzela , inni te zacz li
strzela , a Errhler ci gle jeszcze nie mógł si upora z rakietomiotem własnej konstrukcji. Wszyscy na niego krzyczeli, wymy lali mu i
nawet odgra ali si , e go pobij , ale nikt nie mógł si oderwa od karabinu. Pier cie obławy zacie niał si i widzieli my ju błyski
wystrzałów z crawlerów id cych z przeciwnej strony, a wtedy Ermler przesun ł pomi dzy mn a kierowc zardzewiał rur swojej
716449804.001.png
armaty, rozległa si potworna detonacja i ogłuszony i o lepiony upadłem ma dno crawlera. Jezioro zasnuł g sty czarny dym, wszystkie
maszyny stan ły, ustała strzelanina, a ludzie tylko wrzeszczeli i wymachiwali karabinami. Ermler w ci gu pi ciu minut zu ył cał
posiadan amunicj , crawlery podjechały do jeziora, a my wysiedli my, eby podobija wszystko, co jeszcze ocalało po rakietach
Ermlera. Pijawki wiły si mi dzy czołgami, rozgniatały je g sienice, a ja ci gle strzelałem, strzelałem... Byłem wtedy młody i bardzo
lubiłem strzela . Niestety, zawsze byłem wietnym strzelcem i nigdy nie chybiałem. A strzelałem nie tylko na Marsie i nie tylko do
gro nych drapie ników. Lepiej by było, gdybym nigdy w yciu nie brał do r ki karabinu...
Łowca wstał, przeszedł obok wypchanego potwora i powlókł si wzdłu galerii. Musiał wygl da nieszczególnie, bo ludzie
zatrzymywali si i patrzyli na niego zaniepokojeni. Wreszcie podeszła do jaka dziewczyna i nie miało zapytała, czy mo e mu by w
czym pomocna. „Zastanów si , co mówisz, dziewczyno” – powiedział Łowca. U miechn ł si z wysiłkiem, wsun ł dwa palce w
kieszonk kurtki i wyci gn ł przecudown muszl z Jajły. „To dla ciebie – powiedział – przywiozłem j z bardzo daleka”. „Bardzo le
pan wygl da” – powiedziała dziewczyna. „Nie jestem ju młody, córeczko – odparł Łowca. – My, starzy, rzadko kiedy dobrze
wygl damy. Zbyt wielki ci ar musz d wiga nasze dusze”.
Dziewczyna z pewno ci go nie zrozumiała, ale te Łowca bynajmniej tego nie pragn ł. Pogłaskał j po głowie i poszedł dalej. Tylko,
e teraz wyprostował ramiona, starał si trzyma prosto i ludzie wi cej si za nim nie ogl dali.
„Tego mi jeszcze brakuje, eby dziewcz ta si nade mn litowały – my lał. – Zupełnie si rozkleiłem. Chyba ju nie powinienem
wraca na Ziemi . Powinienem na zawsze pozosta na Jajle, zamieszka na brzegu Tysi ca Oparzelisk i zastawia aki na rubinowe
w gorze. Nikt nie zna lepiej ode mnie Tysi ca Oparzelisk, tam byłbym na swoim miejscu. Jest tam wiele zaj dla my liwego, który
nigdy nie strzela...”
Łowca stan ł. Zawsze zatrzymywał si w tym miejscu. W podłu nej szklanej skrzynce na kawałkach szarego piaskowca stała na trzech
parach rozcapierzonych krzywych nóg pomarszczona, niepozorna, szarawa jaszczurka. W ród zwiedzaj cych szary sze cionóg nie
wywoływał adnych emocji. Tylko niewielu znało niezwykł histori pomarszczonego gada. Ale Łowca j znał i ilekro tu przystan ł,
zawsze ogarniał go religijny nieomal zachwyt dla niepokonanej siły ycia. Jaszczurka ta została upolowana w odległo ci dziesi ciu
parseków od Sło ca, nast pnie spreparowana, wypchana i ustawiona tu, w Muzeum. Stała tak w gablocie przez dwa lata. I nagle
pewnego pi knego dnia na oczach tłumu zwiedzaj cych z pomarszczonej szarej skóry wylazły dziesi tki male kich zwinnych
sze cionogów. Co prawda w ziemskiej atmosferze wszystkie natychmiast pogin ły, spaliły si w nadmiarze tlenu, ale szum si podniósł
ogromny i zoologowie do dzi ci gle jeszcze si głowi , jak w ogóle mogło do tego doj . Zaprawd , ycie jest tym jedynym, przed
czym warto schyli czoło...
Łowca spacerował po galeriach przechodz c z pawilonu do pawilonu. Ostre afryka skie sło ce, dobre, gor ce sło ce Ziemi o wietlało
oblane szklistym plastykiem zwierz ta zrodzone pod innymi sło cami, o setki miliardów kilometrów st d. Łowca znał prawie wszystkie,
widywał je wiele razy i nie tylko w Muzeum. Niekiedy zatrzymywał si przed nowymi eksponatami, odczytywał dziwaczne nazwy
dziwacznych zwierz t i znajome nazwiska my liwych. „Malta ska szpada”, „Kropkowany jo”, „Wielki tsin – lin”, „Mały tsin – lin”,
„Kapucyn błonkonogi”, „Czarne straszydło”, „Łab d królewna”... Simon Kreutzer Władimir Babkin, Bruno Belliard, Nioolas Drouoł,
Jean Saillieu – junior... Łowca znał ich wszystkich i był teraz spo ród nich najstarszy, cho nie miał mo e najwi cej szcz cia. Ale
szczerze si ucieszył, kiedy Saillieu – junior złowił wreszcie łuskowatego skrytoskrzela, kiedy Wołodia Babkin dostarczył na Ziemi
ywego mi czaka szybownika, a Bruno Belliard ustrzelił w ko cu na Pandorze nosogarba z biał błon , na którego polował od wielu
lat...
Wreszcie Łowca dotarł do dziesi tego pawilonu, w którym było niejedno jego własne trofeum. Zatrzymywał si teraz przy ka dej
prawie gablocie, wspominał. „Oto »Lataj cy dywan«, niekiedy zwany równie »Spadaj cym li ciem«. Przez cztery dni nie mogłem
wpa na jego trop. To było na Ru enie, gdzie tak rzadko padaj deszcze, gdzie dawno, dawno temu zgin ł znakomity zoolog Ludwik
Porta. »Lataj cy dywan« porusza si bardzo szybko i ma wy mienity słuch. Nie mo na na niego polowa z pojazdu, trzeba go tropi
dniem i noc , szukaj c ledwie widocznych oleistych ladów na li ciach drzew. Wytropiłem go i od tej pory nikomu innemu ju si to nie
udało. Saillieu, który bardzo mi tego zazdro cił, cz sto pó niej mawiał, e to był czysty przypadek” – Łowca z dum dotkn ł
wygrawerowanych na tabliczce liter: „Schwytał i spreparował P. Gniedych”. „Strzelałem do niego cztery razy i ani razu nie chybiłem,
ale on ył jeszcze, kiedy spadał na ziemi łami c gał zie zielono – piennych drzew. To było za czasów, kiedy jeszcze strzelałem...”
A oto lepy potwór z przesyconych ci k wod bagien Władysławy. lepy i bezkształtny. Nikt nie wiedział naprawd , jaki mu nada
kształt, kiedy wypychano skór , wreszcie posłu ono si najbardziej udan fotografi . Goniłem go przez bagniska do brzegu, na którym
zastawiłem kilka pułapek, wpadł do jednej z nich i długo potem ryczał wij c si w czarnej cieczy. Trzeba było a dwóch wiader beta –
nowokainy, eby go wreszcie u pi . To było całkiem niedawno, mo e dziesi lat temu, wtedy ju nie strzelałem... „To jest przyjemne
spotkanie”.
Im dalej zagł biał si Łowca w galerie dziesi tego pawilonu, tym powolniejsze stawały si jego kroki. Dlatego, e bardzo nie chciał i
dalej. Dlatego, e nie mógł nie i dalej. Dlatego, e zbli ało si spotkanie najwa niejsze. I z ka dym krokiem przybierało na sile
uczucie beznadziejnego niepokoju. A zza szkła ju mu si przygl dały okr głe białe oczy.
Jak zwykle podszedł do niewielkiej gabloty i przede wszystkim przeczytał napis na tabliczce, napis, który od dawna znał na pami :
„Zwierz cy wiat planety Crookesa, system Gwiazdy EN 92, typ – kr gowce, gromada, rz d, rodzina, gatunek – trójpalczak czteror ki.
Upolował P. Gnie – dych. Spreparował dr A. Kostylin”. Potem Łowca podniósł oczy.
W przeszklonej gablocie na pochyło ustawionej, gładko wypolerowanej desce le ała mocno spłaszczona wzdłu osi poziomej głowa,
naga i czarna, z płaskim owalem twarzy. Skóra na przedniej cz ci głowy była gładka i napi ta jak na b bnie, nie było warg, nie było
czoła, nie było nozdrzy. Były tylko oczy. Okr głe, białe, o niezwykle szeroko rozstawionych male kich czarnych renicach. Prawe było
lekko uszkodzone i to nadawało martwemu spojrzeniu dziwaczny wyraz. Lin był znakomitym fachowcem – dokładnie taki sam wyraz
oczu miał trójpalczak, kiedy Łowca po raz pierwszy pochylił si nad nim w g stej mgle. Dawno to było temu...
To było przed siedemnastu laty. „Dlaczego to si musiało sta ? – pomy lał Łowca. – Przecie wcale nie zamierzałem tam polowa .
Crookes stwierdził przecie , e na planecie nie ma wy szych form ycia, znaleziono tylko bakterie i raczki l dowe. Niemniej kiedy
Saunders poprosił mnie, ebym zbadał okolic , zabrałem na wszelki wypadek karabin....”
Nad kamiennymi osypiskami wisiała mgła. Wschodziło wła nie male kie czerwone sło ce – czerwony karzeł EN 92 – i wydawało si ,
e mgła jest purpurowa. Pod mi kkimi g sienicami łazika osypywały si kamienie, z mgły wynurzały si po kolei niewysokie ciemne
skałki. Potem co si na szczycie jednej takiej skałki poruszyło i Łowca zatrzymał łazika. Z tej odległo ci trudno było zobaczy zwierz ,
a do tego jeszcze ta mgła i to niesamowite o wietlenie. Ale Łowca miał znakomite oko i był do wiadczonym my liwym. Było dla niego
oczywiste, e po skałce maszeruje jakie spore zwierz , i Łowca ucieszył si , e zabrał ze sob bro . „Zrobimy z Crookesa balona” –
pomy lał wesoło. Otworzył klap włazu, ostro nie wysun ł luf karabinu na zewn trz, wycelował. W chwili gdy mgła nieco przerzedła i
garbata sylwetka zwierz cia ostro zarysowała si na tle czerwonawego nieba – strzelił. I natychmiast z miejsca, w którym znajdowało si
zwierz , buchn ł o lepiaj cy fioletowy błysk. Rozległ si gło ny trzask, a potem jaki przeci gły syk. Potem zza lebu uniosły si by
szarego dymu i przyciemniły ró ow mgł .
Łowca bardzo si zdziwił. Doskonale pami tał, e/załadował karabin igł anestetyczn , która w adnym razie nie mogła spowodowa
takiego wybuchu. Po kilkuminutowym namy le wyszedł z tankietki i udał si na poszukiwanie zdobyczy. Znalazł j tam, gdzie
spodziewał si j znale – na kamiennym osypisku pod skał . Było to istotnie czworono ne albo czworor kie zwietrz wielko ci
du ego doga, ale tak straszliwie poparzone i okaleczone, e Łowca znowu si zdumiał na widok masakry, któr spowodowała zwykła
anestetyczn igła. Trudno było sobie teraz nawet wyobrazi , jaki mógł by pierwotny wygl d zwierz cia. Stosunkowo nieuszkodzona
była tylko przednia cz głowy – płaski owal, obci gni ty gładk skór i białe zagasłe oczy.
Na Ziemi upolowanym zwierz ciem zaj ł si Kostylin. Po tygodniu zawiadomił Łowc , e jego zdobycz jest bardzo uszkodzona i nie
stanowi adnej rewelacji – chyba e b dzie si j traktowało jako dowód istnienia wy szych form ycia w systemach planetarnych
czerwonych karłów – i poradził Łowcy, aby w przyszło ci z termitowymi nabojami obchodził si ostro niej. „Mo na by pomy le , e
strzelałe do niego ze strachu – powiedział rozdra niony – zupełnie jak gdyby zamierzało na ciebie napa ”. „Ale ja wietnie pami tam,
e strzelałem do niego igł ” – upierał si Łowca. – „A ja wietnie widz , e je trafił termitow kul w kr gosłup” – odpowiedział mu
Lin. Łowca wzruszył ramionami i nie przeczył dłu ej. Oczywi cie, ciekawe byłoby dowiedzie si , co spowodowało tak eksplozj , ale
w ko cu nie to jest przecie najwa niejsze.
„Tak, wtedy si wydawało, e to zupełnie nie ma znaczenia – rozmy lał Łowca. Wci jeszcze stał zapatrzony w płask głow
zwierz cia. – Po miałem si z Crookesa, posprzeczałem si z Linem i zapomniałem o wszystkim. A potem przyszło zw tpienie, a w lad
za nim – nieszcz cie”.
Crookes zorganizował dwie wielkie ekspedycje. Przeszukał na swojej planecie olbrzymie przestrzenie. I nie znalazł ani jednego
zwierz cia, które przekraczałoby rozmiarami małego raczka. Za to na południowej półkuli, na skalistym płaskowzgórzu odkrył nie
wiadomo czyje pole startowe – okr płaszczyzn stopionego bazaltu o rednicy mniej wi cej dwudziestu metrów. W pierwszej chwili
to odkrycie wzbudziło zainteresowanie, ale pó niej okazało si , e gdzie w tym rejonie l dował Saunders na gwiazdolocie, który
wymagał niewielkiego remontu, i wszyscy o odkryciu Crookesa zapomnieli. Wszyscy oprócz Łowcy. Poniewa ju w tym czasie
zrodziły si pierwsze w tpliwo ci.
Kiedy , przypadkiem, w leningradzkim Klubie Astronautów Łowca usłyszał histori o tym, jak to na planecie Crookesa omal nie
spłon ł ywcem in ynier pokładowy. Wyszedł na powierzchni planety z uszkodzon butl tlenow . W butli był przeciek, a atmosfera
planety Crookesa nasycona jest lekkimi w glowodorami, które gwałtownie reaguj z tlenem. Na szcz cie zdołali zerwa z chłopaka
płon c butl i sko czyło si tylko na lekkich poparzeniach. Łowca słuchał tej opowie ci i przed jego oczyma pojawił si fioletowy
błysk nad czarn skałk .
Kiedy na planecie Crookesa odkryto to nieznane pole startowe w tpliwo ci przerodziły si w straszn pewno . Łowca pop dził do
Kostylina. „Kogo ja zabiłem?! – krzyczał. – To było zwierz , czy człowiek? Lin, kogo ja zabiłem?” Kostylin słuchał i twarz nabiegała
mu krwi , wreszcie rykn ł: „Siadaj! Przesta histeryzowa jak stara baba! Jak miesz tak do mnie mówi ? My lisz, e ja, Aleksander
Kostylin, nie jestem w stanie odró ni istoty rozumnej od zwierz cia?” – „Ale to pole startowe!”... – „Sam l dowałe na tym
płaskowzgórzu razem z Saundersem...” – „Eksplozja!... Przestrzeliłem mu butl z tlenem!” – „Nie trzeba było strzela termitowymi
nabojami w w glowodorowej atmosferze” – „Nawet gdyby było tak, jak mówisz, to przecie Crookes nie znalazł tam ani jednego wi cej
trójpalczaka! Teraz wiem, to był obcy astronauta!” – „Baba! – wrzeszczał Lin. – Histeryczka! Na planecie Crookesa mog jeszcze przez
najbli sze sto lat nie znale ani jednego trójpalczaka! Ogromna planeta, pełna grot i pieczar, dziurawa jak ser szwajcarski! Miałe po
prostu szcz cie, głupi durniu, tylko e nie umiałe go wykorzysta , i zamiast zwierz cia przywiozłe mi troch zw glonych ko ci!”
Łowca zacisn ł pi ci, a zatrzeszczały stawy.
– Nie, Lin – wymruczał. – Ja ci nie przywiozłem zwierz cia, przywiozłem ci ko ci obcego astronauty...
„Ile słów straciłe niepotrzebnie, Lin! Ile razy mnie przekonywałe ! Ile razy mi si wydawało, e w tpliwo ci min ły raz na zawsze,
e znowu mog oddycha spokojnie i nie czu si morderc ... e mog y jak wszyscy ludzie. Jak te dzieci, które bawi si
mimikrodonami... Ale sprytnym sylogizmem nie da si zabi zw tpienia”.
Łowca poło ył dłonie na przezroczystym pudle ł przywarł twarz do plastyku.
– Kim jeste ? – zapytał z beznadziejnym smutkiem.
Lin zobaczył go z daleka i jak zawsze zrobiło mu si ogromnie al tego miałego i wesołego niegdy człowieka, załamanego pod
ci arem własnego sumienia. Ale Kostylin udał, e wszystko jest w najlepszym porz dku, e wszystko jest równie wspaniałe, jak
wspaniały jest słoneczny dzie nad Cape Town. Gło no postukuj c obcasami podszedł do Łowcy, poklepał go po plecach i umy lnie
rze kim głosem zawołał:
– Koniec spotkania! Głodny jestem jak wilk, Polly!
Idziemy teraz do mnie na pyszny obiad! Marta ugotowała dzi na twoj cze prawdziw ochsenschwanzsuppe! Chod my, Łowco,
ochsenschwanzsuppe czeka!
– Chod my – cicho powiedział Łowca.
– Ju dzwoniłem do domu. Nie mog si doczeka , kiedy ci zobacz , marz o wysłuchaniu twoich opowiada .
Łowca skin ł głow i powoli poszedł w kierunku wyj cia. Lin popatrzył na jego przygarbione plecy i odwrócił si . Jego oczy
napotkały martwe spojrzenie oczu zza przezroczystej tafli. „Porozmawiali cie sobie?” – zapytał w milczeniu Lin. „Tak”. – „Nic mu nie
powiedziałe ”. – „Nie”. Lin spojrzał na tabliczk ... „trójpalczak czteror ki. Upolował P. Gniedych. Spreparował dr A. Kostylin”. Lin
znowu obejrzał si na Łowc i szybko, ukradkiem, dopisał palcem po słowie „czteror ki” słowo „sapiens”. Na tabliczce nie pozostał
oczywi cie aden lad, ale Lin i tak po piesznie przetarł j dłoni .
Doktorowi Aleksandrowi Kostylinowi te było ci ko. On przecie wiedział z cał pewno ci , wiedział od samego pocz tku...
Przeło yła Irena Lewandowska
Zgłoś jeśli naruszono regulamin