R. A. Salvatore - 03 - Klejnot Halflinga.rtf

(740 KB) Pobierz

R. A. Salvatore

 

Klejnot Halflinga

(The Halfling’s Gem)

 

Tłumaczenie:

Monika Klonowska,

Grzegorz Borecki


Mojej siostrze Susan, która nigdy nie dowie się jak wiele znaczyło dla mnie jej wsparcie w ciągu tych kilku ostatnich lat


Preludium

 

Czarodziej spojrzał niepewnie na młodą kobietę. Stała tyłem do niego, widział kaskadę kasztanowych kędziorów, spadających na jej pełne i drżące ramiona. Czarodziej znał powód smutku, który malował się w jej oczach. Była tak młoda, wyszła zaledwie z wieku dziecięcego i tak cudownie niewinna.

Jednak to piękne dziecko wbiło miecz w serce jego ukochanej Sydney.

Harkle Harpell odpędził niechciane wspomnienia o swej nieżyjącej narzeczonej i zaczął schodzić z pagórka.

– Piękny dzień – powiedział radośnie, gdy dotarł do młodej kobiety.

– Sądzisz, że wybudowali wieżę? – zapytała go Catti-brie, nie spuszczając wzroku z południowego horyzontu.

Harkle wzruszył ramionami.

– Jeśli jeszcze nie, to wkrótce – przyglądał się Catti-brie i nie mógł powiedzieć, że jest zły na nią za to, co zrobiła. Zabiła Sydney – to prawda, lecz Harkle tylko spojrzawszy na nią wiedział, że to konieczność, nie zaś zła wola prowadziła jej ręką miecz. Teraz mógł jej tylko współczuć.

– Kim jesteś? – wyjąkał Harkle, zdumiony odwagą, jaką wykazała w obliczu tych straszliwych wydarzeń, w których uczestniczyła wraz z przyjaciółmi.

Catti-brie pokiwała głową i odwróciła się do maga. Z pewnością w jej ciemnoniebieskich oczach widniał smutek, lecz w głównej mierze płonęły one upartym postanowieniem, które odpędzało najlżejszy nawet cień słabości. Straciła Bruenora, krasnoluda, który ją adoptował i traktował jak własną córkę od najwcześniejszych dni jej dzieciństwa. Pozostali przyjaciele Catti-brie nawet teraz pochłonięci byli desperackim pościgiem przez południowe krainy za mordercą.

– Jak szybko zmieniają się rzeczy – szepnął pod nosem Harkle, wyraźnie czując sympatię do młodej kobiety. Pamiętał czas, jakieś kilka tygodni wcześniej, gdy Bruenor Battlehammer i jego mała kompania przechodzili przez Longsaddle w poszukiwaniu Mithrilowej Hali, utraconej ojczyzny krasnoluda. Było to pełne ciepła i serdeczności spotkanie, w czasie którego wymieniano opowieści i obiecywano przyszłą przyjaźń z klanem Harpellów. Nikt z nich wtedy nie wiedział, że druga grupa, prowadzona przez okrutnego mordercę i przez Sydney Harkle’a, trzymając Catti-brie jako zakładniczkę, zgromadziła się, aby ścigać kompanię. Bruenor znalazł Mithrilową Halę, by tam zginąć.

A Sydney, kobieta-mag, którą Harkle tak szczerze kochał, w pewnym stopniu przyczyniła się do śmierci krasnoluda. Harkle wziął głęboki oddech dla uspokojenia.

– Bruenor powinien być pomszczony – powiedział krzywiąc się.

Catti-brie pocałowała go w policzek i zaczęła wspinać się na wzgórze, w kierunku Bluszczowej Posiadłości. Rozumiała szczery ból czarodzieja i naprawdę podziwiała jego decyzję o udzieleniu jej pomocy przy dotrzymaniu przysięgi powrotu do Mithrilowej Hali i odebraniu go dla Klanu Battlehammer.

Harkle nie miał innego wyboru: Sydney, którą tak kochał, była tylko fasadą, lukrem pokrywającym nieczułego potwora o szalonej sile, a i on sam miał swój udział w tej tragedii, nieświadomie powiadamiając Sydney o grupie Bruenora.

Harkle przyglądał się jak Catti-brie idzie; ciężar kłopotów spowalniał jej kroki. Nie mógł żywić wobec niej jakichkolwiek urazów – Sydney sama była winna swojej śmierci, a Catti-brie nie miała innego wyjścia, jak tylko ją wyeliminować. Czarodziej popatrzył na południe. On też martwił się i zastanawiał nad losem elfa i olbrzymiego barbarzyńcy. Przywlekli się do Longsaddle zaledwie trzy dni temu – przepełniona smutkiem i wyczerpana grupka, desperacko potrzebująca wypoczynku. Jednak nie zaznali go, nie teraz, gdyż nikczemny morderca uciekł z ostatnim z ich grupy, halflingiem Regisem.

W ciągu tych kilku tygodni wydarzyło się tak wiele, cały świat Harkle’a wywrócił się do góry nogami z powodu dziwnej mieszanki bohaterów z dalekiego, zapomnianego kraju zwanego Doliną Lodowego Wichru i pięknej, młodej kobiety, której nie można było obwiniać.

I przez kłamstwo, które było jego najgłębszą miłością.

Harkle położył się na trawie i przyglądał się dryfującym po niebie kłębiastym obłokom późnego lata.

 

* * *

 

Ponad chmurami, tam, gdzie gwiazdy świecą wiecznie, przechadzała się podniecona Guenhwyvar – istota pantery. Upłynęło wiele dni, odkąd władca kota, drow imieniem Drizzt Do’Urden, nie wzywał jej na plan materialny. Guenhwyvar była czuła na onyksową figurkę, służącą jako łącznik z jej panem i tym innym światem; pantera czuła mrowienie dochodzące z tego tak bardzo oddalonego miejsca nawet wtedy, gdy jej pan zaledwie dotknął statuetki.

Guenhwyvar już od pewnego czasu nie czuła tej więzi z Drizztem, w jakiś sposób, w swej inteligencji pochodzącej z innego świata, zdawała sobie sprawę, że drow nie posiada już figurki – i była tym teraz zdenerwowana. Guenhwyvar doskonale pamiętała czas przed Drizztem, gdy inny, zły drow był jej panem. Choć w swej istocie była zwierzęciem, Guenhwyvar posiadała swą godność, jakość, którą skradł jej pierwotny pan.

Guenhwyvar pamiętała czasy, gdy była zmuszana do okrutnych, tchórzliwych czynów dla przyjemności swego pana. Lecz to się diametralnie zmieniło od momentu, kiedy Drizzt Do’Urden wszedł w posiadanie figurki. Był on istotą współczującą i prawą, między nim a Guenhwyvar narodziło się prawdziwe uczucie miłości.

Kot wskoczył na oświetlone przez gwiazdy drzewo i wydał niski pomruk, który widzowie tego astralnego spektaklu mogliby wziąć za westchnienie rezygnacji.

Westchnąłby zapewne znacznie głębiej, gdyby wiedział, że figurkę posiada teraz Artemis Entreri, morderca.


Część 1

W połowie drogi do wszędzie


1

Wieża zmierzchu

 

– Straciliśmy dzień, a może i więcej – mruknął jadący na koniu barbarzyńca, oglądając się przez ramię. Dolny brzeg tarczy słonecznej zniknął już pod linią horyzontu. – Morderca oddala się od nas nawet w tej chwili!

– Dobrze zrobiliśmy, słuchając rady Harkle’a – odparł Drizzt Do’Urden, mroczny elf. – Nie wyprowadził nas na manowce.

Gdy słońce zaszło, Drizzt zsunął kaptur swego czarnego płaszcza na ramiona i roztrząsnął loki białych włosów. Wulfgar wskazał na wysokie sosny.

– To musi być ten zagajnik, o którym mówił Harkle Harpell – powiedział. – Ale nie widzę wieży ani żadnych śladów jakiejkolwiek budowli w tym zapomnianym kraju.

Drizzt, usiłując znaleźć jakiś dowód, aby przekonać swego młodego przyjaciela, z olbrzymim natężeniem patrzył przed siebie swymi lawendowymi oczyma, przystosowanymi do widzenia w zapadającym zmierzchu. Z pewnością to było właśnie to miejsce, które wskazał Harkle, gdyż niedaleko znajdowało się małe jeziorko, a za nim gęste zarośla lasu Neverwinter.

– Nie upadaj na duchu – pocieszył Wulfgara. – Czarodziej nazywał cierpliwość największą pomocą w znalezieniu domu Malchora. Będziemy tam za godzinę.

– Droga staje się coraz dłuższa – mruknął barbarzyńca, nieświadom tego, że czułe uszy drowa nie opuszczą ani jednego słowa. To była istota narzekań Wulfgara, Drizzt wiedział o tym, gdyż opowiadania chłopów w Longsaddle – o ciemnym, owiniętym w płaszcz mężczyźnie i halflingu, jadących na koniu – umiejscawiały mordercę o dziesięć dni drogi przed nimi, a jechali szybko.

Drizzt raz już spotkał Entreriego i znał ogrom wyzwania, jakiego się podjął. Chciał uzyskać wszelką możliwą pomoc w celu uratowania Regisa z rąk tego niebezpiecznego człowieka. Według słów chłopów Regis nadal żył, a Drizzt był pewien, że Entreri przed przybyciem do Calimportu nie zrobi mu nic złego. Harkle Harpell nie wysyłałby ich tutaj bez powodu.

– Przenocujemy tam? – zapytał Wulfgar. – Według mnie, powinniśmy jechać z powrotem do traktu i na południe. Koń Entreriego niesie dwóch i może być już zmęczony. Zyskamy na czasie, jeśli pojedziemy nocą.

Drizzt uśmiechnął się do przyjaciela.

– Przejeżdżali przez miasto Waterdeep – wyjaśnił. – Entreri mógł tam dostać nowe konie. – I na tym zakończył dyskusję nad tą sprawą, obawiając się jednak czego innego. Tego, że morderca dotarł do morza, do siebie.

– Więc czekanie jest jeszcze większą głupotą! – przekonywał Wulfgar. W międzyczasie jego koń, wychowany przez Harpellów, podchodząc do małego jeziorka zaczął parskać i wyciągać nogi nad wodę tak, jakby szukając brodu. W chwilę później reszta słońca zanurzyła się pod zachodnim horyzontem i dzienne światło zgasło. W magicznym mroku zmierzchu, na niewielkiej wysepce na jeziorze ukazała się przed nimi magiczna wieża. Jej każdy cal migotał jak gwiazdy, a w górę, w wieczorne niebo, strzelały jej poskręcane wieżyczki. Była szmaragdowo-zielona i tajemniczo nęcąca, jak gdyby do jej stworzenia przyłożyły rąk elfy i wróżki.

Nad wodą, tuż pod kopytami konia Wulfgara, rozpościerał się lśniący most z zielonego światła. Drizzt zsiadł ze swego konia.

– Wieża Zmierzchu – powiedział do Wulfgara, jakby od początku widział w tym wszystkim oczywistą logikę. Wyciągnął rękę w stronę budowli, w geście zaproszenia swego przyjaciela, zupełnie jakby chciał go tam zaprowadzić. Lecz Wulfgar całkowicie był ogłuszony ukazaniem się budowli. Ścisnął wodze swego konia jeszcze mocniej, co spowodowało, że zwierzę przysiadło na zadzie i położyło uszy po sobie.

– Sądziłem, że przezwyciężyłeś już swoje uprzedzenia wobec magii – zadrwił Drizzt. Wulfgar, jak wszyscy barbarzyńcy Doliny Lodowego Wichru, został wychowany w wierze, że czarodzieje są słabowitymi sztukmistrzami i nie należy im wierzyć. Jego lud – dumni wojownicy tundry – za miarę prawdziwego mężczyzny uważał siłę ramienia, nie zaś zręczność w sztuce magicznej. W ciągu tych wielu tygodni podróży, Drizzt przekonał się jednak, że Wulfgar przezwyciężył naleciałości owego wychowania i rozbudził w sobie tolerancję, a nawet ciekawość wobec czarnoksięskich praktyk.

Napiąwszy potężne mięśnie, Wulfgar opanował swego wierzchowca.

– Przezwyciężyłem – wydusił przez zaciśnięte zęby, po czym zsunął się z siodła. – Martwią mnie Harpellowie.

Na twarzy Drizzta pojawił się szeroki uśmiech, gdy nagle zrozumiał wahania swego przyjaciela. On sam, będąc wychowanym wśród wielu najpotężniejszych i najbardziej przerażających czarnoksiężników w całych Krainach, goszcząc u ekscentrycznej rodziny w Longsaddle wiele razy kręcił głową z niedowierzaniem. Harpellowie posiadali nietypowe – i często nieszczęsne – spojrzenie na świat, choć nie gościło w ich sercach zło. Władali też swą magią z własnej perspektywy – najczęściej wbrew logice rozsądnie myślących ludzi.

– Malchor nie jest podobny do swojej rodziny – zapewnił Wulfgara Drizzt. – Nie mieszka w Bluszczowej Posiadłości i jest doradcą królów północnych krain.

– Jest Harpellem – stwierdził Wulfgar z przekonaniem, z którym Drizzt nie mógł dyskutować. Pokręciwszy jeszcze raz głową i odetchnąwszy głęboko, aby się uspokoić, Wulfgar chwycił wodze swego konia i ruszył przez most. Drizzt, nadal uśmiechając się, poszedł za nim.

– Harpell – mruknął znowu Wulfgar, gdy przyszli na wyspę i okrążyli budowlę.

Wieża nie miała drzwi.

– Cierpliwość – po raz kolejny przypomniał mu Drizzt.

Nie czekali jednak długo, gdyż po kilku sekundach usłyszeli, że bolec został wyjęty i otwierane drzwi szczęknęły. W chwilę później prosto przez zielone kamienie ściany, jak jakieś przezroczyste widmo przeszedł kilkunastoletni chłopiec i ruszył w ich kierunku.

Wulfgar chrząknął i zdjął z ramienia Aegis-fang – swój potężny młot bojowy. Drizzt chwycił barbarzyńcę za ramię, obawiając się, że jego przyjaciel, powodowany czystą frustracją, może uderzyć, zanim będą mogli określić intencje chłopca.

Gdy chłopiec podszedł do nich, zobaczyli wyraźnie, że jest tak jak i oni z krwi i z kości, nie zaś jakimś widmem z innego świata. Wulfgar rozluźnił swój chwyt. Młodzieniec skłonił się nisko i skinął ręką, aby szli za nim.

– Malchor? – zapytał Drizzt.

Chłopiec nie odpowiedział, lecz ponownie skinął ręką i ruszył w stronę wieży.

– Myślałem, że jesteś starszy, jeżeli to ty jesteś Malchorem – powiedział Drizzt, idąc o krok za chłopcem.

– Co z końmi? – zapytał Wulfgar. Chłopiec ciągle milcząc szedł w stronę wieży. Drizzt spojrzał na Wulfgara i wzruszył ramionami.

– Wprowadź je więc i niech nasz milczący przyjaciel się o nie martwi – powiedział mroczny elf.

Stwierdzili, że przynajmniej jeden odcinek ściany jest iluzją mas kującą drzwi, którymi weszli do dużego, okrągłego pomieszczenia, będącego najniższym piętrem wieży. Przegrody pod jedną ze ścian potwierdziły słuszność ich postanowienia, aby zabrać konie ze sobą. Przywiązali je szybko i podążyli za oddalającym się chłopcem; ten nawet nie zwolnił kroku i wszedł w następne drzwi.

– Poczekaj na nas – zawołał Drizzt, przechodząc przez odrzwia, ale nie znalazł tam przewodnika. Wszedł do niezbyt jasno oświetlonego korytarza, który delikatnie się wznosił, po czym skręcał, najwidoczniej w ślad za obwodem wieży.

– Jest tylko jedna droga, którą możemy iść – powiedział do Wulfgara, który wszedł za nim. Ruszyli więc.

Drizzt sądził, że zatoczą cały okrąg, aby dostać się na drugie piętro wieży – co najmniej dziesięć stóp – gdy nagle natknęli się na chłopca, oczekującego na nich obok ciemnego, bocznego korytarza, prowadzącego w stronę środka budowli. Chłopak nie zwrócił żadnej uwagi na to przejście i ruszył w górę wieży głównym korytarzem.

Wulfgar stracił cierpliwość dla tej tajemniczej gry, jego jedyną troską było to, że Entreri i Regis oddalają się z każdą sekundą. Minął więc Drizzta i chwycił chłopca za ramię, odwracając go do siebie.

– Jesteś Malchorem? – zapytał wprost.

Chłopiec zbladł słysząc burkliwy ton olbrzyma, lecz nie odpowiedział.

– Zostaw go – powiedz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin