STEVE
MARTINI
Przekład Norbert Radomski
DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2005
Tytuł oryginału The Arraignment
Copyright © 2003 by SPM, Inc.
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2005
Redaktor
Błażej Kemnitz
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki
Zbigniew Mielnik
Fotografia na okładce
Flash Press Media
Wydanie I
ISBN 83-7301-492-6
Dom Wydawniczy REBIS Sp, z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. (0-61) 867-47-08, 867-81-40; fax (0-61) 867-37-74
e-mail: rebis@rebis.com.pl
www.rebis.com.pl
Druk i oprawa: ABEDIK
Pamięci Ralfa
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Biuro Nicka mieści się na siódmym, najniższym z pięter zajmowanych przez spółkę Rocker, Dusha & DeWine, lepiej znaną w kręgach prawniczych jako RDD. To największa firma prawnicza w mieście, zatrudniająca przeszło trzystu prawników i mająca filie w czterech miastach.
Nick pracuje tu dopiero od dwóch lat, a już ma narożny gabinet i dwóch młodych asystentów na swoje usługi. Jak minifirma w firmie.
Jego gabinet został szykownie urządzony przez Danę, nową panią Rush. Jej rękę znać we wszystkim, od perskich dywanów i artystycznych glinianych waz zdobiących nisze za miękkim, skórzanym fotelem, aż po złoty kolczyk w prawym skrzydełku jego nosa.
Nick może i ma nową, elegancką żonę, ale jest wciąż tym samym człowiekiem, którego znam od przeszło dziesięciu lat. Gdy mówi, popiół z przyklejonego do dolnej wargi papierosa spada na kosztowną skórzaną podkładkę na biurko. Być może nie wygląda na swoją pozycję, ale ludzie zwykle słuchają go, gdy otwiera usta.
Strzepuje popiół grzbietem dłoni i przygląda się wypalonym śladom na nowej skórze.
- Zabije mnie, jak to zobaczy - mówi. Ma na myśli Danę. Ślini lekko palec i próbuje usunąć plamy.
- Muszę tu palić. Dana nie lubi, kiedy robię to w domu. Mówi, że od tego śmierdzą meble i jej ubrania. Ja tego nie czuję. Ale w końcu straciłem już węch.
Zaciąga się porządnie i natychmiast dostaje ataku kaszlu.
- To pierwszy dzisiaj - wyrzuca z siebie, próbując złapać oddech,
a papieros dynda mu w kąciku ust. - Ona ma rację. - Wyjmuje papierosa, przygląda się mu, po czym z powrotem wkłada go do ust. - To cholerstwo zabija. Mam za swoje, bo zachciało mi się żenić z dekoratorką wnętrz.
Nie wspomina ani słowem o fakcie, że jest starszy od żony o trzydzieści lat. Patrzy na mnie, by sprawdzić, czy mu współczuję. Nic z tych rzeczy.
Moja firma, Madriani i Hinds, jest mała, żadna konkurencja dla RDD. Dwa lata temu mój partner, Harry Hinds, i ja wypatrzyliśmy ciche biuro w otoczonym zielenią parterowym budynku naprzeciwko hotelu Del Coronado. Szukając przyjemniejszego klimatu i pragnąc odmiany, przenieśliśmy tu praktykę ze stolicy dzięki funduszom z wysokiego wyroku w pewnej sprawie cywilnej. Od tego czasu Coronado i jego okolice stały się domem dla mnie i mojej piętnastoletniej córki, Sary. Sara nie ma matki. Nikki zmarła na raka kilka lat temu.
Do RDD sprowadził mnie dziś telefon przyjaciela. Nick ma pięćdziesiąt kilka lat. To najlepszy pod względem zarobków okres w karierze prawnika procesowego. Jest się wystarczająco dojrzałym, by mieć dobrą ocenę sytuacji, i wystarczająco młodym, by mieć siłę przebicia na sali sądowej. Nick uważa przejście do RDD za słuszną decyzję. Nie jestem pewien, czy się z tym zgadzam. Sądząc z wyglądu, w ostatnich dwunastu miesiącach postarzał się o dobre dziesięć lat.
Firma zwerbowała go, zapewniając, że zostanie przeniesiony do spraw cywilnych. Tymczasem jest zagrzebany po uszy w przestępstwach urzędniczych. Obok spraw upadłościowych to jeden z rozwojowych sektorów prawa. Oba płyną na fali fałszowania ksiąg rachunkowych, która przetoczyła się w ostatnim dziesięcioleciu. „Pokolenie egoistów” z lat sześćdziesiątych nie radzi sobie najlepiej.
Zanim trafił do nich, Nick podnosił swe kwalifikacje w zakresie przestępstw gospodarczych przez przeszło dwadzieścia lat, najpierw w prokuraturze federalnej, potem w indywidualnej praktyce. Krążą plotki, że składała mu propozycje jakaś inna firma, on jednak postanowił zostać w RDD. Podejrzewam, że gdyby prześledzić te pogłoski, ich źródłem okazałby się Nick we własnej osobie.
Jego pracodawca potrzebował kogoś, kto mógłby się zająć szacownym biznesmenem, któremu od czasu do czasu zdarza się zrobić fałszywy krok i wpaść w tarapaty, waszym życzliwym doradcą finansowym, który postanawia, że zainwestuje wasze środki raczej w swój nowy jacht niż w obligacje, o których wam opowiadał, a potem drukuje własne papiery wartościowe, żebyście mieli co schować w sejfie. Zdaniem Nicka coś takiego trudno nawet uznać za przestępstwo.
- Mieli wdrożyć mnie do spraw cywilnych, ale, jak widzisz, nic z tego nie wyszło. - Pokazuje mi sterty akt piętrzące się pod ścianą na wysokość metra.
- Nie mogą nadążyć z dostarczaniem szaf na akta. Przez ostatnie dwa miesiące wypracowaliśmy większy dochód niż jakikolwiek inny dział. Powiedziałem im, że potrzebuję pomocy. Oni na to, że mam przycisnąć swoich ludzi. Gdybym mógł wydłużyć im dobę do pięćdziesięciu godzin, nie ma sprawy. Zrzeszenie oszustów - tak to określa. - Kantowanie klientów. Szczeniackie wygłupy. Powinni dawać człowiekowi plastikowe kółko i specjalny przycisk dekodujący, zanim oskarżą go o którąś z tych bzdur. Przysięgam, o połowie spraw w tych aktach nie wiedziałem, że są nielegalne, dopóki nie zacząłem tu pracować.
- Dlaczego nie odejdziesz? Mógłbyś zaczepić się gdzie indziej.
- Za dużo w to włożyłem. Dwa lata. Gdzie indziej musiałbym zaczynać od początku. Za stary na to jestem. Mam żonę, która chce, żebym wkładał do sądu jedwabne skarpetki i pozywał towarzystwa ubezpieczeniowe, żeby mogła chwalić się przyjaciółkom przy obiedzie, że jej mąż specjalizuje się w prawie gospodarczym, i nie musiała kłamać. Wiem, że twoim zdaniem oszalałem, przyjmując tę pracę. Rozwodząc się, żeniąc się po raz drugi.
- Nic takiego nie powiedziałem.
- Twoje milczenie jest ogłuszające - mówi.
- Nie jestem twoim terapeutą.
- Wiem o tym. On mówi mi, kiedy daję dupy. No dobra, może zrobiłem parę głupich rzeczy. „Głupi” to słowo, które samo się nasuwa, prawda? - Ponownie ocenia mój wyraz twarzy, po czym dodaje: - Okej, nie
ma co do tego dwóch zdań. Jednak co się stało, to się nie odstanie. Moje życie osobiste jest już spalone. Ale praktyka prawnicza, kariera, to rzecz rozwojowa.
Dawno już nie widziałem u Nicka tyle optymizmu, pod jakimkolwiek względem. To jeden z tych prawników, którzy czują, że żyją, dopiero gdy mają pełne ręce roboty.
- Szkoda, że nie jesteś moim terapeutą - mówi. - Powinieneś zobaczyć tego faceta. Chodzę do niego raz w tygodniu. To jak wizyty u dentysty, tyle że ten wierci człowiekowi w mózgu, i to bez znieczulenia. Mówię mu, że czuję się całkiem dobrze, że chciałbym zacząć żyć. On na to, że teraz, kiedy rozwód mam już za sobą, powinienem postarać się uwolnić od Margaret. Mówię mu, że uwolniłem się od niej kompletnie, kiedy jej adwokat załatwił mnie na rozprawie o alimenty. Jakby tego było mało, oskubała mnie co do grosza. Tłumaczę mu, że jestem zupełnie wolny, że nic mnie już z nią nie łączy. Wtedy on, chwytasz? mówi, że muszę zmierzyć się ze sprawą Margaret, żeby uwolnić się od poczucia winy. Mówię mu, że nie mam żadnego poczucia winy. On mi na to, że powinienem, a jeśli nie mam, to muszę mieć problemy z empatią. I za to każe sobie płacić sto pięćdziesiąt dolców za godzinę.
- Przestań do niego chodzić.
Patrzy na mnie poprzez dym papierosa z miną godną De Niro.
- Wtedy pewnie czułbym się winny - mówi. - Mój stary mawiał, że ból jest dobry dla duszy. Wiem, to ma tyle samo sensu co moja decyzja, żeby się zatrudnić w tej pieprzonej firmie. Ale jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. A jeśli tak się składa, że śpi się obok młodej dziewczyny o cudownym tyłku, czy wypada narzekać? - Śmieje się. To cena, jaką płaci za swoje żądze.
Patrzy na mnie ponad skrajem okularów do czytania. Nosi garnitur za trzy tysiące, ale ma łupież na ramionach, popiół z papierosa na krawacie i pobrużdżone, opalone czoło przechodzące w łysinę, którą stara się ukryć pod rzednącymi kosmykami czarnych włosów.
- Ludzie z czasem oddalają się od siebie. Możesz to nazwać kryzysem wieku średniego. Możesz to nazwać drugim dzieciństwem. Możesz to
nazwać, jak sobie chcesz. Swędziało mnie. Więc się podrapałem.
W ten sposób określa dwutygodniowe szaleństwo z Daną na Karaibach. A nie było to jego pierwsze swędzenie.
Zabrał Danę z Nevis do St. Lucia, potem do Belize, a stamtąd na Bahamy, wciąż o pół kroku przed detektywem, którego Margaret najęła, by go wytropił. Co Dana powiedziała swojemu pracodawcy, nie mam pojęcia. Może wzięła urlop, a może uznała, że przywiązała Nicka do siebie na tyle mocno, że może się zwolnić.
Detektyw dogonił ich w Nassau. Przez cały ten czas Nick rzekomo był w Nowym Orleanie na seminarium prawniczym na koszt firmy.
- Robiłeś to kiedyś z dwudziestosześciolatką? - pyta ni stąd, ni zowąd.
- Jak miałem dwadzieścia sześć lat.
- Nie, nie. Mam na myśli teraz.
Wiem, co ma na myśli, ale znając go, przyjmuję, że to pytanie retoryczne. Widziałem, jak uprawia te sztuczki przed sędziami przysięgłymi dla pieniędzy, ogromnych pieniędzy, gdy broni klienta, przeszywając ich na wylot tymi swoimi świdrującymi oczkami z uśmiechem, o którym wiadomo, że nie ma w nim nic z wesołości.
Kiedy Nick zadaje pytanie w rodzaju: „Skąd wiesz, że niebo nie jest zielone?”, wcale nie chodzi mu o odpowiedź. Chodzi mu o to, by zmusić do kapitulacji wasz zdrowy rozsądek. Kiedy sprawi, że zaczniecie podawać w wątpliwość własną zdolność logicznego myślenia, przekonanie was do bajeczki, jaką opowie jego klient, stojąc na miejscu dla świadka, jest już dziecinną igraszką.
W tym przypadku chodzi o rozgrzeszenie milczeniem innego prawnika. Nawet jeśli nie robiłem tego ostatnio z dwudziestosześciolatką, Nick może się pocieszać myślą, że miałbym na to ochotę.
- Więc Margaret musiała wynająć tego szatana - mówi - jakiegoś cholernego prawnika rozwodowego z Los Angeles, żeby dać mi w kość. Hej, czy ja się skarżę?
Fakt, że właśnie to robi, bynajmniej nie zbija go z tropu.
- Nie. Ja po prostu płacę rachunek i uznaję, że taka jest cena życia własnym życiem.
Jeśli jego podkrążone oczy miałyby być wskazówką, trzeba by uznać, że życie własnym życiem najwyraźniej go zabija. Twarz Nicka jest jawnym dowodem niewyspania. Czy pracuje zbyt ciężko, żeby zarobić na alimenty, czy zbyt ostro figluje nocami z Daną, trudno powiedzieć. Cokolwiek to jest, z pewnością nie wychodzi mu na dobre.
- Gdyby ciebie tak swędziało - mówi - nie podrapałbyś się? Każdy facet z normalnym popędem seksualnym... - Gada dalej, jak gdyby mnie tu nie było.
Nick podejrzewa, że ja także miewałem miłostki, być może wcześniej, zanim zostałem wdowcem, choć nigdy nie zwierzałem mu się z tych spraw. To dlatego właśnie dzwoni do mnie od czasu do czasu. Jestem tańszy niż jego terapeuta, a może łatwiej ignorować to, co mu mówię, bo nie mam przygotowania z zakresu wiedzy tajemnej. Będąc poza jego stadłem, jestem ramieniem, na którym bezpiecznie może się wypłakać.
Gdy siedzi naprzeciw mnie po drugiej stronie biurka, jego brązowe oczy przywodzą na myśl coś, co zobaczyć można za siatką w schronisku dla psów. Wiszą pod nimi worki jak u basseta.
Dana, nowa pani Rush, jest szczupłą blondynką o pół głowy wyższą od Nicka. Ma świeżą urodę modelki szykującej się do kariery gwiazdy filmowej i, jeśli tylko nie straciłem zupełnie zdolności oceny charakterów, wie, jak wspinać się po drabinie życia. Spotkałem ją trzykrotnie i za każdym razem na pożegnanie rzucała mi spojrzenie, które kazało mi się zastanawiać, czy nie próbuje czasem mnie poderwać. Podejrzewam jednak, że w przypadku Dany większość mężczyzn może ulec temu złudzeniu, podsycając je regularnie w nadziei, że kiedyś przerodzi się w rzeczywistość.
Dana ma styl, który wprost krzyczy: ZDOBYCZ. Wysoka i opalona, z uśmiechem jarzącym się jak reaktor jądrowy, jednym przelotnym spojrzeniem przez zatłoczony pokój potrafi rozpalić ego większości mężczyzn. A przy tym wszystkim macie świadomość, że prawdopodobnie popatrzyła na zegar za waszymi plecami, niepokojąc się, że spóźni się na wizytę u manikiurzystki.
Nick poznał ją podczas jakiejś kwesty politycznej. Zostawił mózg na
stole razem z datkiem i zaczął myśleć fiutem. Zlecił jej urządzenie swojego gabinetu, a co było dalej, wiadomo. Tkwi w tym kieracie od niemal dwóch lat i zaczyna wykazywać poważne oznaki zmęczenia.
- Drapałbyś się. Prawda?
- Co? - Gapię się na niego.
- Gdyby cię swędziało. Powiedz, że tak - mówi - bo zacznę podejrzewać, że coś jest z tobą nie w porządku.
Robię wymijającą minę.
- Świetnie, w takim razie powiedz, że byś się nie drapał.
- Ona jest twoją żoną - odpowiadam. - Nie drapałbym się.
- Ale gdyby nie była?
- Obawiam się, że nie mam twojej kondycji.
Wybucha śmiechem.
- Cały sekret to utrzymać odpowiednie tempo.
- Musisz mi to kiedyś pokazać.
- No tak, cóż. Przyznaję, że to może być problem. - Patrzy na mnie. Marszczy brwi. Zmarszczki na zmarszczkach. - Tak czy owak, jeśli trzeba umrzeć, potrafisz znaleźć lepszy sposób?
Rzuca mi jedną z tych min, jakie prezentuje, nim powie, ile wyniesie jego honorarium - i zawsze płatne z góry. Nick przyjął za świętą zasadę lokalizowanie źródła pieniędzy swych klientów, by mieć pewność, że nie zostaną skonfiskowane przez rząd jako owoc nielegalnych interesów.
- Ona chce, żebym z tym skończył - mówi.
To wzbudza moje zainteresowanie i Nick zauważa to.
- Nie z praktyką - wyjaśnia - po prostu z cięższymi sprawami karnymi. Tak więc obrywam z obu stron. Firma daje mi wycisk, a Dana dokręca śrubę. - Chwyta z biurka fiolkę środka przeciw nadkwasocie, odkręca ją, wysypuje bez liczenia kilka tabletek na dłoń, wrzuca je do ust, rozgryza, przełyka, po czym popija zawartością kubka.
Przełknąwszy, wstaje, żeby odetchnąć, i znów zaczyna narzekać na Danę.
- Jest zła, że nie dotrzymują słowa. Chce, żebym porozmawiał z Toltem. Mam go przycisnąć, żeby przydzielił mi wielkie sprawy cywilne. Akurat mi je odda. On mnie nie cierpi.
- Dlaczego?
- Nie wiem.
- Musi być jakiś powód?
- Hej, znasz mnie przecież. Zrównoważony. Spokojny. Wszyscy mnie lubią. Uczę się wspinać po szczeblach kariery. Może trudno ci w to uwierzyć, ale stałem się dyskretny, taktowny, dyplomatyczny - mówi.
- Zapomniałeś noża w czyichś plecach, tak?
- Ty znów swoje. Pies próbuje nauczyć się nowych sztuczek, a ty wciąż krytykujesz.
- Nie, ja znam tego psa. Może twierdzić, że to krzak, ale usiłuje obsikać mi nogę.
- Jak możesz tak mówić? Chodzą słuchy, że niektórzy wspólnicy chcą umieścić mnie w zarządzie.
- Domyślam się, że to ci, których portrety wiszą w holu, z datami w nawiasach pod nazwiskiem?
- Mówię poważnie - oburza się.
- Wiem, że ty mówisz poważnie. To ich stan umysłowy mnie niepokoi. Jeśli oni mówią poważnie, muszą cierpieć na demencję.
- Tak uważasz?
- Nick, umieszczenie cię w jakimkolwiek zarządzie równałoby się anarchii. Nadajesz się jedynie na cesarza, a to byłoby możliwe tylko w piekle, i to pod warunkiem, że mają tam kraty w oknach.
Parska śmiechem.
- Cóż, oni o tym myślą. Tolt jako jedyny się sprzeciwia. Z tego, co słyszę, połowa wspólników w firmie gotowa jest odejść. - Mówi to z odrobiną złośliwej satysfakcji, jak gdyby spalenie własnego miejsca pracy było jego ostatecznym celem. Nick podnieca się krwią, zwłaszcza jeśli jest to krew kogoś innego.
- Nie mów, że słyszałeś to ode mnie, ale oni są na niego wkurzeni. - Mówi o Tolcie. - Chodzą plotki, że nie będzie premii na koniec roku. On chce władować wszystko w nową filię w Chicago. Są już zadłużeni po uszy. Tak właśnie bywa, kiedy firma rozwija się zbyt szybko - mówi. - Jestem tu już wystarczająco długo, a Tolt zaczyna uprawiać jakąś twórczą rachunkowość. Mógłbym zgarnąć go jako klienta.
Nick bywa fantastą. Adam Tolt jest wspólnikiem zarządzającym firmy, praktycznie rzecz biorąc, jej szefem, Jahwe, najwyższą istotą w tym, co stanowi teraz wszechświat Nicka. Przewodniczy zarządowi, ale według wszystkich, którzy go znają, to do niego należą decyzje. Zasiada w radach nadzorczych kilkunastu przedsiębiorstw, w tym dwóch, które tworzą wskaźnik Dow-Jones.
- Więc co powiedziałeś Danie?
- Powiedziałem jej, że pracuję nad tym. Niech ma trochę cierpliwości. Kto czeka, ten się doczeka.
- To jeszcze jedna z mądrości twojego ojca?
- Przeczytałem to na identyfikatorze jakiegoś gościa w kostnicy. Siedział na torach, kiedy przejechał go pociąg, i jedyne, co udało się znaleźć, to jego stopa.
Wiem, że ta historia jest prawdziwa. Delikatność koronera.
- Poza tym mam coś jeszcze w zanadrzu.
- Co?
- W tej chwili nie mogę o tym mówić. - U Nicka wszystko jest zawsze wielką tajemnicą. Następny życiowy wyczyn.
- Do diabła, Margaret przynajmniej nic nie obchodziło - wybucha. - Mogłem robić wszystko, co chciałem, bylebyśmy tylko mieli czym opłacić rachunki.
- Mówisz tak, jakbyś żałował, że od niej odszedłeś.
- Tylko raz w miesiącu - stwierdza. - Kiedy płacę alimenty. - Zastanawia się chwilę. - Nie. Nieprawda. Czasami widzę ją w snach - dodaje. - Jak rzuca się na mnie z toporem. - Śmiech Nicka po tego typu uwagach brzmi zawsze tak samo: ostry, piskliwy chichot, jakiego nie spodziewałbyś się po mężczyźnie jego postury, z potężną klatką piersiową. To był bolesny rozwód. - Stare przysłowie mówi - ciągnie Nick - że prawda wyzwala człowieka. Jestem tego żyjącym dowodem. Powiedziałem jej prawdę, a ona rozwiodła się ze mną. Ale przynajmniej przeżyła dzięki mnie chwile triumfu.
Mówiąc to, uśmiecha się. Jego rozstanie z żoną nie było zbyt eleganckie. Towarzyszył mu szum w całym mieście, plotki przy każdej studni. Człowiek obdarzony darem wymowy pozwalającym mu bez trudu oczyszczać z
zarzutów defraudantów i oszustów nie wiedział, jak powiedzieć własnej żonie, że pragnie innej kobiety.
Nawet kiedy przyłapała go z Daną, Margaret była gotowa mu wybaczyć. Ale Nick znalazł sposób, by uchronić ją przed własną słabością: słowa piosenki Paula Simona ...
nana_47