Sandemo Margit - Saga o czarnoksiężniku 13 - Klasztor w Dolinie Łez.rtf

(428 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO

Margit Sandemo

KLASZTOR W DOLINIE ŁEZ

Saga o czarnoksiężniku tom 13

STRESZCZENIE

Są lata czterdzieste osiemnastego wieku.

Od dłuższego czasu islandzki czarnoksiężnik Móri i jego norweska żona Tiril cierpią prześladowania ze strony złego zakonu rycerskiego. Móri i jego rodzina poznali wiele spraw związanych z tajemnicą Świętego Słońca, wielkiej złotej kuli o strasznych magicznych właściwościach. Święte Słońce zaginęło przed tysiącami lat.

Istnieją ponadto dwa szlachetne kamienie, które zły zakon pragnie zdobyć. Najstarszy syn Móriego i Tiril, Dolg, młodzieniec o mistycznej, czyniącej go podobnym do elfa urodzie oraz niezwykłych zdolnościach, znalazł w dzieciństwie wielki szafir. Teraz Dolg jest już dorosły i właśnie niedawno odszukał na Islandii czerwony farangil, drugi z tajemniczych klejnotów. Do obu pomógł mu dotrzeć duch opiekuńczy Dolga, zwany Cieniem, sam nimi bardzo zainteresowany. Wiele wskazuje na to, że owe szlachetne kamienie stanowią klucz, który otworzy Wrota. Nikt jednak, z wyjątkiem Cienia, nie wie, o jakich to wrotach mówią niejasne pogłoski.

Całkiem ostatnio odnaleziono też mapę, która pokazuje, gdzie znajdują się owe Wrota. Starą mapę odkryto podczas fantastycznej wyprawy do Karakorum u podnóża Himalajów. Móri i jego przyjaciele właśnie stamtąd wrócili.

„W skład rodziny jego i Tiril wchodzą następujące osoby:

Dolg, niezwykły młodzieniec o nadprzyrodzonych zdolnościach, lat 23.

Villemann, żądny przygód brat Dolga, lat 21.

Taran, zawsze optymistycznie usposobiona bliźniaczka Villemanna, lat 21.

Uńel, podobny do anioła, istota sprzed wielu tysięcy lat.

Theresa, księżna, matka Tiril.

Erling, jej mąż, stary przyjaciel Móriego i Tiril.

Rafael, marzyciel, przybrany syn Theresy i Erlinga, 23 lata.

Danielle, delikatna, łagodna i bezradna siostra Rafaela, 19 lat.

No i, oczywiście, pies Nero.


Czarnoksiężnik Móri, przekraczając w młodości granice naszego świata ze światem istniejącym obok, sprowadził ze sobą do ludzkiego wymiaru grupę duchów, które wspierają rodzinę w jej walce z rycerskim zakonem. Owe duchy pomogły im właśnie teraz wrócić w bardzo krótkim czasie z Karakorum. Tak się jednak złożyło, że małą Danielle wysłano do domu przed innymi. Odprowadzała ją pani powietrza, ale musiała nieoczekiwanie przyłączyć się do reszty grupy. Zostawiła więc Danielle w lesie na wschód od dworu Theresenhof. Wkrótce wszyscy pozostali dotarli do domu, lecz Danielle tam nie zastali.

Nikt z biorących udział w wyprawie nie widział jej od chwili, gdy się z nimi pożegnała!

Dłużej już tego nie zniosę, myślała Danielle, brnąc w mokrym śniegu przed siebie w kierunku, gdzie, jak sądziła, powinno się znajdować Theresenhof.

Była oszołomiona, wciąż nie bardzo przytomna po koszmarnych przeżyciach w Karakorum i po wywołującej zawrót głowy powrotnej podróży do domu w towarzystwie pani powietrza. W dodatku środek nasenny wciąż jeszcze działał. Przewodniczka zostawiła ją po prostu w lesie, samą i przestraszoną. Marzły jej nogi, głodna była ponad wszelkie wyobrażenie i nieludzko zmęczona. Ale nawet nie to w największym stopniu odbierało jej odwagę.

Teraz trzeba już nareszcie skończyć ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, myślała w desperacji Koniec z duchami i podróżowaniem w czasie oraz przestrzeni do innych sfer. To dobre dla wuja Móriego i jego dzieci, ja jednak jestem całkiem zwyczajną dziewczyną i nie mam żadnych, ale to żadnych zdolności okultystycznych. Chcę prowadzić normalne życie, jakie przystoi młodej dziewczynie ze szlacheckiego rodu, chcę założyć rodzinę i osiąść nareszcie w spokoju. Mieć kilkoro ładnych, zdrowych dzieci. -

Problem polegał jedynie na tym, że Danielle nigdy nie została poinformowana, skąd się takie miłe i ładne dzieci biorą. Sądziła, że wystarczy po prostu wyjść za mąż, a dzieci pojawiają się niejako same z siebie, dzięki błogosławieństwu księdza. Być może zbyt długo żyła w atmosferze czarów i niezwykłości? Może wierzyła, że ślubne błogosławieństwo to coś w rodzaju hokus - pokus? Jak zaklęcia Móriego, który za pomocą magicznych run i formułek otwiera tajemnicze zamki.

Delikatny uśmiech pojawił się na jej wargach. To życie, prowadzone na cieniutkiej niczym ostrze noża granicy pomiędzy rzeczywistością a światem magicznym, było przecież także i zabawne, i niezwykle podniecające! Obcowanie z rodziną Móriego to nieprzerwane pasmo przygód. A przybrane rodzeństwo... cóż za cudowni szaleńcy!

Och, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, dlaczego nie jest już w stanie ciągnąć tego dalej. Niezwykłość przeżyć zawdzięczała przecież w ogromnej mierze temu, że była zakochana, najpierw w Dolgu, a potem w Villemannie.

Teraz obaj odwrócili się do niej plecami.

I od tej chwili fantastyczne przygody nie wydawały się jej już takie fascynujące.

Kiedy ostatecznie uświadomiła sobie, że Dolg nigdy się nią nie przejmował, a Taran powiedziała, iż Ville - mann jest w Danielle zakochany od lat, ona również odkryła młodszego z braci.

Teraz zrozumiała, że jego utraciła także, zanim zdążyła mu wyznać, jak bardzo jej na nim zależy.

W głębi duszy dobrze wiedziała, dlaczego się tak stało. Zarówno ona, jak i on dojrzewali. Villemann jednak szybciej, był zresztą starszy. W jej przypadku sprawy toczyły się nieco wolniej. A Villemann zaczął patrzeć na nią jakby nowymi oczyma, stwierdził, że jest i pozostanie niebywale dziecinna. To, co kiedyś było w niej wzruszające właśnie przez tę niedojrzałość, miało już takie na zawsze pozostać, tyle że z upływem lat traciło na świeżości i wdzięku. Danielle się nie rozwijała.

Bardzo gorzkie uczucie, kiedy się coś takiego stwierdza w odniesieniu do własnej osoby.

Ale przecież nie mogę być inna, niż jestem, myślała zbuntowana. Oczywiście, że nie jestem odpowiednią dziewczyną dla Dolga czy Villemanna, ale istnieje chyba na świecie ktoś, komu potrzebne będzie takie łagodne... delikatne... naiwne cielę...

Z trudem brnęła w głębokim śniegu, pochłonięta smutnymi myślami.

Nagle przystanęła.

Rozejrzała się wokół.

Teraz powinnam chyba już wyjść z tego lasu, przestraszyła się. Dokładnie na wprost muszą leżeć zabudowania Theresenhof, może jeszcze słabo widoczne ze sporej odległości, ale gdybym chociaż zobaczyła czerwone dachy budynków na wzgórzu...

A tymczasem nic tylko las. Las, las, las...

Boże drogi, gdzie ja właściwie jestem?

Młody drwal, Leonard Waldboden, wyszedł wczesnym rankiem, by wyciąć chaszcze na zarośniętej leśnej działce. Był to pogodny człowiek, przystojny, choć może nie olśniewająco urodziwy. Miał pełne życzliwości spojrzenie, a beztroskie życie, jakie prowadził, sprawiało, że patrzył na świat spokojnie.

Leonard cieszył się zawsze powodzeniem u dziewcząt, sam nie bardzo rozumiał, dlaczego, bo na przykład starszy brat był od niego dużo bardziej przystojny, a pod tym względem nie wiodło mu się najlepiej. Brat jednak bywał często niezadowolony, złościł się też na Leonarda za to jego szczęście do kobiet.

Po spędzonym wesoło na tańcach sobotnim wieczorze Leonard czuł się w ów poniedziałkowy poranek wyspany i rześki. Lubił przebywać w lesie, gdzie echo niosło się daleko i panowała mroźna świeżość. Ziemię pokrywała cienka warstwa śniegu i...

Nagle przystanął. Wpatrywał się uważnie w leśne podłoże, nie bardzo rozumiejąc, co to znaczy. Widział ślady niedużych stóp. Kobieta albo większe dziecko?

Ślady w lesie nie są w końcu niczym specjalnie dziwnym, zdumiewające było natomiast to, że te tutaj pojawiały się jakby znikąd. Po prostu były, zmierzały ku zachodowi, ale nie miały nigdzie początku. Wyglądało tak, jakby się zaczynały właśnie na tej polance, którą Leonard miał przed sobą. Jakby ten, kto je zostawiał, wychynął spod ziemi albo spadł z nieba.

Leonard nie pojmował, co to się mogło stać. Niesamowita sprawa, poczuł ciarki na plecach. Miał ochotę zawrócić i uciec stąd jak najdalej, ale ciekawość zwyciężyła i ruszył za dziwnymi śladami.

Kiedy już opuścił polankę, uspokoił się nieco. Tak naprawdę nie badał dokładnie okolicy, może więc ten człowiek zeskoczył w którymś miejscu z drzewa? Chociaż skąd by się tam wziął? Nie, najprawdopodobniej to jakieś dziecko, które dla zabawy szło tyłem, a potem ruszyło znowu przed siebie, stawiając stopy dokładnie w tych samych miejscach co przedtem. To oczywiste, nie ma się nad czym zastanawiać. On sam przecież tak robił w dzieciństwie, żeby oszukać brata, za co dostawał lanie.

Ślady układały się bezładnie. Zdawało się, że od czasu do czasu idący przystawał, jakby nie wiedząc, co dalej. A może ona czy on to zabłąkany wędrowiec? Tak, chyba tak.

To przypuszczenie skłoniło Leonarda, by szukać dalej. Znał przecież las jak własną kieszeń, a chętnie by pomógł komuś w potrzebie. Jeśli ów człowiek zamierzał iść na zachód, jak to z początku wyglądało, to później zawrócił. Ku północy. Niedobrze.

Młody drwal pospieszył naprzód.

W niektórych miejscach śnieg całkiem stopniał i ziemia była czarna, a wtedy ślady się urywały. Wyglądało zresztą na to, że idący chętniej wybiera właśnie te gołe miejsca. Z pewnością marznie w nogi.

I wtedy ją zobaczył. Stała bezradna w sosnowym zagajniku, próbując się zorientować w stronach świata, ale najwyraźniej bez rezultatu.

- Dzień dobry! - zawołał Leonard przyjaźnie. - Czy panienka zabłądziła?

Odwróciła się gwałtownie.

O Boże, jakaż ona ładna! Serce Leonarda zabiło z ożywieniem. To prawdziwa królewna z bajki! I płakała. A jak się przestraszyła jego głosu! Aż podskoczyła.

- Czy panienka zabłądziła? - powtórzył, podchodząc bliżej. i

- Myślę, że tak - odparła żałosnym głosikiem.

- O Jezu - jęknął Leonard. Zaczął jej się uważniej przyglądać.

Ubranie miała na sobie dosyć dziwaczne. Obszerne i z pewnością bardzo praktyczne, ale jak na księżniczkę z bajki, niezbyt wytworne. Określenie „wytworne” przyszło mu do głowy, kiedy spoglądał na jej ładną buzię. Ale ubranie? Nie!

Gruba chustka na kręconych włosach nadawała jej chłopski wygląd. Chustka miała, oczywiście, chronić przed zimnem, ale elegancka nie była. Zniszczony i brudny kożuszek z owczej skóry, wysokie, zapinane na guziki buty i... Boże drogi, pomyślał Leonard zdumiony. Spodnie! Ona ma na sobie szerokie spodnie. Czegoś podobnego jeszcze w życiu nie widziałem! Spodnie zamiast spódnicy! Uszyte z grubego materiału.

Dziewczyna w spodniach?

Biedak nie mógł, oczywiście, wiedzieć, że kobiety z Theresenhof już dawno zrezygnowały z jeżdżenia w damskich siodłach podczas swoich długich i męczących wypraw. Theresa i Tiril wymyśliły wobec tego szerokie spodnie, które do męskiego siodła były najwygodniejszym ubraniem. Wszystkie cztery panie z Theresenhof uważały teraz, że to znakomity strój nie tylko do konnej jazdy. Kobiety z otoczenia Móriego rzadko przejmowały się tym, co inni sądzą na temat ich stylu życia.

Gdy Leonard zorientował się, że stoi oto i gapi się na dziewczynę jak na dziwoląga, odwrócił wzrok i rzekł z uśmiechem:

- Mam na imię Leonard i do moich obowiązków na leży doglądanie lasu. Mieszkam w majątku Webera. A jak tobie na imię?

Uważał, że „doglądać lasu” i „mieszkać w majątku” brzmi znacznie lepiej, niż „być drwalem”, jednym z wielu parobków we dworze.

- Ja jestem Danielle - odparła nieśmiało. - I mieszkam w Theresenhof.

Sądząc po ubraniu, musi to być jakaś dziewczyna pracująca w dworskich oborach, pomyślał Leonard. Ale jakaś bardzo delikatna i drobna, rzadko się takie widuje.

Biedactwo, taka była wystraszona, kiedy się pokazałem.

- Odprowadzę cię do domu - powiedział ze wzruszeniem w głosie.

Kiedy odskoczyła w tył, zapytał zdumiony:

- Ale ty się chyba mnie nie boisz? Nie chcę zrobić ci krzywdy.

Dziewczyna spuściła wzrok.

- Wybacz, nie chciałam być niewdzięczna - szepnęła. - Tylko że ostatnio przeżyłam tyle okropnych rzeczy. Dziękuję ci. Jeśli zechcesz pokazać mi, jak wyjść z tego lasu, to ja już potem sama znajdę drogę.

- Oczywiście!

Leonard, jako się rzekło, przywykł do podziwu dziewcząt i dość często to wykorzystywał. Doświadczenie podpowiadało mu, że służące od krów na ogół wiedziały, czego chcą, i tylko czekały na rozkoszne sam na sam.

Z tą Danielle jednak nie był całkiem pewien. Sprawiała wrażenie bardzo niewinnej i ufnej. Ale to, oczywiście, tylko pozory. Mówiła ładnym językiem, on jednak orientował się, że styl mówienia służby bywał różny, niekiedy poprawny, niekiedy nawet dość wulgarny. Wszyscy rozumieli, o co tak naprawdę chodzi.

Dziewczyna jednak jest taka śliczna. Kiedy powiedział „chodź”, wyciągając rękę, po długim wahaniu podała mu swoją i potem szła obok niego po śniegu. Czuł, jak lodowato zimna jest jej drobna dłoń, i znowu ogarnęło go wzruszenie.

- Marzną ci nogi?

- Trochę - odparła cicho, a zaraz potem dodała: - Ale to minie, kiedy pójdziemy.

Leonard sam nie byłby w stanie ogarnąć wszystkich nieczystych myśli, jakie kłębiły mu się w głowie, gdy powiedział:

- Tu niedaleko jest stary szałas drwali. Możemy tam przez chwilę odpocząć, rozpalę ogień, to się rozgrzejesz.

- Nie powinieneś robić sobie tyle kłopotu z mojego powodu - zaprotestowała nieśmiało.

- To w każdym razie bardzo miły kłopot - odparł z uśmiechem doświadczonego uwodziciela.

Dziewczyna zarumieniła się. Nie wyglądało na to, że jest przyzwyczajona do takich lekko frywolnych rozmów z młodymi mężczyznami. Ręce też miała znacznie delikatniejsze, niż miewają służące. Może to pokojówka, służy w domu? Nie, w takim pospolitym ubraniu? To niemożliwe. Świniarka? Też nie. Mogłaby natomiast zajmować się kurami. Nie potrafił określić jej zajęcia.

Zauważył jednak ukradkowe spojrzenia i zachwycony uśmiech panny, kiedy sądziła, że on nie widzi.

Podobam jej się, pomyślał i ta świadomość wywołała nieoczekiwane bicie serca. Boże drogi, Leonard, ta mała chyba zawróciła ci w głowie? I to po paru minutach znajomości? Zwykle przecież potrafisz zachować chłodny umysł.

Im jednak dłużej na nią spoglądał, tym gwałtowniej biło jego serce. Wzburzenie ogarniało i duszę, i zmysły.

Leonard, coś ty! przywoływał do porządku sam siebie. Uspokój się! To zwyczajna dziewczyna.

Wiedział już jednak na pewno, że tak nie jest. W każdym razie nie dla niego.

Trzeba brać pod uwagę środowisko, w jakim Leonard dorastał. Bez surowych zasad moralnych, bez jakiejkolwiek ogłady. Był to w gruncie rzeczy dobry chłopak, który mógł wyrosnąć na kulturalnego człowieka, może nawet zdobyć wykształcenie, gdyby tylko miał po temu warunki. Ale nie znał świata, w którym młodzi ludzie się kształcą. Znał jedynie grubiańskie dowcipy parobków i ich opowieści o sobotnich doświadczeniach z dziewczynami, sam prowadził takie samo życie i nabrał przeświadczenia, że wszystko, co pożądane, budzi opór, dzięki temu zdobył też większość swego doświadczenia z kobietami. O tym jednak, co mógłby przeżyć z tą drobną panienką, za nic nie opowiedziałby ordynarnym parobkom, swoim kolegom. To zupełnie wyjątkowa sprawa.

Leonard, sympatyczny, troskliwy i życzliwy, miał poczucie humoru i był przyjacielem ludzi i zwierząt. Ale takiej dziewczyny jak Danielle nigdy przedtem nie spotkał. Ubranie sprawiało, że nie potrafił określić jej pochodzenia, i popełniał pod tym względem błąd. Brał ją za kogoś z własnego świata.

Danielle szła obok cicha. Raz po raz spoglądała na niego ukradkiem. O, jakiż to wspaniały chłopak! Leśniczy. Może nawet myśliwy, nie potrafiła powiedzieć. Mama Theresa z pewnością by go bardzo polubiła, Danielle musi go kiedyś zaprosić do domu.

Pomiędzy wysokimi drzewami było dość ciasno, Danielle musiała więc podążać za Leonardem. Stąpała po jego śladach, by śnieg nie wpadał jej do butów. Nagle zachichotała pod nosem. Ludzie mówią, że jeśli dziewczyna idzie po śladach mężczyzny, to się w nim zakocha. Ona, oczywiście, zakochana nie jest, ale lubi tego idącego przed nią leśniczego. Bardzo. On ma takie mocne dłonie. Szerokie barki i wąskie biodra. Twarz niespecjalnie urodziwa, ale też i niebrzydka, a poza tym ów Leonard był niebywale czarujący! Kiedy na nią patrzył, w jego oczach pojawiały się wesołe ogniki. Ale miał też we wzroku inny wyraz, coś, dzięki czemu ogarniało ją poczucie wspólnoty z tym nieznajomym.

Bardzo jej się to podobało.

Uratował jej życie! To wspaniałe! Danielle była takim właśnie romantycznym typem dziewczyny, która zakochuje się w swoim wybawicielu. Wpatrywała się w jego plecy, wstrzymując oddech, w jego ciemnobrązowe włosy, na których nie nosił czapki. Patrzyła na grubą samodziałową kurtkę, do której poprzyczepiały się sosnowe szpilki...

W pewnym momencie Leonard odwrócił się i uśmiechnął do Danielle szeroko. O, poczuła, że wprost topi się w cieple tego uśmiechu. Coś dla siebie nawzajem znaczyli. Była pewna, że on się do nikogo prócz niej tak nie śmieje. Oni dwoje bowiem mieli coś wspólnego. Łączyło ich to nieprawdopodobnie romantyczne spotkanie w głębi lasu...

- Zmęczona? - zapytał z czułością w głosie.

- Nie, nie - zapewniła pospiesznie, przemilczając fakt, iż ledwo powłóczy nogami i że jest strasznie, ale to strasznie głodna. Nie potrafiła ocenić, czy Leonard ma przy sobie drugie śniadanie, a nie chciała sprawiać mu kłopotu narzekaniem. Poza tym jej zmęczenie wkroczyło już w tę fazę, w której odczuwa się jedynie pustkę w głowie i człowiek pragnie tylko usiąść i przestać istnieć. Oczy pieką przy tym nieznośnie, ale w ogóle nie chce się spać.

- Właśnie zbliżamy się do szałasu - rzekł przyjaźnie.

Danielle przystanęła. Nie wiedziała, co powinna zrobić, pojęcia nie miała, dlaczego się waha, bo, jak powiedzieliśmy, niezwykłe misteria miłości były jej całkowicie nie znane. Platoniczne uniesienia, romantyczne wizje, oto co znała w tej dziedzinie. Nigdy nie zdobyła wiedzy na temat bardziej konkretnych stron stosunków pomiędzy kobietami i mężczyznami.

Leonard trochę mocniej ścisnął dłoń dziewczyny. Dlaczego ona się waha? Czyżby zamierzała się drożyć?

Nie, nie ona.

Las trwał w ciszy. Gdzieś daleko dzięcioł tłukł z zapałem w pień sosny, niebo stało nad ziemią szare, ale nic nie wskazywało, że spadnie więcej śniegu. Poranek minął, zbliżało się południe.

Danielle popatrzyła na Leonarda i na jej delikatnej, zmarzniętej buzi pojawił się nieśmiały uśmiech. Od szyi ku policzkom rozlewał się intensywny rumieniec.

Naprawdę wpadłem jej w oko, uznał młody drwal i z radości o mało nie podskoczył. I jest chętna do wszystkiego, mógłbym niemal przysiąc.

Niemal.

Co tam, zaraz się sprawy ułożą po mojej myśli. Jeśli Leonard Waldboden cokolwiek potrafi, to właśnie przekonywać wahające się panny!

- Chodź - powiedział łagodnie i Danielle ufnie weszła za nim do brzydkiego szałasu. Rozpadający się, popodpierany, oznaczał jednak ciepło i odpoczynek!

I jaki uprzejmy jest dla niej ten całkiem przecież obcy człowiek! Naprawdę wzruszająco uprzejmy, przyprowadził ją do szałasu tylko dlatego, że zmarzły jej nogi.

Leonard szarmancko przytrzymał Danielle drzwi. Zdawał się nie zauważać, że skrzypnęły przy otwieraniu potwornie i że musiał je podpierać, by nie spadły z zawiasów. Wiedział, że powinien być uprzejmy! Takich manier biedaczka nigdy pewnie jeszcze nie doświadczyła, myślał zadowolony z siebie. Teraz z pewnością za - chichocze i wymierzy mi klapsa w dłoń. Tak robią skrępowane dziewczyny, gdy nie wiedzą, jak się zachować wobec rycerskiego mężczyzny.

Doznał jednak rozczarowania, bowiem ona podziękowała jak za coś oczywistego i spokojnie weszła do środka.

Ta Danielle wszystko robi inaczej.

O Boże, ależ ona ładna! Buzia i nos zaczerwieniony od mrozu, na policzkach brudne ślady łez. Zresztą w ogóle była niewiarygodnie brudna, jakby się nigdy nie myła. Albo w drodze musiała się bardzo namęczyć, albo... Nie, w to drugie nie był w stanie uwierzyć. Nie ta drobna panienka, jej życie było pewnie okropnie jednostajne.

Teraz jednak czeka ją przygoda, o której długo nie zapomni! Leonard potrafił czynić fascynującym życie młodych kobiet.

Ale i on musiał przyznać, że ledwie jest w stanie opanować podniecenie. Ta mała tak bardzo się różniła od dziewcząt, które rutynowo podbijał.

W szałasie nie czekało ich nic specjalnego. Zimno, nędznie, rozpadające się ściany, dwie prycze i stare palenisko, które zbudowali drwale. Zamiast podłogi klepisko z gliny zasypane śmieciami, wiórami i chrustem. Drewniana skrzynka zamiast stołu, krzeseł nie było w ogóle. Leonard natychmiast zabrał się do rozpalania ognia.

- Zdejmij buty - poradził Danielle. - I połóż je przy ogniu, to przeschną.

Wahała się przez moment, ale w końcu posłuchała. Odetchnęła rozkosznie, kiedy ciepło dotarło nareszcie do jej zdrętwiałych z zimna stóp.

Leonard podszedł do koi, na której siedziała, i objął jej drobne ramiona. Danielle zesztywniała, a potem odsunęła się.

Do licha! Tu się zanosi na długie i żmudne zabiegi. Leonard jednak znał i ten wariant.

Poza tym mieli czas. Dziewczyna stanowiła dla niego wyzwanie. Jeśli chce się drożyć, to on przystanie również na taką zabawę.

Kiedy ciepło zaczęło się rozchodzić po izbie, usiadł obok niej na pryczy, zachowując jednak przyzwoitą odległość, i zapytał, czy wciąż marznie.

- Już trochę lepiej - szepnęła.

Najwyraźniej była skrępowana tym, że siedzi tutaj z nim sama.

- Ile ty masz lat? - zaciekawił się Leonard.

- Osiemnaście - odparła cicho, spuszczając wzrok. - Na wiosnę skończę dziewiętnaście.

Osiemnaście? W takim razie musi być już nieźle doświadczona! Dlaczego więc się wygłupia?

Nie mógł się jednak na nią złościć. Nigdy przedtem nie miał do czynienia z czymś równie delikatnym, powinien więc wyciągnąć z tej krótkiej chwili, ile tylko się da.

Ale właściwie dlaczego tylko z krótkiej? Leonard czuł, że tę dziewczynę pragnąłby poznać znacznie lepiej. Nie chciał, żeby się wszystko skończyło po kilku uściskach, dając pospieszną i szybko przemijającą radość.

Dziewczyna znowu ziewnęła. Obraziłby się, gdyby nie jej z daleka widoczne wielkie zmęczenie. Jakby nie spała od wielu nocy.

- Czy mogę ci wymasować ramiona? - zapytał odważ nie, kiedy milczenie stawało się męczące.

Dziewczyna podskoczyła zdumiona.

- Co? Nie, ja...

Leonard jednak nie zamierzał już dłużej tracić czasu. Przysunął się bliżej i położył swoje ogromne dłonie na jej barkach. Boże, jakaż ona krucha! Przycisnął mocno i zaczął masować. Potem przesunął dłonie na łopatki i kręgosłup. To powinno ją rozbudzić.

- No i co, czujesz się lepiej?

- Taaak - wyjąkała, bo Leonard masował z takim zapałem, że potrząsał nią całą.

- Zdejmij tę grubą kurtkę, ona kompletnie przemarzła i wcale cię teraz nie grzeje - zaproponował podstępnie.

- Przecież nie mogę - zaprotestowała.

Chryste, pomyślał Leonard. Ta dziewczyna okręciła mnie sobie wokół małego palca. Jestem skończony! Muszę ją mieć.

- Dlaczego nie miałabyś zdjąć kurtki? - mruknął, zsuwając kożuszek z jej ramion.

- Mama mówi, że nie wolno mi przebywać samej z młodymi mężczyznami. I nie powinnam nic z siebie zdejmować.

Leonard westchnął. Zaczynają się problemy. Ale wyzwanie stawało się coraz bardziej podniecające. A on uwielbiał wyzwania.

- Przecież tu chodzi o to, żebyś się nie zaziębiła - próbował przekonywać. Po chwili rzeczywiście udało mu się zdjąć z niej kożuszek.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin