Archer Jeffrey - Dziennik więzienny.doc

(10947 KB) Pobierz

Jeffrey Archer Kane i Abel Córka marnotrawna Pierwszy między równymi Czy powiemy pani prezydent? Sprawa honoru Prosto jak strzelił Co do grosza Jedenaste przykazanie Kołczan pełen strzał Złodziejski honor


JEFFREY

ARCHER

Dziennik więzienny


INYICTUS

Z piekielnej czerni, która trwa wkoło mnie,

Dziękuję bogom, obcym mi z imienia,

Za duszę moją hardą,

Wyciosaną z niepodatnego toporom kamienia.

Że w zdarzeń złych potrzasku

Ni razu nie zapłakałem,

Że głowa moja, choć obficie krwawi,

Przed niczym się nigdy kornie nie pochyli.

Stając nad tymi pagórami złości,

I padołem, jak mówią, łez,

Nie lękam się zmór nieodgadnionych dni

Ani sądnych, mrocznych lat.

Nieważne, jak wąską furtką przeciskać się mam, Co spotka mnie z litanii kar, Sternikiem swoich losów jestem sam Własnej duszy kapitanem.

William Ernest Henley (1849-1903)

przekład: Czesław Sowa Pawłowski


Tom pierwszy

BELMARSH: PIEKŁO


Dzień pierwszy

Czwartek, 19 lipca 2001

12.07 po południu

- Skazuję pana na cztery lata więzienia. - Sędzia Potts spogląda na mnie z ławy sędziowskiej z nieskrywanym zadowoleniem. Poleca, aby mnie odprowadzono.

Strażnik z agencji ochrony Securicor, siedzący obok mnie podczas odczytywania werdyktu, wskazuje drzwi po lewej stronie, których ani razu nie otwierano w trakcie trwającego siedem tygodni procesu. Od­wracam się i patrzę na moją żonę Mary, która z pochyloną głową i po­bladłą twarzą siedzi w głębi sali sądowej, z dwoma naszymi synami po bokach.

Sprowadzają mnie w dół po schodach, staję przed urzędnikiem sądowym i tak zaczyna się niekończący się proces wypełniania for­mularzy. Nazwisko? Archer. Wiek? Sześćdziesiąt jeden lat. Waga? Sto siedemdziesiąt osiem funtów, mówię.

-            Ile to będzie w kamieniach*? - dopytuje się funkcjonariusz wię­zienny.

-            Dwanaście kamieni, dziesięć funtów - odpowiadam. Wiem, bo się ważyłem na sali gimnastycznej dziś rano.

-              Dziękuję panu - mówi i prosi, żebym się podpisał u dołu strony.
Inny strażnik Securicoru - więźniowie nazywają ich szczurami

wodnymi - prowadzi mnie nie wiadomo dokąd długim, ponurym, po­malowanym na kremowo ceglanym korytarzem.

-            Ile panu wlepił? - pyta rzeczowo.

-            Cztery lata - odpowiadam.

* Kamień - ang. jednostka wagi - 14 funtów - 6,35 kg (przyp. tłum.).

9


-              Nie tak źle, za dwa lata będzie pan wolny - rzuca lekko, jakby
chodziło o dwutygodniowy pobyt na Costa del Sol.

Strażnik przystaje, otwiera kluczem olbrzymie stalowe drzwi i wprowadza mnie do celi. Pomieszczenie ma około dziesięciu stóp na pięć, też kremowe ściany, przy jednej z nich stoi drewniana ławka. Brak zegara, człowiek traci poczucie czasu, nie ma nic do roboty po­za rozmyślaniami, nic do czytania oprócz napisów na ścianie:

HARiy TU Byt pieprzyć wszystkich SĘDZIÓW

JIM DEXTEK JEST NIEWINNY, I JUŻ!

Klucz obraca się w zamku i uchylają się ciężkie drzwi. Strażnik powrócił.

-              Ma pan widzenie ze swoimi adwokatami - obwieszcza.
Wędruję znowu długim korytarzem, co kilka kroków otwierają

przede mną i zamykają okratowane furty. Zostaję wprowadzony do pomieszczenia tylko trochę większego od tamtej celi, czekają tu na mnie mój obrońca, radca królewski Nicholas Purnell i jego młod­szy wspólnik, Alex Cameron.

Nick tłumaczy, że cztery lata oznaczają dwa i że sędzia Potts orzekł karę pozbawienia wolności, świadom, że nie będę mógł wy­stąpić do rady penitencjarnej o wcześniejsze zwolnienie. Oczywiście on i Cameron wniosą apelację w moim imieniu, gdyż uważają, że Potts mocno przesadził. Radca królewski Gilly Gray, stary przyja­ciel, przestrzegł mnie poprzedniego wieczoru, że ponieważ sędziowie przysięgli byli nieobecni przez pięć dni, a ja nie wystąpiłem w swojej obronie, wniosek o apelację może nie zostać przyjęty życzliwie. Nick dodaje, że tak czy owak nie będzie rozpatrywany przed świętami Bo­żego Narodzenia, bo tylko wnioski skazanych na niskie wyroki są szybko załatwiane.

W dalszym ciągu Nick mnie informuje, że najpierw trafię do wię­zienia Belmarsh w Woolwich.

-              Przynajmniej jest to więzienie nowoczesne - zauważa, ale uprze­
dza mnie, że panuje tam ciągły hałas i boi się, że przez kilka pierw­
szych nocy nie będę mógł spać. Jest pewien, że po dwóch tygodniach
zostanę przeniesiony do więzienia kategorii D - czyli więzienia otwar­
tego - prawdopodobnie w Ford albo na wyspie Sheppey.

10


Nick tłumaczy, że musi mnie pożegnać i wrócić na salę sądową nu­mer 7, by złożyć wniosek o zwolnienie okolicznościowe, żebym mógł w sobotę być na pogrzebie mojej matki. Umarła w dniu, kiedy sędzio­wie przysięgli udali się na naradę, i jestem wdzięczny losowi, że nie dowiedziała się, iż zostałem skazany.

Dziękuję Nickowi i Aleksowi za to, co dla mnie zrobili, i wracam pod eskortą do celi. Zatrzaskują się wielkie żelazne drzwi. Strażnicy więzienni nie muszą ich zamykać na klucz, tylko je otwierają, gdyż w środku nie ma klamki. Siadam na ławce i znów się dowiaduję, że „Jim Dexter jest niewinny, i już!". Usiłuję zrozumieć, co się stało i co mnie czeka, ale w głowie mam dziwną pustkę.

Drzwi otwierają się ponownie - mniej więcej piętnaście minut póź­niej, jak mi się zdaje - i zostaję zaprowadzony do pokoju, gdzie wypeł­niam kolejny zestaw formularzy. Tęgi, przysadzisty funkcjonariusz, któ­ry coś burczy pod nosem, odbiera mi klamerkę do banknotów, sto dwa­dzieścia funtów, kartę kredytową i wieczne pióro. Umieszcza wszystko w torbie plastykowej, która zostaje zapieczętowana, i pyta, dokąd to odesłać. Podaję imię i nazwisko Mary oraz nasz adres domowy. Podpi­sawszy jeszcze dwa formularze w trzech egzemplarzach każdy, zostaję przykuty kajdankami do otyłej, niewysokiej kobiety z papierosem dyn­dającym w kąciku ust. Najwyraźniej nie spodziewają się z mojej strony żadnych kłopotów. Kobieta ma na sobie ubiór służb więziennych: białą koszulę, czarny krawat, czarne spodnie, czarne buty i czarne skarpetki.

Wyprowadza mnie z budynku do podługowatej, białej furgonetki przypominającej autobus z zaciemnionymi oknami. Zostaję umiesz­czony w czymś w rodzaju boksu - recydywiści mówią na to „sauna" - i chociaż ja widzę, co się dzieje na zewnątrz, oczekujący dziennika­rze nie mogą mnie zobaczyć i nie mają pojęcia, w którym jestem bok­sie. Flesze kamer na próżno błyskają przed każdym oknem. Długo czekamy, aż słyszę krzyk jakiegoś więźnia:

- Chyba Archer jest w tym furgonie!

Wreszcie pojazd z szarpnięciem rusza i wyjeżdża wolno z dziedziń­ca Old Bailey, rozpoczynając długą, okrężną drogę do Belmarsh, wię­zienia Jej Królewskiej Mości.

Kiedy jedziemy powoli przez ulice City, zauważam billboard „Eve-ning Standard" obwieszczający: „ARCHER SKAZANY NA WIĘ­ZIENIE". Wygląda na to, że został wydrukowany przed ogłoszeniem wyroku.


Dobrze znam drogę, jaką przemierzamy Londyn, gdyż w każdy piątek wieczorem jedziemy tędy z Mary do domu w Cambridge. Teraz jednak skręcamy nagle z głównej drogi w prawo w małą uliczkę, gdzie wita nas kolejna horda dziennikarzy. Podobnie jak tamci na dziedziń­cu Old Bailey, mogą sfotografować tylko wielki biały furgon z dziesię­cioma ślepymi okienkami. Zbliżamy się do bramy wjazdowej i widzę napis WIĘZIENIE BELMARSH. Jakiś żartowniś przekreślił literę B i wpisał na jej miejsce H, przeistaczając Piękne Błota w Piekielne. Nie­zbyt zachęcające powitanie.

Przejeżdżamy przez dwie wysokie, sterowane elektronicznie, okra-towane bramy, po czym furgon zatrzymuje się na dziedzińcu okolo­nym wysokim na trzydzieści stóp murem z czerwonej cegły, zwieńczo­nym drutem kolczastym. Kiedyś czytałem, że jest to jedyne w Anglii więzienie o zaostrzonym rygorze, z którego nikt nigdy nie uciekł. Za­dzieram głowę, spoglądając na mur, i uzmysławiam sobie, że rekord świata w skoku o tyczce wynosi 20 stóp i 2 cale.

Drzwi furgonu otwierają się i wychodzimy pojedynczo, a następnie jesteśmy prowadzeni do rejestracji, po czym gromadzą nas w wielkiej oszklonej celi, mieszczącej około dwudziestu osób. Kierownictwo wię­zienia nie może ryzykować skupienia tak wielu więźniów w jednym miejscu, bez możliwości obserwacji. Często jest to dla oskarżonych pierwsza okazja do rozmowy od chwili, gdy zostali skazani. Siadam na ławce przy ścianie w głębi, przysiada się do mnie wysoki, dobrze ubrany, przystojny młody Pakistańczyk, który wyjaśnia, że nie jest więźniem, tylko osadzono go tutaj w areszcie śledczym. Pytam, o co jest oskarżony.

-              O ciężkie uszkodzenie ciała - odpowiada. - Pobiłem żonę, kiedy
ją zastałem z innym mężczyzną w łóżku. Zapudłowali mnie w Bel-
marsh, bo proces nie może się zacząć, dopóki ona nie wróci z Grecji,
gdzie oboje są na wakacjach.

Przypominam sobie słowa, które Nick Purnell rzucił mi na poże­gnanie:

-           Nie wierz w nic, co ci będą mówić w więzieniu, i nigdy nie dysku­tuj o swojej sprawie ani o apelacji.

-           Archer! - słyszę krzyk. Wychodzę z oszklonej celi i udaję się do pokoju przyjęć, gdzie każą mi wypełnić jeszcze jeden formularz. -Nazwisko, wiek, wzrost, waga? - dopytuje się funkcjonariusz więzien­ny, który siedzi za biurkiem.

12


-             Archer, sześćdziesiąt jeden lat, pięć stóp i dziesięć cali wzrostu, sto siedemdziesiąt osiem funtów wagi - odpowiadam, a on pyta, ile to kamieni i wpisuje te dane w malutki kwadracik.

-             Dobra, Archer. Idź pan dalej, tam czeka mój kolega.

Tym razem mam do czynienia z dwoma funkcjonariuszami. Jeden stoi, drugi siedzi za biurkiem. Ten za biurkiem każe mi stanąć pod lampą łukową i rozebrać się. Obydwaj mężczyźni starają się prze­prowadzić całą operację w tak ludzki sposób, jak to tylko możliwe. Najpierw zdejmuję marynarkę, potem krawat i koszulę.

-              Aąuascutum, Hilditch and Key i Yves Saint Laurent - recytuje
stojący funkcjonariusz, a drugi wpisuje te informacje w stosowne ru­
bryki.

Następnie pierwszy każe mi podnieść ręce nad głowę i obrócić się wkoło, przy akompaniamencie szumu kamery wideo umocowanej na ścianie. Zwracają mi koszulę, ale zatrzymują spinki z Izby Gmin. Oddają mi marynarkę, ale krawata nie. Potem proszą, żebym zdjął buty, skarpetki, spodnie i kalesonki.

-              Church, Aąuascutum i Calvin Klein - obwieszcza funkcjo­
nariusz.

Znów obracam się wkoło i teraz muszę pokazać podeszwy stóp. Mężczyzna objaśnia, że czasem ukrywa się tam pod przylepcem nar­kotyki. Mówię, że nigdy w życiu nie brałem narkotyków. Nie okazuje zainteresowania. Zwracają mi kalesonki, spodnie, skarpetki i buty, ale skórzanego paska nie.

-             Czy to jest pańskie? - pyta funkcjonariusz, wskazując żółty ple­caczek, który leży obok mnie na stole.

-             Nie. Nigdy tego nie widziałem - odpowiadam.

-             William Archer - mówi, spojrzawszy na nalepkę.

-             O, wobec tego to jest od mojego syna.

Funkcjonariusz odsuwa zamek i ukazują się dwie koszule, dwie pary kalesonków, sweter, sportowe pantofle i neseserek z przyborami toaletowymi, w którym znajduje się wszystko, co mi potrzeba. Nese­serek natychmiast mi konfiskują, reszta rzeczy natomiast, jedna obok drugiej, zostaje ułożona na blacie biurka. Funkcjonariusz wręcza mi wielką torbę plastykową z wydrukowanym granatowymi literami na­pisem Więzienie Jej Królewskiej Mości Belmarsh, osadzonym na ko­ronie. Widać w obecnych czasach wszystko musi mieć swój znak fir­mowy. Kiedy przekładam do torby rzeczy, które pozwolono mi za-

13


trzymać, funkcjonariusz mnie informuje, że żółty plecak zostanie zwrócony mojemu synowi na koszt państwa. Dziękuję mu. Wygląda na zdziwionego. Iriny funkcjonariusz odprowadza mnie z powrotem do oszklonej celi. Idę, przyciskając do piersi plastykową torbę.

Teraz siadam koło innego więźnia, który oznajmia, że ma na imię Aszmil; pochodzi z Kosowa, jest w trakcie procesu.

-            O co jest pan oskarżony? - pytam.

-            Nielegalne sprowadzanie imigrantów - mówi i zanim coś po­wiem, ciągnie dalej: - Oni wszyscy są więźniami politycznymi, którzy trafiliby do więzień albo gorzej, gdyby zostali w swoim kraju. - To brzmi jak dobrze przećwiczona kwestia. - A za co pan oberwał?

-              Archer - rozbrzmiewa ten sam służbisty głos.
Zostawiam mojego sąsiada i wracam do punktu przyjęć.

-              Teraz obejrzy pana lekarz - oznajmia funkcjonariusz zza biurka,
wskazując zielone drzwi za swoimi plecami.

Nie wiem, dlaczego zaskakuje mnie widok młodziutkiego interni­sty, który wstaje, gdy wchodzę.

-              David Haskins - przedstawia się i dodaje: - Przykro mi, że spo­
tykamy się w takich okolicznościach.

Siadam po drugiej stronie biurka, tymczasem on otwiera szufladę i wyciąga kolejny formularz.

-            Czy pan pali? -Nie.

-            Pije?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin