Lech Kaczyński. Daleko od Wawelu - Majewski Michał.pdf

(421 KB) Pobierz
389722546 UNPDF
Lech Kaczyński. Daleko od Wawelu
Miesiącami przyglądaliśmy się Lechowi Kaczyńskiemu i jego otoczeniu, które nazwaliśmy „strasznym
dworem”. Napisaliśmy o tym kilka tekstów, za które urzędnicy publicznie nas rugali, a w rozmowach przy
kawie przyznawali rację. Ludzie prezydenta nigdy nie zerwali z nami kontaktów. Ciągle opowiadali, co
dzieje się za zamkniętymi drzwiami Pałacu Prezydenckiego. Książka, która jest złożona w dużym stopniu
z ich opinii i wypowiedzi, była na ukończeniu na początku kwietnia 2010 roku. Miała być głosem w
dyskusji o tym, jaka była prezydentura Lecha Kaczyńskiego.
Przed publikacją chcieliśmy porozmawiać z prezydentem i kilkoma jego ministrami. Pałac zastanawiał się
przez długie tygodnie. Planowana książka niepokoiła otoczenie głowy państwa i jego samego.
Prezydencki minister osobiście dzwonił do jednego z naszych rozmówców, prosząc, by nie udzielał nam
wypowiedzi. Potem nastąpił przełom. Zostaliśmy zaproszeni do Pałacu i poinformowano nas, że jest
zgoda na wywiad z prezydentem i jego urzędnikami. Na przeszkodzie stanęła drobna okoliczność
techniczna. Prezydent leciał do Smoleńska i nikt w rozgardiaszu przygotowań do wizyty nie miał głowy do
spotykania się z reporterami. Wszystko miało odbyć się więc „zaraz po 10 kwietnia”
Postanowiliśmy niczego nie zmieniać w tej książce. Nie wycięliśmy żadnego fragmentu. Nie dodaliśmy
389722546.001.png
żadnych historii. W niektórych cytatach – z oczywistych powodów – zmieniliśmy czas z teraźniejszego na
przeszły. Dokonaliśmy poprawek redakcyjnych. To wszystko.
Książka nie pokazuje pomnikowego Lecha Kaczyńskiego, a polityka pełnego sprzeczności, takiego, jakim
widzieliśmy go przed 10 kwietnia.
Część pierwsza
Straszny dwór
Tytus
Mały piesek rasy terier szkocki wabił się Tytus.
Gdy Tupolew rozpędzał się po pasie startowym, prezydent albo prezydentowa trzymali go na smyczy.
Kiedy maszyna osiągała wysokość przelotową, biegał po pokładzie,
a czasem wchodził do kabiny pilotów. Bywało, że – gdy para prezydencka nie widziała – lotnicy musieli
Tytusa poczęstować lekkim kopniakiem. Wtedy pies stawał przy drzwiach do salonki. Najpierw patrzył na
swoje odbicie, a potem zaczynał ujadać. Potrafił tak przez 15 albo 20 minut. Pasażerom pękały głowy. Byli
bezradni. Pan prezydent, widząc na sobie błagalne spojrzenia współpracowników, tylko rozkładał ręce:
„No co mam zrobić? Przecież go nie oddam!”.
Teriera pomogła wybrać Kaczyńskim znajoma – Hanna Fołtyn-Kubicka. Już w hodowli odradzano tego
szczeniaka,
bo wyraźnie trzymał się z daleka od grupy, ale Kaczyńscy się uparli i nie było wyjścia. Tytus był
kompletnie niewychowany. Kiedy wychodził na przechadzkę z Pałacu, prezydenccy urzędnicy informowali
się nawzajem: „Bestia w ogrodzie!”.
Tytus był łącznikiem z dawnym normalnym życiem, które zmieniło się w sprawowanie urzędu. Był więc
nietykalny, cieszył się absolutną wolnością. Łapał za nogawki, kąsał nieważne, czy ministra, czy oficera
BOR-u. Nie przepuszczał nawet właścicielowi. Kaczyńskiemu głupio się było przyznać, że szarpie go
własny pies. Opowiadał więc lekarzowi bajki. Na przykład, że zaczepił nogawką o ogrodzenie.
Choć domowe zwierzę zawsze „dobrze robi” politykowi (jak mówią fachowcy od PR-u, „ociepla
wizerunek”), ludzie bliscy Kaczyńskiemu niechętnie rozmawiali o Tytusie:
„Co mam wam powiedzieć? Że prezydent nie radzi sobie z terierem? Zaraz zapytalibyście: A z Polską
sobie radzi?”
– mówił jeden z jego współpracowników.
Rozdział I.
Wielka kłótnia braci
Lech Kaczyński nie miał obsesyjnej żądzy zdobycia prezydentury. W 2005 roku nie był też faworytem.
Donald Tusk wyprzedzał go we wszystkich sondażach. Porażka była wpisana w scenariusz. Nie byłaby
zresztą osobistą klęską kandydata. Kaczyński, inaczej niż wielu posłów czy ministrów, miał życie poza
polityką. Kilka tygodni przed decydującym starciem zwierzał się jednej z urzędniczek w warszawskim
magistracie. Mówił jej, że świat się nie zawali, jeśli przegra. Nie rozdzierał szat, przyjmował ewentualną
porażkę spokojnie. Zapowiadał, że dokończy sprawy związane z zarządzaniem miastem i pewnie na
drugą kadencję w stolicy nie wystartuje, bo kierowanie Warszawą to ciężki kawałek chleba. Wspominał,
że chce mieć więcej czasu, by zająć się karierą naukową, profesorskim życiem.
Była jeszcze jedna, ważniejsza okoliczność. Lech Kaczyński był kandydatem PiS-u w wyborach
prezydenckich. Jego brat, liderem listy Prawa i Sprawiedliwości w wyborach parlamentarnych. Wszyscy
współpracownicy zdawali sobie sprawę, że Lechowi znacznie bardziej zależy na sukcesie bliźniaka niż na
własnej karierze politycznej.
25 września 2005 roku do prezydenckich rozstrzygnięć zostawał jeszcze miesiąc, gdy bracia spotkali się
przy ulicy Nowogrodzkiej w siedzibie partii, by oczekiwać na wynik wyborów do Sejmu. W pokoju oprócz
braci była ich matka, jej znajomi – Bolesław Hozakowski z małżonką oraz kilku najbliższych polityków, w
tym Adam Bielan i Michał Kamiński dyrygujący kampanią wyborczą.
„Gdy z ekranu padło potwierdzenie, że PiS zwyciężyło, Jarosław uradował się jak dziecko. Ale Adam i
Michał dali mu się cieszyć ledwie przez kilkanaście sekund. Chwilę później zaczęli przekonywać, że nie
może być premierem, bo pogrzebie prezydenckie szanse brata. Odarli go z tego zwycięstwa natychmiast
tym zarządzaniem, chęcią kontrolowania wydarzeń” – opowiadał nam polityk z PiS-u.
Adam Bielan wspomina: „Cieszyłem się, ale nie miałem tęgiej miny. Siedziałem sobie z boczku i raz Lech,
drugi raz Jarosław podchodzili z pytaniem: Co pan się tak martwi?. Mamy 4 tygodnie do wyborów
prezydenckich. Zastanawiam się, jak teraz walczyć z Donaldem Tuskiem, odpowiadałem im”.
Z sondaży wynikało, że Polacy niechętnie przyjmą sytuację, w której bliźniacy obejmą dwa najważniejsze
urzędy w państwie – premiera i prezydenta. Tak więc gdyby Jarosław zaczął formować rząd, znacząco
zmniejszyłoby to szansę Lecha na prezydenturę. Przed wyborami parlamentarnymi nie podjęto decyzji, co
robić w takiej sytuacji, odłożono ją na później. Scenariusz podwójnego zwycięstwa był nazbyt
optymistyczny.
„Nie ma co zapeszać”, mówili bracia. Ale teraz sytuacja zmieniła się radykalnie. Każdy dzień zwłoki,
odsuwania decyzji, zmniejszał szansę zdobycia prezydentury przez kandydata PiS-u. Trzeba było
powiedzieć sobie prawdę – jeśli zwycięska partia ogłosi, że Jarosław Kaczyński będzie premierem, to
Lech najpewniej nie zostanie głową państwa. Ale on odrzucał logiczne argumenty spin doktorów, czyli
Kamińskiego i Bielana. Upierał się, że to brat powinien stanąć na czele gabinetu, i już. Nawet gdyby miało
go to pozbawić prezydenckiego fotela.
Powyborczy poniedziałek przeszedł bez konkluzji. We wtorek Bielan i Kamiński zajechali na Nowogrodzką
i bez pardonu wbili się do gabinetu prezesa na wiele godzin. Dyskusja dotyczyła tego, dlaczego Jarosław
Kaczyński nie może stanąć na czele rządu, potem mówiono, kto w takim razie mógłby zostać premierem.
Padły nazwiska Ludwika Dorna, Kazimierza Michała Ujazdowskiego. W końcu stanęło na zakolegowanym
z Bielanem i Kamińskim Kazimierzu Marcinkiewiczu.
„Miał dobre relacje z politykami Platformy, w szczególności z Janem Rokitą, który w kampanii występował
jako platformerski premier z Krakowa. To było ważne” – opowiada Bielan. „Dlaczego ważne?” –
zapytaliśmy. „Negocjacje na temat koalicji PO-PiS miały być ważnym elementem na finiszu kampanii
Lecha. Chodziło o pokazanie, że obóz Kaczyńskich chce dzielić się władzą i jest skłonny do
kompromisów”.
W trakcie rozmowy w gabinecie prezesa pojawiła się jeszcze jedna zachęta, by wbrew woli Lecha
Kaczyńskiego za budowanie gabinetu zabrał się Marcinkiewicz. Przez pośrednika – Wiesława
Walendziaka – przyszedł sygnał, że Jan Rokita gotów jest negocjować z Marcinkiewiczem powołanie
wspólnego rządu PiS-u i PO.
Jarosław Kaczyński chciał mieć pewność, że to nie jest blef. Poprosił, żeby go połączyć z Rokitą. Bielan z
Kamińskim szybko zadzwonili do Łukasza Pawłowskiego, ówczesnego asystenta Rokity. Zaniedługo
zatelefonował Rokita i potwierdził Kaczyńskiemu, że gotów jest prowadzić negocjacje koalicyjne z
Marcinkiewiczem. Prezes spytał: „Czy mogą podać tę wiadomość publicznie?”. Rokita nalegał, by mógł
sam z siebie tego nie mówić, chyba że dostanie pytanie od któregoś z dziennikarzy. Po tej rozmowie
Jarosław poprosił, żeby przyprowadzić Marcinkiewicza. „Poszedłem po niego. Nie powiedziałem
Kazimierzowi, o co chodzi. Chciałem, żeby dowiedział się od prezesa. Tak się stało. Marcinkiewicz był
ogromnie poruszony tym, co usłyszał” – wspomina Bielan.
Sytuacja robiła się gorąca. W siedzibie partii koczowali dziennikarze, którzy żądali wreszcie odpowiedzi na
najważniejsze pytanie: kogo PiS wystawia na premiera?
Kiedy prezes i jego przyboczni zbierali się na konferencję, jeszcze raz zadzwonił Rokita. Sekretarka
przekazała, że rozmówca jest na linii. Kaczyński obawiał się, że Rokita telefonuje, żeby wycofać się ze
swych deklaracji. „Proszę przekazać, że już zeszliśmy na konferencję”, polecił sekretarce prezes. Trzy
minuty później Kaczyński ogłosił, że PiS chce, by premierem był Marcinkiewicz. Brat wpadł w złość.
Wiadomo to, bo Jarosław Kaczyński zadzwonił do niego tuż przed konferencją. Połączono rozmowę. Gdy
Lech dowiedział się, że to nie brat ma budować rząd, dostał piany. „Może ja podjadę i porozmawiamy,
przedstawię ci argumenty. Gdzie ty teraz jesteś?”, próbował negocjować Jarosław. „Nie powiem ci, gdzie
jestem!”, usłyszał. Potem Lech rzucił słuchawkę.
„Czy brat był niezadowolony? Po prostu wściekły! Od 56 lat się tak nie pokłóciliśmy. Przez kilka dni nie
odbierał ode mnie telefonów!”, mówił we „Wprost” Jarosław Kaczyński. Ruch z Marcinkiewiczem się
opłacił i na pewno przyczynił się do zwycięstwa Lecha Kaczyńskiego.
Miesiąc później. Pokój na pierwszym piętrze Politechniki Warszawskiej. 23 października, zbliża się
godzina 22. Przed wejściem tłoczą się dziennikarze, po korytarzach krążą politycy i celebryci, którzy
postawili na Donalda Tuska. Swoich mistrzów, żeby pogrzali się w blasku zwycięzcy, przysłał nawet
zawodowy promotor bokserski Andrzej Wasilewski. Ale zwycięstwa nie ma. Jest druga w ciągu kilku
tygodni klęska.
Donald Tusk nie chce się pokazać, skomentować wyniku wyborów prezydenckich. Przegrał na samym
finiszu, choć był murowanym faworytem. Przegrał na dodatek z Lechem Kaczyńskim, któremu jeszcze
kilka miesięcy wcześniej nie dawano szans w sondażach. I jeszcze dziadek z Wehrmachtu wyciągnięty
Tuskowi na ostatniej prostej. Czegoś takiego lider Platformy się nie spodziewał. Polityk tej partii Rafał
Grupiński opowiadał nam, że Tusk nie wiedział o przeszłości swego dziadka. Według Grupińskiego
rodzina wcześniej nie mówiła o tym Donaldowi Tuskowi.
Tłum pod drzwiami rzednie, reporterzy tracą nadzieję, że przegrany lider wypowie się publicznie. Tusk
opuszcza Politechnikę późno, jest po kilku winach. Jedzie ze strategiem swojej kampanii Natalią de
Barbaro do knajpy przy ulicy Foksal. Stamtąd dzwonią do Jana Rokity. „Przyjedź”, słyszy Rokita w
słuchawce. Na Foksal zastaje Tuska w fatalnej formie, lider PO zapada się w sobie, jest opuszczony,
pełen najgorszych myśli. Wie, jaki los najczęściej spotyka przywódców, którzy przegrywają dwie
teoretycznie wygrane kampanie wyborcze z rzędu.
Lech Kaczyński był wtedy pięć kilometrów od gwarnej ulicy Foksal. Sprosił około trzydziestu
współpracowników do restauracji Tradycja na Dolnym Mokotowie. Jednym z gości imprezy był Robert
Draba, wiceprezydent Warszawy u boku Kaczyńskiego, a potem minister w Pałacu.
Draba mówił nam, że tamtego wieczora Lech Kaczyński na pewno wzniósł toast, ale nie zapadł on w
pamięć przyszłego ministra. Draba tłumaczył nam, że jego szef nie znosił przemów, sztucznej pompy, a
wśród znajomych zachowywał się skromnie. Według ministra Kaczyński powiedział raptem kilka zdań i
uniósł kielich. Nie celebrował chwili. Ale nie ma co kryć, że był to wieczór pełnego tryumfu. Kilka godzin
wcześniej późniejszy prezydencki minister i współautor sukcesu Michał Kamiński wołał do gości wieczoru
wyborczego PiS-u w Pałacu Kultury i Nauki:„Gdyby nie trwająca cisza wyborcza, to bym państwu
powiedział, żebyście poszli do bufetu i zjedli ostatnie kanapki w III RP. Za pół godziny na tej sali wystąpi
prezydent IV RP!”.
Wystąpił. Wypowiedział słynne zdanie adresowane do Jarosława Kaczyńskiego: „Panie prezesie, melduję
wykonanie zadania!”. Slogan, który przez przeciwników został zapamiętany Kaczyńskiemu jako symbol
uległości wobec brata.
Rozdział II.
Pałac jest nasz
Pokój tuż obok prezydenta przypadł Elżbiecie Jakubiak, nowej szefowej gabinetu prezydenta.
„Był opustoszały. Została tylko szafa Marka Ungiera, a właściwie kredens po słynnym szefie gabinetu
prezydenta Kwaśniewskiego. Waldemar Dubaniowski, mój bezpośredni poprzednik, zapewnił mnie, że nie
dotykał zawartości. Znalazłam tam nalewki i bimber w jakichś dziwnych butelkach” – opowiadała nam
Jakubiak.
W podziemiach Pałacu ludzie Kaczyńskiego natknęli się na pomieszczenie z podglądem na wszystkie
pałacowe sale. Cały gmach był upstrzony dziwnymi rzeźbami Zofii Wolskiej. Jakubiak w rozmowach z
urzędnikami określiła je jako „wrona bez ogona”. Artystka była prywatnie znajomą Kwaśniewskich, którzy
najwyraźniej postanowili promować jej sztukę. Większość z dzieł udało się wywieźć z Pałacu na wiosnę
2006 pod pretekstem porządków przed wizytą Benedykta XVI.
Niektórzy ludzie byłego prezydenta trochę nieporadnie próbowali przystosować się do nowych czasów.
Stanisław Ćwik, dyrektor biura wystąpień prezydenta, a w latach 90-tych znany dziennikarz „Trybuny” i jej
wicenaczelny, w grudniu 2005 przygotował projekt życzeń świąteczno-noworocznych, które głowa
państwa rozsyła w setki miejsc – do ambasad, urzędników państwowych, ważnych osobistości. Życzenia
kończyły się krótkim „Szczęść Boże!”.
Robert Draba w rozmowie z nami wspominał nam, że nie było ogólnego hasła: „Czyścimy ludzi
Kwaśniewskiego”. Drabie przypadło nadzorowanie biura prawnego kancelarii. Jego szefem był Andrzej
Dorsz. Według przychodzącego ministra świetny fachowiec. Draba powiedział mu, że chce na jego
miejsce powołać nowego człowieka, a jemu proponuje posadę zastępcy. Przystał na to i współpraca
między „starym” urzędnikiem a „nowym” ministrem układała się bardzo dobrze.
Wendety, krwawej zemsty na ludziach Kwaśniewskiego nie było. Usposobienia do takich porządków nie
miał pierwszy szef kancelarii Andrzej Urbański. Co więcej – zgody na czystki nie dawał sam Lech
Kaczyński. Nigdy publicznie nie mówił źle o poprzedniku. Jest to o tyle interesujące, że obóz braci wygrał
wybory pod sztandarami rozliczenia III RP. W tej retoryce Kwaśniewski był „patronem układu”, „Olkiem”,
„Preziem”, symbolizował najgorsze cechy.
Spotkali się w towarzystwie małżonek, kiedy Kaczyński był jeszcze prezydentem elektem. Odchodząca
para prezydencka podjęła następców obiadem. Wszystko odbyło się bardzo elegancko. Kaczyński
przyszedł z kwiatami dla pani Jolanty, ona – jako jego była studentka – mówiła do prezydenta elekta
„profesorze”. Kwaśniewski też był bardzo serdeczny. Opisał następcy prezydenckie gospodarstwo, w tym
ośrodki na Helu i w Wiśle, opowiedział, jacy liderzy państw, z którymi Polska utrzymuje najbliższe
stosunki, są w bezpośrednim kontakcie. Atmosfera była na tyle dobra, że obie strony wystąpiły bez
Zgłoś jeśli naruszono regulamin