Jackson Braun Lilian - Kot, który...14 - Kot którego tam nie było.doc

(1086 KB) Pobierz

Kot którego

tam nie było

Lilian Jackson Braun

tom 14.

Kot, którego tam nie było

Przełożyła

Maja Szybińska

Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!

Tytuł oryginału: The Cat Who Wasn't There

Tłumaczenie z oryginału: Maja Szybińska

Projekt okładki: Aleksandra Mikulska

Korekta: Maciej Korbasiński

Skład: Elipsa Sp. z o.o.

Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun

Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.

ISBN 978-83-61226-54-3

Elipsa Sp. z o.o.

01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37

tel./fax +48 (22) 833 38 22

Printed in EU

INFORMACJE (0 22) 624 16 07

(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)

Spis treści:


Spis treści:              4

Rozdział pierwszy              5

Rozdział drugi              22

Rozdział trzeci              38

Rozdział czwarty              52

Rozdział piąty              63

Rozdział szósty              72

Rozdział siódmy              80

Rozdział ósmy              91

Rozdział dziewiąty              100

Rozdział dziesiąty              110

Rozdział jedenasty              121

Rozdział dwunasty              131

Rozdział trzynasty              142

Rozdział czternasty              153

Rozdział piętnasty              165

Rozdział szesnasty              174

Rozdział siedemnasty              185


 

Rozdział pierwszy

Pod koniec sierpnia szesnastu mieszkańców Moose County, okręgu leżącego czterysta mil na północ od wszystkiego, wybrało się do Szkocji na objazdową wycieczkę po Hebrydach, Grampianach i Górach Kaledońskich, po jeziorach i torfowiskach, zamkach i zagrodach, zatokach i dolinach, potokach i Wzgórzach, bagnach, górach i wąwozach. Tylko piętnastu uczestników wyprawy powróciło do domu żywych, wracali oszołomieni i wstrząśnięci.

Wśród tych, którzy zapisali się na szkocką wycieczkę „Śladami Ślicznego Księcia”, znajdowali się wpływowi mieszkańcy Pickax, stolicy okręgu. Byli tam: właściciel domu towarowego, kurator szkolny, młody lekarz z zasłużonej dla okręgu rodziny, wydawca miejscowej gazety, dyrektorka biblioteki publicznej i dobrze zbudowany mężczyzna w średnim wieku o sumiastych szpakowatych wąsach i opadających powiekach, który był jednocześnie najbogatszym kawalerem w Moose County, a właściwie najbogatszym kawalerem w całych północno-wschodnich Stanach Zjednoczonych.

Bogactwo Jima Qwillerana nie było owocem jego pracy i wysiłków, ale darem od losu, który otrzymał w spadku. Kiedy pracował jako dziennikarz dla dużych dzienników w metropoliach na Nizinach, sprawiały mu przyjemność rutynowe zajęcia, masowe pisanie felietonów i goniące terminy. Później los rzucił go do miasteczka Pickax (liczącego trzy tysiące mieszkańców) i uczynił z niego dziedzica fortuny Klingenschoenów. Miał więcej, niżby sobie życzył. Niezliczone miliony wisiały nad nim jak czarna chmura, dopóki nie ustanowił Fundacji Klingenschoenów, która finansowała filantropijne przedsięwzięcia i pozwoliła mu na nieskrępowane życie w przebudowanym składzie jabłek i pisanie do lokalnej gazety o dziwacznie brzmiącej nazwie „Moose County coś tam”. Mógł też swobodnie karmić i szczotkować swoje syjamskie koty i spędzać sielankowe weekendy z Polly Duncan, szefową biblioteki publicznej w Pickax.

Propozycja wyprawy do Szkocji padła wkrótce po powrocie Qwillerana i jego kocich kompanów z krótkiego pobytu w górach na północy, który przerwały niepokojące wieści z Pickax. Pewnego wieczora Polly Duncan, wracając nocą do domu, zauważyła, że jest śledzona. Jechał za nią samochód bez świateł, a kiedy przyspieszyła, przyspieszył i on, ledwo udało jej się umknąć. Kiedy Qwilleran o tym usłyszał, stanęła mu przed oczami makabryczna wizja próby porwania. Powszechnie wiedziano o jego związku z Polly, a fortuna, której był właścicielem, czyniła z niego łatwy cel porywaczy żądnych okupu. Niezwłocznie zadzwonił do komendanta policji w Pickax z żądaniem ochrony dla Polly. Odwołał wszystkie rezerwacje i ruszył w drogę powrotną do Pickax. Jechał z zawrotną szybkością, przyprawiając o mdłości dwóch miauczących pasażerów z tylnego siedzenia i stawiając na nogi patrole policyjne w czterech stanach. Dotarł do domu w poniedziałek w południe. Wyładował koty i ich pojemnik na wodę, a potem pognał do biblioteki.

Poszedł piechotą, na skróty przez park, tak że dotarł do budynku biblioteki od tyłu. Na parkingu zauważył szary dwudrzwiowy samochód Polly i czterodrzwiowe granatowe auto należące do starszej pani, dawnej znajomej. Zaparkowano tam również kasztanowy samochód na tablicach z Massachusetts, którego widok przepełnił Qwillerana niepokojem. Nie miał ochoty spotkać się z doktor Melindą Goodwinter, która przyjechała z Bostonu na pogrzeb swojego ojca. W podskokach pokonał schody do dostojnego budynku biblioteki. Z bijącym sercem wkroczył do głównej sali, która, ku jego zdziwieniu, była pełna małych dzieci. Nie było śladu Melindy Goodwinter. Maluchy piszczały i gadały, taszcząc książki z obrazkami do stołu, na którym stał tajemniczy okrągły przedmiot, wysoki na jakieś dziewięćdziesiąt centymetrów, podobny do wielkiego jaja z popękaną skorupką. Qwilleran (metr i osiemdziesiąt siedem centymetrów) torował sobie drogę przez morze brzdąców, sięgających mu zaledwie do kolan, i biorąc po trzy schody naraz, wszedł na półpiętro, gdzie po przebyciu czytelni znalazł się wreszcie przed szklanym boksem, w którym mieściło się biuro głównej bibliotekarki. Z ulgą zauważył, że żadna z osób w czytelni nie była młodą lekarką z Bostonu. Prędzej czy później będzie musiał stanąć z nią twarzą w twarz i nie był jeszcze pewien, jak ma wyglądać ich ponowne spotkanie. Ma ją powitać z chłodną uprzejmością? Z ciepłą wylewnością? A może z żartobliwą nonszalancją?

Bibliotekarka była dystyngowaną kobietą w wieku Qwillerana, o przyjemnej twarzy. Jadła właśnie lunch przy swoim biurku, wokół unosił się aromat tuńczyka, który naznaczał wysublimowaną, intelektualną atmosferę, panującą w pokoju, jakimś ziemskim akcentem. Polly wyciągnęła w ciszy rękę. Żując kawałek marchewki, uśmiechnęła się ciepło, dając wyraz zadowoleniu i zdziwieniu zarazem. Gorący długi uścisk dłoni był jedynym miłosnym powitaniem, na jakie mogli sobie pozwolić, jako że biuro zapewniało intymność akwarium, a Pickax miało słabość do plotek. Wymiana spojrzeń starczyła za resztę.

- Wróciłeś! - wyszeptała swoim delikatnym głosem, kiedy tylko przełknęła marchewkę.

- Tak, udało mi się - to nie był dialog godny inteligencji Polly i dowcipu Qwillerana, ale w zaistniałej sytuacji można im było wybaczyć. Jim opadł na lakierowane dębowe krzesło, a klucze w tylnej kieszeni jego spodni zadzwoniły przy kontakcie z twardym drewnem. - Wszystko w porządku? - zapytał z troską. - Coś się jeszcze wydarzyło?

- Nie, nic - powiedziała spokojnie.

- Widziałaś kogoś podejrzanego w okolicy? Potrząsnęła głową.

Przez jedną krótką chwilę jego podejrzliwa natura podsunęła mu myśl, że Polly wymyśliła całą tę historię, żeby tylko wrócił wcześniej do domu. Potrafiła być zaborcza. Qwilleran odegnał jednak tę myśl, Polly była zbyt honorowa i szczera. Mogła być zazdrosna o kobietę młodszą i szczuplejszą od siebie, ale miała mocny kręgosłup moralny, tego był pewien.

- Powiedz mi jeszcze raz, co dokładnie się wydarzyło - poprosił Qwilleran. - Głos ci się trząsł, kiedy do mnie zadzwoniłaś.

- Cóż, tak jak mówiłam, wracałam wieczorem do domu z biblioteki, po bankiecie. Było już ciemno - zaczęła mówić czystym, poważnym głosem. - Jechałam w stronę Goodwinter Boulevard. Wiesz, tam, gdzie nie można parkować na chodniku. Właśnie tam zauważyłam samochód zaparkowany pod prąd, pod rezydencją Gage'ów. Widziałam też, że ktoś siedzi za kierownicą, to był brodaty mężczyzna. Pomyślałam, że to dziwne. Pani Gage jest nadal na Florydzie i nikt nie mieszka w głównym domu. Postanowiłam, że zawiadomię policję, jak tylko dojadę do domu.

- Czy czułaś się wtedy osobiście zagrożona?

- Niezupełnie. Skręciłam w boczną drogę, jechałam do garażu, kiedy zdałam sobie sprawę, że jedzie za mną samochód bez świateł! Wtedy dopiero się przeraziłam! Dodałam gazu i zatrzymałam się tuż przy wejściu, przednie światła oświetlały mi dziurkę od klucza. Wyskoczyłam z samochodu i spojrzałam na lewo, on też wysiadał z samochodu. Zdołałam dostać się do środka i zatrzasnąć za sobą drzwi, zanim mnie dopadł.

Qwilleran poklepywał wąsy z wyraźną złością.

- Zdołałaś przyjrzeć się mu dokładniej?

- O to samo pytała policja. Odniosłam wrażenie, że był średniej budowy ciała, i kiedy tylko zatrzymałam samochód, światła oświetliły na chwilę twarz brodatego mężczyzny. Tylko to potrafię powiedzieć.

- To zawęża krąg podejrzanych do czterdziestu procent męskiej populacji - powiedział Qwilleran. W Moose County brody nosili farmerzy uprawiający ziemniaki, myśliwi, hodowcy owiec, rybacy, robotnicy budowlani i reporterzy.

- Powiedziałabym, że to była raczej bujna broda - dodała.

- Dostałaś od Brodiego obstawę, tak jak prosiłem?

- Zaproponował, że będzie mi towarzyszył w drodze do pracy i z powrotem, ale szczerze mówiąc, Qwill, w świetle dnia wydaje mi się to zbyteczne.

- Hmmm.... - mruknął Qwilleran, pogrążając się głęboko w myślach. Czy to fałszywy alarm? A może Polly jest rzeczywiście w niebezpieczeństwie? Żeby nie martwić jej bezpodstawnie, zapytał tylko: - Co robi to idiotyczne jajo na stole w hallu?

- Nie poznajesz Humpty Dumpty? Dzieci pomagają nam go złożyć, czytając książki. Jak wypożyczą odpowiednią liczbę książek do domu, Humpty będzie znowu zdrowy i zadowolony, a my urządzimy przyjęcie. Jesteś zaproszony - powiedziała zaczepnie, wiedząc, jak unika małych dzieci.

- Skąd wiesz, że dzieci przeczytają książki, które zabiorą do domu? Skąd wiesz, czy w ogóle do nich zajrzą?

- Qwill, mój drogi, nie bądź cyniczny! - skarciła go. - Pobyt w górach ani trochę nie wpłynął na twoje usposobienie... A przy okazji, widziałeś naszą windę? Jesteśmy ogromnie wdzięczni Fundacji Klingenschoenów. Teraz starsi i niepełnosprawni ludzie mają dostęp do czytelni.

- Powinnaś poprosić fundację o kilka krzeseł z regulowanym oparciem - powiedział Qwilleran, wiercąc się niewygodnie. - A abstrahując od upadku Humpty Dumpty, są jakieś inne wstrząsające wieści z Moose County?

- Nadal opłakujemy samobójstwo doktora Halifaksa. Doktor Melinda przyjechała na pogrzeb ojca i podobno zamierza osiąść tu na stałe. Wszyscy się z tego cieszą. - Było miejscową tradycją honorowanie wszystkich mieszkańców, którzy zyskali oficjalne tytuły.

Melinda Goodwinter była poprzedniczką Polly w sercu Qwillerana. Wszyscy w Pickax o tym wiedzieli i on sam starał się nie okazywać przed Polly żadnych emocji związanych z młodą panią doktor.

- Przejmie pacjentów doktora Halifaksa? - zapytał.

- Tak, wysłała już nawet zawiadomienia - także Polly mówiła o Melindzie z wystudiowaną obojętnością.

- Co powiesz na kolację w „Old Stone Mill”? - spytał, zmieniając temat, żeby odegnać od siebie myśli o powrocie Melindy.

- Miałam nadzieję, że to zaproponujesz. Chcę przedyskutować z tobą jeden ekscytujący projekt.

- Jaki?

- Nie mogę ci teraz powiedzieć, to niespodzianka! - uśmiechnęła się tajemniczo.

- W takim razie, czy mam cię odebrać? I o której?

- Powiedzmy o siódmej, dobrze? - zaproponowała Polly. - Chciałabym się przebrać i nakarmić Bootsiego.

- No to o siódmej.

- Jesteś pewien, że nie będziesz zbyt zmęczony po drodze?

- Potrzeba mi tylko mocnej kawy, to wszystko. Będę świeży jak szczypiorek na wiosnę, zobaczysz!

- Tęskniłam za tobą, kochanie. Cieszę się, że już jesteś - powiedziała miękko.

- Ja też za tobą tęskniłem, Polly.

Wychodził już, kiedy nagle zatrzymał się w progu, skąd widział stoliki w czytelni. Białowłosa kobieta, trzymając w artretycznych dłoniach druty, robiła szalik, starszy mężczyzna pochylał się nad stosem książek, a młody z rozwichrzoną brodą kartkował niedbale czasopisma.

- Kim jest ten człowiek z brodą? - wymamrotał, zasłaniając usta i wąsy wierzchem dłoni.

- Nie wiem. Ta kobieta to pani Crawbanks, wnuczka podrzuca ją tutaj zawsze, kiedy ma coś do załatwienia. Odkąd mamy windę, staliśmy się dziennym domem opieki dla wszystkich babć i dziadków. Homera Tibbitta znasz oczywiście, prowadzi jakieś badania dla Towarzystwa Historycznego. Tego młodego nie znam.

Qwilleran przecisnął się między stolikami, żeby porozmawiać z chudym i kościstym Homerem Tibbittem, który, mimo strzelających stawów i dziewięćdziesiątki na karku, był nadal sprawny i aktywny.

- Słyszałem, Homerze, że grzebiesz w pikantnej przeszłości Moose County.

Emerytowany dyrektor liceum w Pickax wyprostował się, przy czym nawet kości jego twarzy wydały kilka zgrzytnięć.

- Muszę zająć czymś komórki mojego starego mózgu - powiedział skrzeczącym głosem. - Nikt nigdy nie zgromadził dokumentów rodziny Goodwinterów, mimo że to oni założyli to miasto sto pięćdziesiąt lat temu. Rodzina miała cztery gałęzie, jedne dobre, inne złe, co mówię z przykrością. Ta część rodziny wymiera, Amanda jest ostatnią z żyjących Goodwinterów. Doktor Halifax miał dwójkę dzieci. Syn zginął w wypadku kilka lat temu, a doktor Melinda, nawet jeśli wyjdzie za mąż i urodzi dzieci, to nie da im swojego nazwiska. Chociaż - powiedział po chwili zastanowienia - mogłaby oczywiście zrobić coś niekonwencjonalnego. Nigdy nie wiadomo, co może strzelić młodym do głowy. W dzisiejszych czasach... W każdym razie w chwili obecnej jedyną nadzieją rodu jest Junior Goodwinter. Jak dotąd doczekał się jednego syna.

Pan Tibbitt zapewne kontynuowałby jeszcze swoje dywagacje, ale Qwilleran zauważył, że brodaty mężczyzna wyszedł z czytelni. Qwilleran przeprosił Homera i ruszył za nieznajomym. Zbiegł ze schodów, omijając przedszkolaków, ale na drodze stanął mu samochód na rejestracji z Massachusetts, który właśnie ruszał sprzed budynku.

Qwilleran wybrał boczną drogę na posterunek policji, gdzie spodziewał się uniknąć spotkania znajomych i pytań o wcześniejszy powrót z urlopu w górach. Na komisariacie zastał Andrew Brodiego, potężnego komendanta policji o szerokich barach, który, pochylony nad klawiaturą komputera, nieufnie naciskał klawisze.

- Kto wynalazł to cholerstwo? - zrzędził. - Większy z tym kłopot niż pożytek! - odchylił się na oparcie krzesła. - Cóż, przyjacielu, ruszyłeś z kopyta w powrotną drogę. Jak ci się udało tak szybko ją pokonać?

- Unikałem radarów, korumpowałem gliniarzy i nigdy nie podawałem prawdziwego nazwiska - odparował Qwilleran w utartym stylu, który Brodie tak lubił. - Jak leci, Andy? Czy ktoś zgłaszał jeszcze podobne przypadki?

- Ani jednego. Incydent z Goodwinter Boulevard trudno sklasyfikować. Nie powiem, żebym kupował twoją teorię o porwaniu. To się tu przedtem nigdy nie zdarzało. No może raz, kiedy ojciec ukrył syna, jak mu odebrali prawa rodzicielskie.

- W czytelni kilka minut temu zauważyłem obcego mężczyznę. Młody, z bujną brodą, w szarym podkoszulku. Przyjechał samochodem z Massachusetts. Niestety odjechał z parkingu, zanim zdołałem zapamiętać numer.

- Czy to mógł być samochód doktor Melindy? Jest w mieście.

- Tamten był stary i zabłocony. Jestem pewien, że jeździ czymś nowszym, o sterylnym wyglądzie.

- Jeśli jeszcze raz go zobaczysz, zapisz numer, a my wykopiemy go choćby z piekła. Możesz go opisać?

- Wszystko, co potrafię powiedzieć, to tylko to, że wóz był kasztanowy, średniej wielkości. Musiał jeździć ostatnio po błotnistych drogach.

- O takie nietrudno w tej leśnej głuszy.

Qwilleran spoglądał tęsknie ponad ramieniem Brodiego w kierunku ekspresu do kawy.

- Czy podatników stać na kubek kawy dla znużonego wędrowca?

- Obsłuż się, ale nie spodziewaj się, że podają tu gęsty smar, jaki warzysz u siebie.

Qwilleran nalał sobie kubek słabej kawy i wrócił na drugie już dzisiaj niewygodne, twarde biurowe krzesło.

- Grałeś na kobzie na pogrzebie doktora Halifaksa, Andy?

Komendant przytaknął z żalem.

- Wszyscy byli podłamani. Wszyscy we łzach: mężczyźni, kobiety, dzieci. Nie ma nic smutniejszego od dźwięku kobzy. Doktor Melinda poprosiła, żebym zagrał. Mówiła, że jej ojciec lubił kobzę.

Zmieniając ton na bardziej poufały, Brodie kontynuował:

- Ona myśli, że uda jej się przejąć praktykę po ojcu, ale faceci tutaj nie są nastawieni zbyt entuzjastycznie do pomysłu rozbierania się przed kobietą. Sam mam opory na myśl o tym, żeby miała mnie badać kobieta. Znajdę sobie lekarza mężczyznę, choćbym miał jeździć do Lockmaster. A ty?

- Nie cofam się przed mostem, kiedy dochodzę do rzeki - powiedział beztrosko Qwilleran, chociaż zdawał sobie sprawę, że w jego przypadku sytuacja byłaby co najmniej niezręczna. - Opieka medyczna poprawi się, kiedy skończymy pracę nad przychodnią imienia Klingenschoenów. Może uda nam się zwabić specjalistów z Nizin. W końcu to dobre miejsce, żeby założyć rodzinę i wychowywać dzieci, sam tak mówiłeś.

Próby odwrócenia uwagi od Melindy spełzały na niczym. Brodie zauważył ostro:

- Ty i ona byliście całkiem blisko, kiedy była tu ostatnim razem, hę?

- Była pierwszą kobietą, jaką spotkałem w Moose County, ale to już zamierzchłe czasy.

- Zupełnie nie rozumiem, czemu ty i Polly nie zejdziecie się na dobre. Po mojemu to jedyny przyzwoity sposób na życie.

- To dlatego, że jesteś zdeklarowanym zwolennikiem życia w rodzinnym stadle. Wbij sobie w końcu do głowy, że niektórzy z nas są porzuconymi mężami. Ku mojej rozpaczy ciężko to przeżyłem ostatnim razem. Straciłem wiele lat z mojego życia i w rezultacie zmarnowałem życie komuś drugiemu.

- Ale Polly to dobra kobieta, aż żal patrzeć, że się marnuje.

- Marnuje! Gdyby tylko usłyszała, jak mówisz, że się marnuje, podarłaby na strzępy twoją kartę biblioteczną. Polly prowadzi udane i pożyteczne życie. Jest duszą biblioteki. Poza tym wybrała niezależność. Ma swoje przyjaciółki, obserwowanie ptaków, wygodne mieszkanie pełne rodzinnych pamiątek...

I ma Bootsiego... - powiedział już do siebie Qwilleran, idąc z komisariatu do siedziby gazety. Dmuchnął w wąsy. Odnosił wrażenie, że Polly żywiła zbyt rzewne uczucia do swojego dwuletniego syjamskiego kota. Kiedy był kociakiem, chodziła nad nim jak kwoka nad małymi i nawet teraz, kiedy jest już dorosłym kotem, szepcze mu do ucha słodkie nonsensy. W domu Qwillerana koty były wyrafinowanym towarzystwem, kompanami, których traktował jak równych sobie, a one odwzajemniały mu się tym samym. Zwracał się do nich inteligentnie, a one odpowiadały mu wymownymi miauknięciami. Kiedy w ich obecności roztrząsał na głos jakiś problem, czuł ich żywe zrozumienie. Regularnie czytał im na głos wartościowe książki, magazyny, a w niedzielę „New York Timesa”.

Kao K'o-Kung, samiec, na co dzień nazywany zdrobniale Koko, był utalentowanym zwierzęciem, obdarzonym niezwykle rozwiniętymi zmysłami, których pozazdrościć mu mogli nie tylko ludzie, ale także inne koty. Yum Yum, samiczka, potrafiła przy użyciu czułych pieszczot, mruknięć i łaszenia się uzyskać od Qwillerana drobne przywileje.

Z komisariatu do siedziby „Moose County coś tam”, jak nazywała się miejscowa gazeta, nie było daleko. Zresztą w Pickax nigdzie nie było daleko. Redakcja znajdowała się w nowym budynku, którego budowę sfinansowała Fundacja Klingenschoenów. Redaktorem naczelnym i wydawcą gazety był stary przyjaciel Qwillerana z Nizin, Arch Riker. W lobby nie było ani ukrytych kamer, ani ochrony, jak to zwykle bywa w siedzibach wielkomiejskich dzienników, dla których dawniej pracował Qwilleran.

Qwilleran przeszedł przez hall do gabinetu Rikera. Drzwi były otwarte, za biurkiem nie było nikogo. Z drugiej strony korytarza pomachał do niego Junior Goodwinter.

- Arch pojechał do Minneapolis na konferencję wydawniczą. Wraca jutro. Wejdź, siadaj! Zarzuć nogi na biurko, nie przypuszczam, żebyś miał ochotę na kawę.

Na wspomnienie anemicznego napoju, który wypił na komisariacie, Qwilleran podjął szybką decyzję:

- Specjalizuję się w dziennikarstwie i mam dyplom z kofeiny. Tylko niech będzie mocna i gorąca.

Junior zapuścił niedawno brodę, ale nie dodała ona powagi ani jego chłopięcej posturze, ani chłopięcemu zachowaniu, ani też nie przygasiła jego chłopięcego entuzjazmu.

- Jak ci się podoba? Wyglądam doroślej? - spytał, skubiąc brodę.

- Wyglądasz jak młody hodowca ziemniaków. Co mówi na to twoja żona?

- Podoba jej się. Mówi, że wyglądam teraz jak psotny elf. Co cię sprowadza do nas tak szybko? - spytał, stawiając na stole parujący kubek.

- Polly została napadnięta przez jakiegoś faceta na Goodwinter Boulevard. Zaniepokoiła mnie ta wiadomość i wróciłem.

- Jak to się stało, że my nic o tym nie wiemy?

- Dała znać policji, ale nic więcej się nie wydarzyło.

- Muszą w końcu coś zrobić z Goodwinter Boulevard, bez żartów - powiedział Junior. - Kiedyś to była najlepsza ulica ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin