Szostak Wit - Trzy wiosny.pdf

(95 KB) Pobierz
Szostak Wit - Trzy wiosny
Wit Szostak
Trzy wiosny
Profil dziewczyny jaśniał, podświetlony zachodzącym słońcem. Twarz była niemal biała, z zadartym
noskiem, wyraźną linią ust. Starzec nie mógł sobie przypomnieć, skąd zna tę kobietę, ale kogoś mu
przypominała. Kogoś, kto w odległej przeszłości był dlań ważny.
Czoło dziewczyny zgrabnie się wysklepiło. Wysklepiało się coraz bardziej, ulatywało do góry. Nos
rozmazał się, oderwał i odleciał w lewo. Jeszcze chwila, jeszcze jeden powiew marcowego wiatru i kobieta
jednej nocy rozpłynęła się, na powrót stając się białą, niewinną chmurką, szybującą nad kępą olch.
Starzec zamyślił się, bezskutecznie usiłując przeniknąć bezimienne złogi pamięci. Wspomnienia ulatywały,
mieszały się z innymi, łopotały strzępami na wietrze. Skądś znał tę dziewczynę. Ten profil, na moment
objawiony mu przez niebiosa.
- Dziadu Świstaku! - rozległ się głos zza pagórka, przekrzykując trzaskające w ognisku wilgotne polana. -
Dziadu Świstaku, zagrajcie nam coś.
Starzec powlókł się do kompanii. Usiadł pod klonem, chwycił dudy, wetknął miechy pod pachy. Piszczałki
jęknęły dramatycznie, każda swoim głosem, niezależnym i niezawisłym. A dziad zaczął recytować,
zmieniając czasem wysokość głosu. Opowiadał bajeczne eposy i bajędy oboźne, klecił klechdy z różnych
fragmentów, nie panując nad mnożonymi przy każdym refrenie wątkami. Co chwila świstał przez nos, co
pozostało mu po zapomnianej bijatyce. Od tego przed laty przezwano go Świstakiem, a później, kiedy biel
pokryła jego skronie i oszroniła skłębioną brodę, nikt nie wołał nań inaczej jak „Dziadu Świstaku".
Starzec grał, znudzone słońce kryło się za góry, które groźnie bielały czapami śniegu. A on grał i śpiewał
miarowo swym starczym głosem. Nie wiedział już, o czym śpiewa, nie słyszał słów, tylko myszkował
trwożliwie po gałęziach swej pamięci, zaglądając do opustoszałych dziupli. A motywy same, nagromadzone
przez lata, wylatywały z jego ust. I tkały kolejne wersy. I pewnie miastowi, nawykli do kształconych bardów,
wyśmialiby Dziada Świstaka, ale ludzie wokół ogniska, którzy spotykali starca na szlaku, widzieli, jak błąka
się miotany wiatrami Międzygórza, ci ludzie, prości i prostolinijni, słuchali z zainteresowaniem. Kołysane
monotonią melodii pospały się w końcu dzieci i kobiety, pospali się też mężczyźni, kolebani cierpkimi
westchnieniami porzeczkowego wina.
A Świstak mruczał sobie pod nosem, coraz ciszej i dla siebie, choć nie słuchał już, co tam sobie mamrocze.
Aż wreszcie połysiała głowa opadła na piersi i chrapanie zastąpiło melodyjny świst.
Awantura wisiała w powietrzu. Zaczęło się od tego, że jeden z kompanów młodzieńca w zielonej bluzie
oszukiwał w kości. Ale to nie było jeszcze nic wielkiego, każdy przecież oszukuje. Spiłowane kości zabrano i
grano dalej. A kiedy ten w zielonym przegrał i zapłacił oberżniętymi monetami, jeden z oszukanych graczy
wstał i trzasnął pięścią w stół. A że potężny był, to i trzasnął potężnie. Piana wyskoczyła z kufli, które z
jękiem przytuliły się do siebie. W zadymionej łojowymi kagankami gospodzie zrobiło się cicho. Potężny i
jego druhowie dyszeli chęcią walki.
I wtedy z ławy pod ścianą podniósł się szczupły mężczyzna z kozią brodą. Jego twarz zasłaniał kaptur.
- Nie będzie bijatyki - powiedział spokojnie. Potężny spojrzał na niego przekrwionymi oczami.
- Nie będzie tu żadnej awantury - powtórzył nieznajomy. - Pośród nas są pielgrzymi, co do Abronii na
Wiosenne Równanie zdążają. A pielgrzymi to ludek spokojny i drogą zmęczony. Dlatego nikt się bił dzisiaj
nie będzie.
Wszyscy patrzyli ze zdziwieniem, było jednak w głosie nieznajomego coś tak władczego, tak że nikt nie
śmiał protestować, nawet Potężny.
Nieznajomy zwrócił się do młodzieńca w zielonej bluzie.
- Jak cię zwą?
- Kasjan - zełgał tamten po chwili zastanowienia.
- Może być Kasjan. Oddasz swemu rywalowi jego wygraną, uczciwie i co do szostaka.
I tak nie doszło do żadnej awantury.
Była marcowa noc, gdzieś na trakcie pomiędzy Chitrą a Abronią. W oberży na rozstajach podróżni powoli
szykowali się do snu. Ci, którzy przybyli wcześniej, zasypiali w swoich pokojach. Reszta mościła sobie
posłania w sali jadalnej, zaścielając pokotem całą niemal podłogę. Nieliczni dopijali piwo. Ogień w palenisku
już przygasł, częste otwieranie drzwi wywiało z sali zapach smażonej kaszanki.
Gracze w milczeniu odeszli od stołu, mierząc się groźnymi spojrzeniami. Kasjan ze swymi kompanami
ruszył do szopy.
Mierzwił się głośno złopotany górskimi wichrami sztandar. Szachownica, odwieczny znak Abronii
powiewała nierówno ze szczytu strażniczej wieży. Warlam stał na murach i patrzył na wschód. Ostra linia
gór, łagodniejąc, staczała się w dół. Tu, w Stanicy Horog, zalegał jeszcze śnieg. Ale już o garb dalej
mężczyzna dostrzegł liliowe i żółte krokusy. Kolejne wzgórza zieleniły się pierwszą trawą, z zieloności
siniejąc aż po horyzont. A za horyzontem znajdowała się stolica Abronii, szykująca się do Święta
Równonocy.
Wszystko było w tym królestwie troiste: bóg, trzyletni cykl liturgiczny i kapłański chorał. Tylko szachy
miały sześćdziesiąt cztery pola, co nijak nie dało się dzielić przez trzy. Teraz właśnie przypadał rok, kiedy
kapłani wyprowadzali posąg swego boga na plac przed świątynią, by każdy z pielgrzymów mógł zobaczyć
zakrywane na trzy lata obliczte. Bóg zwał się Poczwarz, i Warlam do dziś nie wiedział, czy imię to pochodzi
od twarzy, potwarzy, poczwary czy poczwarki. Kapłani też tego nie wiedzieli. A Poczwarz był bogiem
dziwnym. Nie był surowy i raczej nie mieszał się do ludzkich spraw. Powiadali, że przed wiekami wymyślili
go mędrcy, twierdząc, że pomieszkujące w świątyniach bóstwa są koślawe i śmieszne. Poczwarz był więc,
podobnie jak szachy, wynikiem czystej spekulacji, dopieszczonym w każdym szczególe, o czym Warlam
przekonał się przed laty. I coraz bardziej wielbiąc szachy, wielbił zakrytego boga.
Ktoś z dziedzińca zawołał mężczyznę, Warlam zszedł po kamiennych schodkach i zanurzył się w półmrok
izby. Strażnik, który wpuścił go do stanicy, wykonał swój ruch i z napięciem wyczekiwał odpowiedzi
przybysza. Ten rzucił okiem na szachownicę i przesunął wieżę o jedno pole.
Tak dostał się do przygranicznej twierdzy. Krzyknął przez bramę, że chętnie zagra w szachy. A w Abronii,
zwłaszcza w okolicach Równonocy, ceniono szachistów jak nikogo innego. Wygrał więc kilka razy ze
strażnikami, przez co cenili go jeszcze bardziej. I teraz grał o kolację.
Warlam spojrzał na szachownicę. Były to stare, gnomskie szachy. Niewiele różniły się od abrońskich.
Zamiast skoczków były gryfy, które jednak bardziej przypominały gargulce ze świątyni Poczwarza. I na
piony w szpiczastych hełmach, mówiono „klanowi", jako że w gnomim plemieniu było osiem elektorskich
klanów. Poza tym wszystko jak u ludzi. Szachy te, porysowane i złuszczone, dostał od przyjaciela w
Baraghonie, gdzie spędził ostatnie kilka lat. Powiadali, że właśnie nimi Ti-gran III wywalczył zwycięstwo, po
którym koronowano go na Króla Gór. Warlam był do nich przywiązany i tylko nimi grywał. Szachy, w
przeciwieństwie do kości, nie mogły oszukiwać. I to przybyły na Przełęcz Horog cenił w tej grze najbardziej.
Klanowy Warlama doszedł do ostatniej linii. Ale szachista nie był pazerny. Zamienił go tylko na gryfa.
Strażnik uśmiechnął się z wyższością. Po następnym ruchu zaś ze zdziwienia aż kłapnął zębami. Partia była
zakończona.
Koło południa gospoda opustoszała. Pielgrzymi już wyruszyli, kupcy pognali swe wozy jeszcze przed
świtem. Nieznajomy z kozią bródką ruszył na południe, i Kasjan, który zdążał do Abronii, miał go już nigdy
nie zobaczyć. Zjadł chleb ze smalcem, popił krowim mlekiem i poszedł siodłać gryfa.
Minęło południe, kiedy młodzieniec kolebał się w takt statecznego kroku wierzchowca. Do Abronii zostało
jeszcze kilka dni podróży. W sam raz, by zdążyć na Równonoc.
Kasjan wspomniał to ceglane miasto, gdzie spędził dzieciństwo, wycierając ulice i zaułki. Był sierotą, a
właściwie porzuconym dzieckiem. Nie znał swych rodziców, gdyż ci oddali go jako oseska do świątynnego
sierocińca. Tam zajęli się nim kapłani. Byli surowi, ale dawali jedzenie i dach nad głową. Kiedy chłopak
podrósł na tyle, by móc pracować, szorował posadzki w świątyni i przyległych korytarzach z innymi znajdami
i podrzutkami.. Nauczono go pisać i czytać, poznał kapłańskie rytuały. Śpiewał nawet w chórze. Śpiewy
abrońskich kapłanów były znane w całym świecie. Trzygłosowe, tak troiste jak bóstwo, które wychwalały,
doskonale zestrojone i monumentalne. Obrzędy z udziałem chóru trwały nieraz pół dnia i Kasjan padał
zmęczony na posłanie, kiedy tylko opuszczał świątynię. Ale kiedy miał kilkanaście lat, głos mu się zmienił i
już nie chciano, by dalej chwalił tamtejszego boga. Dla boga zresztą nie miał szacunku, gdyż podsłuchał
kiedyś rozmowę kapłanów, którzy bluźnili straszliwie. Przestraszony czekał, aż zagniewane bóstwo ukarze
wiarołomców. Ci jednak mieli się świetnie. I tak Kasjan stracił szacunek dla kamiennego posągu, choć nie
wykluczał, że ów bóg jest istotą mocno podupadłą, zaś gdzieś daleko istnieją inni bogowie, pełni siły i
władzy.
Kiedy Kasjan miał lat piętnaście, kapłani zaproponowali mu, by wstąpił w ich szeregi. Odmówił, musiał
więc opuścić sierociniec. Przez rok mieszkał jeszcze w Abronii, kradł jedzenie ze straganów i odcinał
sakiewki przechodniom. A potem wyjechał z miasta na południe i tułał się awanturniczo po Pogórzu, grając w
kości, oszukując i kradnąc. Polubił też kobiety, a że nie był brzydki, a do tego została mu resztka ogłady
wyniesiona ze świątynnej szkółki, więc rzadko spędzał noce samotnie.
Teraz miał lat dwadzieścia i parę i zmierzał do miasta swego dzieciństwa.
Muł leniwie podreptywał górską drożyną. War-lam zmierzał do Abronii. Z miastem tym łączyły go
wspomnienia i westchnienie do miłości największej w jego życiu, choć jednonocnej i szybko utraconej. Stare
to dzieje i poza snami mężczyzna rzadko wracał do tamtych chwil. Ale kilka miesięcy temu dostał list od
kobiety, która na całe życie, nieświadoma swej roli, spętała serce szachisty. Wpierw sądził, że odnalazła go
po jego sławie, ale potem zmarkotniał, To, że znany był w Baraghonie i okolicach, nie dawało mu jeszcze
uwielbienia pośród mieszkańców Abronii. Kobieta jednak w jakiś sposób, kobiecy zapewne, odnalazła go, a
raczej odnalazł go jej list. Pisała Waralmowi, że rada byłaby się z nim spotkać, a także przyprowadzić ich
syna - owoc nieszczęsnej miłości. Kiedy o dziecku, teraz młodzieńcu zapewne, przeczytał, postanowił
opuścić swą sadybę w gnomskim mieście i ruszyć ku Abronii. Spotkanie przypadało na Równonoc, a dzień
ten zbliżał się, z dnia na dzień łapczywie wykradając nocy kolejne kęsy. Dreptał więc Warłamowy muł do
stolicy, szlifując gnomskie podkowy o wyklepane kołami wozów kamienie gościńca.
Nie pamiętał już Dziad Świstak, czy zaraza, czy odraza, lecz raz zrazu spod podrazy zdążał do Abronii.
Skąd i dokąd, tyle wiedział, że po mchach się ma kierować, brnął więc przez paprocie, borowiny i borówki.
Mijał wioski zmiętusiałe i kłoszące się poletka. Wieś wieśniakom wsią darował i podążał ku mokradłom.
Chatek jakby mniej tu stało, zapadniętych w torfowiska, mijał wiedźmy i guślarzy, sowy wiły się w
kociskach. I wszedł w las sczarodziejony, zmiętoszony zakleństwami, liście niebieściały blado, trawa rdzawą
miała minę.
Wężowiły z niedośpienia powłochate nietoperze, zawisając u sklepienia ze zjagodziałych cegieł. Uroczysko
zawodziło, odpychało i zwodziło, zbulgotane pajęczyną klątw i przepowiedni. Brnął więc Świstak po kolana
zanurzony w skrzacich szeptach, wypatrując bazyliszków, wieszczb i drogowskazów. Nic nie było tu
zwyczajne, wielgrzmociła się dąbrowa, czary spod stóp mu czmychały i ze śmiechem pierzchały w mrąszcz.
Smętnie snuły się uroki, zuroczałe od wrzosowisk, wiedźmy: sklątnie miotłograły i zawodził wichr w
konarach. A Dziad Świstak, poświstując z zadziwienia w zadziwienie, przepominał i zapadał w szpony
niepamięci. I zmykały mu wspomnienia, chlujny ślad na mchach przeznaczać, a on stał tak w zaprzeszłości i
zawszędy się tak ostał. Szły miesiące zbrunatniałe, sople w brodę się wkręciły, las złogroźnie bruzdonucił, a
Dziad zrzucał z siebie lata. Zwierzchał wierzchnie przyodzienie swoich wspomnień i pratęsknot, nie pamiętał
już niczego, tylko kęsy i zmierzwienia.
Aż las skończył się ukradkiem, pohukując wśród listowia i przeżegnał Dziada-biada, i ku ludziom go
skierował. Odtąd strzępy potargane, bez krochmalu i wykończeń, powiewały w jego głowie i tak już pozostać
miało. I nie wiedział już Dziad Świstak, czy też sen to był, czy niesen, i w niewiedzy tej tak utkwił, uwił
gniazdo i zmarkotniał.
Minęły dwa albo trzy dni. Kompani Kasjana rozbili obóz i rozpalili ognisko. Trzy liche zajączki
skwierczały niechętnie nad paleniskiem. Młodzieniec żuł zeszłoroczne źdźbło i zazdrośnie patrzył na gryfy,
które wróciły z polowania i oblizywały się rozwidlonymi językami. Wierzchowiec Kasjana wycierał dziób o
trawę. Łuski na jego szyi lśniły w świetle ogniska.
Chłopak, w oczekiwaniu na żylastą wieczerzę, wyciągnął po raz nie wiadomo który wymięty list. Osoba,
która do niego pisała, podawała się za jego matkę. Tłumaczyła, dlaczego oddała go do sierocińca, że był
owocem cudzołożnego związku, że tylko oddanie go pozwoliło jej zachować urażonego męża i niewieści
honor. Teraz jednak, po tylu latach, odnalazła go i chciała poznać oraz wynagrodzić mu lata cierpień i
bezdomności. Obiecała również poznać go z rodzonym ojcem, gdyż był Kasjan owocem wielkiej, choć
niewiarygodnie krótkiej miłości. Wyznaczyła dzień spotkania na Równonoc, zaś miejscem jego miała być
niewielka fontanna, co ze świątynnego muru tryska do kamiennej muszli. Kasjan znał ją z lat dziecięcych,
wielokrotnie gasił w niej pragnienie, gdyż wodę miała chłodną i orzeźwiającą. Wspomnienie źródełka
usposobiło go przyjaźnie, nawet wobec łykowatego posiłku.
Nie wiedział jednak, czy chce poznać swych rodziców lub tych, którzy za takowych się podawali. Miał
jednak w Abronii pewne zobowiązania. Otóż inna osoba, tym razem znana Kasjanowi, prosiła go o przysługę.
Chodziło o zabicie kupca korzennego, człeka nader kłopotliwego i nieukładnego. Należało także wykraść z
jego domu listy kredytowe banku", które mocodawcy Kasjana były niezwykle potrzebne. A ponieważ stawka
była wysoka, a pracodawca srogi, chłopak przyjął propozycję, choć wcześniej zabijał z rzadka i raczej
przypadkowo.
A co do wieczerzy, to ta dość szybko uleciała z pełnej innych wspomnień głowy Kasjana.
Przez kobietę ową, choć nie z jej winy, lecz przez własną nieostrożność, wylądował ongi w więzieniu.
Wyszło mu to nawet na dobre, gdyż ta nagła zmiana zatrzasnęła na zawsze jego hulaszczą młodość, która
niezauważalnie, lecz niechybnie doprowadziłaby go do upadku. W więzieniu siedział w celi z mężczyzną,
który był ongi Mistrzem Szachowym, jednak dostąpiwszy godności i przywilejów, tak zasmakował we
władzy, że zaplątał się w spisek przeciw królowi. Spisek, jak większość spisków świata, został
zdemaskowany i niegdysiejszy bohater wylądował w więzieniu z wyrokiem długim jak wieczność i nie
dającym nadziei na kolejne amnestie. Zabijał czas grając sam ze sobą, aż pojawił się Warlam, wtedy jeszcze
smarkacz, który nie miał pojęcia o szachach.
Mistrz nauczył go wpierw podstaw, a potem dalszych tajników strategii, sekretów kombinacji i gry
pozycyjnej. Grali przez kilka lat bez przerwy, wystruganymi amatorsko figurami, wprost na kamiennej
posadzce. Potem Mistrz, który pamięć miał niezawodną, odtwarzał przed uczniem partie, jakie rozegrał na
wolności, mierząc się z największymi szachistami Abronii i okolicznych państw. Analizował każdy ruch,
wskazywał jego mocne i słabe strony, rozważał możliwości, jakie rysowały się na szachownicy. Warlam
chłonął wszystko jak gąbka.
Mistrz miał pragnienie, by Warlam po wyjściu z celi został jego następcą. Był bowiem w Abronii obyczaj,
który wiązał to królestwo z prastarymi obrzędami gnomów - co trzy lata, przed Równonocą, zwoływano
turniej szachowy, do którego dopuszczeni byli najlepsi szachiści z państwa. Turniej toczył się w królewskim
zamku, aż wreszcie zwycięzca miał prawo pojedynkować się, na szachownicy, rzecz jasna, z aktualnym
Mistrzem. Jeśli przegrał, tamten na kolejne trzy lata zatrzymywał tytuł, jeśli zaś wygrał, sam dostawał tytuł,
dożywotnie szlachectwo i silną pozycję na dworze. Królowie Abronii lubili się otaczać Mistrzami
Szachowymi, podobnie jak mędrcami, kapłanami i czarodziejami.
Kiedy Warlam opuszczał więzienie, obiecał nauczycielowi, że zdobędzie upragniony przez obydwu tytuł.
Przez pierwsze lata, zgodnie z radami Mistrza, grywał z gnomami, głównie w leżącym na północy
Baraghonie. Gnomowie byli świetnymi szachistami, twierdzili, że grę tę podarował im sam bóg, Kowal. Sami
też wyłaniali królów podczas turniejów szachowych.
Teraz Warlam wracał do Abronii, by za trzy lata, jak sobie postanowił, zostać Mistrzem.
Kiedy już dotarł Dziad Świstak do Abronii, niewiele pamiętał z drogi, która go do stolicy przywiodła.
Jedyne, co mu w głowinie kołatało, to spieniona rzeka, którą pospołu z gromadą, co go przygarnęła,
przekraczał. I wiosennymi wodami burzyła się rzeka, niosąc jeszcze kry, z górskich czap zrzucone.
I właśnie owego dnia przekraczali rzekę, zapomniał też Dziad nazwy, ale rzeka jak rzeka, ten co dał jej
miano, na inną patrzył wodę. Prom łączył obydwa brzegi, to do jednego przybijając, to do drugiego, jakby
błagał, by pogodziły się wreszcie i splotły dłonie w uścisku. Ale niemrawo szło im to bratanie. A przy okazji
tych mediacji, prom ludzi i bydło na się zabierał. Tłum też spory się u brodu skłębił, lecz o tej porze
marcowej nikt nie śmiał nawet stopy wetknąć w lodowaty odmęt.
Aż wreszcie kolej przyszła na spokorniałych Świstaka towarzyszy, spokorniałych od czekania, od iście
górskiego żywiołu, od opłaty, jaką tubalnym głosem egzekwował przewoźnik. Skruszeli od porannego
chłodu, zachodniego wiatru i nieprzespanej nocy. Ale wreszcie drżąc z tego wszystkiego, nieufnie na pokład
weszli, trzymając swe osiołki za uzdy. Wóz, którym podróżowali, zdawał się chcieć stoczyć w kipiel.
I tylko Dziad Świstak nie bał się niczego, nucił pod nosem swe zetlałe pieśni. Siedział, ćmił przepaloną po
wielokroć fajkę, która za każdym pociągnięciem burczała gorzkim, tytoniowym sokiem, bo jej starzec nie
suszył, tylko wciąż i wciąż przypalał. Jego biała broda naciągnęła przez lata żółć fajkową i wokół ust miał
Świstak zarost mocno zżółcony. Siedział teraz, wsparty o pal na promie. Wesoło łypał okiem spod połatanej
kapoty, a na brzuchu położył sobie dudy, jedyny poza fajką dobytek.
Kiedy prom zalotnie trącił przeciwległy brzeg, podskoczył na Swistaczym brzuchu kozi łebek jednej z
piszczałek. Starzec pyknął fajeczką i cierpliwie znosząc poganiania przewoźnika, drobnym kroczkiem opuścił
zbryzgany nurtem pokład.
Zbliżali się do Abronii. Trakty były szerokie i wykładane kamieniami. Posuwali się wolno, gdyż jak okiem
sięgnąć po gościńcu pełzły kupieckie karawany, kryte, wozy, tłumy pielgrzymów, trupy wędrownych
kuglarzy i gromadki zwyczajnych podróżnych, zwabionych do miasta zbliżającym się świętem. Podczas
zamieszania, jakie wytworzy się wewnątrz murów, zawsze łatwiej będzie coś ukraść, kogoś wprowadzić,
dotrzeć do niedostępnych w innym czasie miejsc. A ponadto wielu ludzi, podobnie jak Kasjan, ciągle w
drodze i bez domu, chwytało się łapczywie każdej niemal okazji, by się wspólnie napić i pogwarzyć nad
porcją golonki. Pełne gospody gwarantowały i dobrą zabawę, i nowe znajomości, toteż do Abronii ściągały
tłumy.
Młodzieniec był już niemal pewien, że pójdzie na spotkanie przy źródełku albo zaczai się w bezpiecznej
odległości, by tylko zobaczyć, kim są jego rodzice. Wcześniej jednak musiał wykonać zadanie i przez całą
drogę zastanawiał się, jak najrzetelniej wywiązać się ze zobowiązania.
Za murami rysował się masyw świątyni, na wieżycach królewskiego zamku łomotały biało-czarne
szachownice.
Dziad Świstak mgliście jedynie wiedział, dlaczego zmierza do Abronii. Coś mu mówiło, że z miastem tym i
z Równonocą splata go więź magiczna, więź odpokoleniowa i odwieczna. Czasem udawało mu się, w porach
porannych czy też popołudniowych, uchwycić strzęp przeszłości. Ale również ten strzępem był i takim
pozostawał. Pamiętał więc starzec o godnościach i przywilejach, jakie ongi nań spłynęły, nie wiedział tylko,
dlaczego spłynęły i w kogo go przemieniły. Również strzępiasto i obszarpanie jawiły mu się monarsza
niełaska i więzienie.
Były też jakieś kobiety w jego życiu. Jedna, krótko, ale dobrze. Były spotkania, czy też być miały. I była
Abronia, osobliwie równonocna, bo tylko taka czar swój miała, a Świstaka czary wabiły i przyciągały.
Kiedy więc wychynął z listowia na trakt zeszłorocznym liściem oplatany, przygarnęli go wędrowcy, gdyż
znał Dziada każdy, co gościńce w państwie wycierał. A on przygarnął się do nich, bajędami i ględźbami za
strawę i opiekę odpłacając, choć zapłaty nie śmieli żądać, bo któż śmiałby od Dziada Świstaka jakiejkolwiek
zapłaty oczekiwać, zwłaszcza w obliczu wielkiego Święta.
Nie był to dlań najlepszy czas. Cóż z tego, że od roku nie przegrał partii, kiedy poza tym nic w życiu nie
osiągnął. Nie miał żony, dzieci, nie założył rodziny. Nadal, jak za szczenięcych lat, pomieszkiwał po
gospodach, u gościnnych wieśniaków, w stogach siana. Grał w szachy, podczas podróży myślał tylko o nich,
nawet sny miał w kratkę, pełne pięknym debiutów i dramatycznych końcówek.
Był przegrany i wiedział o tym. Nikt go nie chciał, i jedyną szansą był tytuł Mistrza, na który ciężko
pracował, a który nadal był równie odległy, co przed laty. Warlam częściej myślał o tych, których ongi
skrzywdził. Miał pretensje do siebie, do losu, że go tak potraktował, do całego świata. Jedyną szansą dlań
były szachy. I domniemany syn, którego miał poznać.
Dlatego z nadzieją jechał do stolicy, by w Równonoc powrócić do zapomnianej i zakurzonej przeszłości.
Prześlizgnęli się przez Bramę Snycerską, gdzie nikt nie zwracał uwagi na gryfy. Kasjan poprowadził
kompanów do znanej sobie gospody. Zwała się „Pod Beczką" czy „Pod Brzeczką", nieważne. Dość że
karczmarz był znajomym chłopaka, jeszcze z czasów sierocińca. Dla niego Kasjan okradał tych klientów,
którzy opieszale reagowali na ponaglenia związane z płatnościami. Gospodarz zaprowadził wierzchowce do
specjalnej komórki w głębi podwórza, by nie kłuły w oko najemnych żołnierzy i zazdrosne, a zubożałe
rycerstwo. Gryfy były bardzo kosztowne i na dodatek cieszyły się ponurą sławą. Nie dość bowiem, że
podczas bitew walczyły nie gorzej od swych jeźdźców, to po zakończeniu walki ruszały na opustoszałe i
wypełnione jękami pole, gdzie wyszarpywały konającym wojownikom serca i wątroby.
Zostawili sakwy i juki w pokoiku na poddaszu i każdy ruszył w miasto. Kompani Kasjana poszli na dziwki,
ale ten miał jeszcze coś do zrobienia. Było ciepłe, marcowe popołudnie. Zaułki wypełniał gwar przybyszów,
kupcy zdzierali gardła, zachwalając swój towar. Pachniało brzeczką i pożądaniem, dziwki ruszyły na łowy.
Kasjan wypytał dyskretnie gospodarza o swego kupca, po czym ruszył do dzielnicy bogaczy. Postanowił
załatwić swoje sprawy przed jutrzejszym świętem. Równonoc zbliżała się wielkimi krokami.
Pierwsze co zrobił, kiedy wraz z tłumem pątników udało mu się wlać do miasta, to poszedł do świątyni
Poczwarza. Kapłani śpiewali swoje pieśni uważnie i w skupieniu. Były to jedyne chwile, kiedy zarzucali
codzienną surowość i widać było na ich twarzy coś na kształt radości. A może Warlmowi tylko się tak
wydawało.
Przed niszą, w której mroku stało zakryte bóstwo, była kamienna kadź pełna oleju. Na jego powierzchni
pływały, co chwila spotykając się i mijając, zatknięte w korkach knoty, które ciepłym płomieniem chwaliły
boga. Warlam odpalił swój, zakupiony w kramiku przed świątynią, i puścił na tłuszcz. Każdy podmuch
wiatru, który nie wiedzieć skąd hulał po świątyni, marszczył tłustą taflę i powodował żeglugę kaganków.
Mężczyzna przez dłuższą chwilę patrzył na wędrujące płomyki, spotykające się, rozstające i powracające na
nowo. Otrząsnął się, wyszeptał znaną z dzieciństwa modlitwę i pośpiesznie wyszedł na świeże powietrze,
wolne od zapachu kadzideł i kapłańskiej ascezy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin