A.Bobkowski- Szkice piórkiem (fragmenty).doc

(445 KB) Pobierz
Szkice piórkiem (1940)20

Szkice piórkiem (1940)20.5.1940

Cisza i upał. Paryż opustoszał i pustoszeje z dnia na dzień. Odbywa się to jednak jakby po kryjomu. Ludzie wyjeżdżają chyłkiem, zapewniając znajomych do ostatniej chwili, że "my się nie ruszamy". I tylko coraz częściej dostrzega się na ulicach samochody, prześlizgujące się z ciężkim bagażem umocowanym na dachu i mknące na południe. Nie należy ich dostrzegać. Ale niepewność i tajemnica opadły na miasto. Idąc ulicą ciągle łapałem się na tym, że najnormalniejsze zjawiska codziennego życia wydawały mi się tajemnicze. Samochody jeździły tak jakoś dziwnie, jakby ciszej i prędzej, a na dworcach metra czekało się nie tylko na pociąg, lecz na coś więcej. W powietrzu wisiały kłamstwo i niedomówienie.

Dopiero dziś rano ta próżnia w dołku, z którą każdy chodził, zniknęła. Weygand mianowany wodzem naczelnym na miejsce Gamelina, Pétain w rządzie. Weygand od razu objął dowództwo i pojechał na front. Oczywiście zaczęły chodzić słuchy o zdradzie: podobno Gamelin popełnił samobójstwo, są dowody, że... i tak dalej. Wierzy się w Weyganda, wierzy się, że naprawi i załata. Tymczasem pierwszą fazę tej bitwy Francuzi przegrali na całej linii.

Niemcy są już w Arras i w Amiens, starają się otoczyć Armię belgijską.

 

9.6.1940

Niedziela. Jak każda inna. Ludzie zaczęli wyjeżdżać, ale ciągle w tajemnicy, na własną rękę. Nic nie mówi się o ewakuacji.

Upał straszliwy. Po obiedzie poszliśmy do Bagatelle. Słońce, kwitną tysiące róż. Gdzieś z bardzo daleka dolatywały grzmoty. Może artyleria, może bombardowanie. Stanąłem przy jednym z krzaków i wsłuchiwałem się w te dalekie odgłosy. Jakiś huk zabrzmiał głośniej niż inne i w tym momencie rozkwitła, biała róża osypała się cicho na ziemię.

Miałem uczucie, że stojąc przy tym krzaku róż, w pustym, prześlicznym ogrodzie, żegnam się bezpowrotnie ze wszystkim: z tą Francją, która była jak sen i pryska jak sen; z całą młodością - może z całą epoką. W upalnym powietrzu róże pachniały i jakiś odległy, kobiecy głos uspokajał płaczące dziecko: Ne pleure donc pas, voyons...<No już nie płacz...>

 

17.6.1940

Wstaliśmy o 9-ej. Madame zrobiła nam gorącej kawy i pozwoliła wypić śniadanie w kuchni. Z zawodu krawcowa. Ma sklep z garderobą damską, mąż ma sklep z radiami i obecnie jest na froncie. Obydwa sklepy zamknięte. Właśnie dziś rano telefonował do niej, że jest zdrów i ma się dobrze, cofa się razem z wojskiem obok Montluçon. Mówiła nam, że to wszystko jest okropne, że pewnie lada dzień Francja poprosi o zawieszenie broni, ale co robić - grunt, żeby mąż wrócił. I żeby mogli być znowu razem. Pewnie miała rację.

Na dworcu dowiedzieliśmy się, że już żadne pociągi nie odchodzą. Było południe. Przed jakimś bistrem stał tłum ludzi i z wewnątrz dolatywały dźwięki radia. Marsylianka. Podeszliśmy. Zacząłem się pytać, o co chodzi. Zobaczyłem zapłakane twarze kobiet i posępne mężczyzn. W końcu jakiś młody robotnik powiedział mi tonem obojętnym: "Francja prosi Hitlera o zawieszenie broni". Marsylianka kończyła się i jeszcze raz powtarzała się druga część. Mimo woli powtarzałem w myśli słowa formez vos bataillons - marchons, marchons <twórzmy bataliony - maszerujmy, maszerujmy.>, a równocześnie uświadomiłem sobie śmieszność tych słów w zestawieniu z sytuacją. Francja prosi o pokój. Miałem ochotę płakać, a uśmiechałem się ironicznie szepcząc zamiast marchons - fuyons <maszerujmy - uciekajmy>. Złapałem Roberta za rękaw i powiedziałem: "Zażądali pokoju - koniec". Obok nas przechodziły zapłakane kobiety, a ulicami pędziły samochody wypełnione obszarpanym wojskiem.

Ochłonęliśmy. Co robić? W tym momencie podszedł do nas Tadzio, uśmiechnięty i uradowany, że w końcu nas spotkał. Tadzia zawsze lubiłem. Z zawodu szofer, urodził się w Warszawie, skąd wywiózł bogatą przeszłość taksówkowo-autobusową i wspaniały język. Tadzio teraz stał, spoglądał na jadące samochody, spluwał i wreszcie sucho stwierdził: "Trzeba stąd koniecznie odpłynąć dalej, a potem zobaczymy". Zaczęliśmy się zastanawiać, jak to zrobić. Pociągi już nie odchodzą, iść na piechotę nie ma sensu. Tadzio skręcał mozolnie papierosa, czyli "spirocheta" i wreszcie oświadczył, że najlepiej kupić rowery.

Zdecydowałem się w jednej chwili. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy sklep. Używanych już nie było i tylko nowe. Tadzio kupił sobie półwyścigówkę za 630 franków, ja doskonałą szosówkę za 715 franków. W sklepie ogarnęła mnie zupełnie dzika i bezsilna wściekłość. Dlaczego ten wspaniały kraj, w którym nowy rower kosztuje jedną trzecią przeciętnego zarobku robotnika, dlaczego ten kraj biorą diabli? Ciągle odczuwam to jako definitywny koniec. To już chyba nie wróci. I może właśnie to uczucie, uczucie bezgranicznego smutku, jest w tym wszystkim najgorsze. Robert pakuje teraz nasze rzeczy. Obawiam się, że te rowery pojadą raczej na nas, a nie my na nich.

 

18.6.1940

Wstaliśmy rano koło 7-ej. Niebo pochmurne i deszcz wisiał w powietrzu. Niemcy załatwili się już z Francją i nie potrzebują pogody. Polski wrzesień i francuski maj-czerwiec były jednakowo słoneczne i pogodne. Hitlerwetter. Biedna i niezasobna Polska i wielka i bogata Francja broniły się jednako długo. My i obcy uważali naszą obronę za skandal. Obrona francuska na tym tle jest po prostu kryminałem. My chcieliśmy się bronić, ale nie mieliśmy czym. Oni mieli czym i nie chcieli się bronić. Jestem ciekawy, czy Francja potrafi dźwignąć się z tego ciosu. Ciągłe myśli, które mnie nurtują od wczoraj.

Wydostanie się z Montluçon było sztuczką cyrkową. Kilka dobrych kilometrów musieliśmy prowadzić rowery i przepychać się w zbitej masie samochodów, dział, ciągników i czołgów. Mieli - mieli tego żelastwa. Dalej było luźniej i można było jechać. Zaczął padać deszcz. Przy jakimś samochodzie ciężarowym stała grupa żołnierzy. Zatrzymali nas i zaprosili na rum. Mieli go kilka beczek i poili nim wszystkich po drodze. Tadzio wypił podane mu pół szklanki duszkiem, splunął i zwrócił ją z dodatkiem jakichś zupełnie nie-samowitych przymiotników pod adresem żabojadów. Jedziemy w kierunku Bordeaux. Pod wieczór zjazd w dolinę Creuse. Wieczór zapadał chłodny. Leżałem na kierownicy i brałem ostre wiraże, pokładając się całym rowerem. Było coś upajającego w tej jeździe. W pewnej chwili najwyraźniej poczułem, że wszystko przestało mnie obchodzić. Teraz, kiedy to piszę, czuję, że pękło coś we mnie. Może nastąpiło zerwanie z przeszłością. Nareszcie. Jestem wolny w tym zamieszaniu. Może nawet zerwałem z samym sobą. Wspaniale. Rozpiera mnie. Żal? Za czym, do diabła? Za tamtym życiem? To był koszmar, bezustanne duszenie się. Koszmar lat gimnazjalnych, koszmar tego życia, do którego przykrawałem się, nie mogąc się nigdy spotkać z samym sobą. Rozmawiałem z sobą poprzez innych. I to poprzez kogo? Poprzez co? Cholera!

Na dnie doliny jakiś drogowskaz mówił o wsi o 1500 metrów stąd z dopiskiem: "Kościół z XII wieku i most rzymski". Bez namysłu skręciłem. Trzeba zwiedzić. Proboszcz romańskiego klejnotu umieścił nas w jakimś domu na siennikach. Po zjedzeniu czegoś wyszedłem. Nad wilgotnymi łąkami unosiła się mgła, grały świerszcze i świecił księżyc. Wszedłem na most. Ogarnęło mnie wzruszenie. Przewracałem w myślach kartki realiów Terlikowskiego (nudne toto było) i patrzyłem na okrągłe, wąskie łuki z szarego kamienia. Przy wjeździe resztki głazów tej drogi, po której toczyły się wozy i maszerowały ciężkim krokiem legiony rzymskie. Gallia est omnis divisa... Dlaczego wtedy bronili się, pomimo że ich sprzęt i technika były o tyle gorsze od rzymskich? Z odległej drogi dolatywał bezustanny ryk motorów, a pod mostem odezwały się żaby. W mroku zamajaczyła krępa postać Tadzia. Zapalił papierosa. "Panie B., nic się pan nie martw. Jutro szatkujem dalej. To aż przyjemnie uciekać po takich drogach. Co cywilizacja, to cywilizacja - wszystko jakoś gładziej idzie. Nie tak, jak u nas. Ale że łapciuchy z nich p... to prawda". Jest cisza. Robert i Tadzio głośno oddychają, świeca pryska.

 

23.6.1940

"Marne wakacje, sezon się nie udał" - powiada Tadzio. Robert opowiada nam cuda o słońcu południowej Francji, o Morzu Śródziemnym. Tymczasem taplamy się w błocie na asfaltowych szosach zachodniego krańca Massif Central. Zbliżamy się do Angouleme. Nie puszczają, objazd, błądzimy po bocznych drogach. Już w nocy znajdujemy malutką i ubogą fermę. Kończą kolację i są uprzejmi. Patron prowadzi nas na siano. W dużej misce na stole widzę sałatę zieloną. Listki ociekają oliwą i jest to tak apetyczne, że nie wytrzymuję: "Czy można kupić sałatę?" Patronka od razu wstaje i powiada, że przyrządzi nam dwie główki. Wyszła i po chwili wniosła całą miednicę sałaty. Zjadamy w mgnieniu oka, zagryzając chlebem z pasztetem. Cudowne te noce na sianie, wśród monotonnego plusku deszczu.

 

 

28.6.1940

Słońce, oślepiające słońce, w dole wije się Garonna. Wdechuję zapach rozgrzanych łąk i przymykam oczy, bo wypolerowany asfalt lśni jak lustro. Denerwują mnie miasta. Mijam je szybko i z ulgą oddycham przy wyjeździe. Wspaniałe, zwierzęce uczucie rozkoszy, w której cała uwaga koncentruje się na szybkości, drogowskazach, jedzeniu i znalezieniu noclegu. Mam wrażenie, że jeszcze nigdy w życiu nie miałem wszystkiego do tego stopnia, tak absolutnie gdzieś - i pewnie dlatego jest mi tak dobrze.

Czujemy, że wjechaliśmy w inny kraj, w inny klimat. Koło południa upał staje się nie do zniesienia. Droga jest z białego kamienia i jadę niemal z zamkniętymi oczami. Tadzio podjeżdża ciągle do mnie i gada. Gęba mu się nie zamyka. "Panie Be - denerwuje się Tadzio - pan ciągle swoje. Niemcy i Niemcy. Pan widzi tylko Niemcy. Wcale nie... Francję zrobili tak samo do sitwy, jak Polskę. Czy pan wie, że kiedy Polak robił w fabryce za dobrze, to Francuz po cichu rozregulowywał maszynę? Ja prawie codziennie traciłem czas na regulowanie automatu, bo -mnie znali, że ja i do 700 zapalników na godzinę odstawiam, a jak dobrze szło, to i więcej. A oni mieli nakaz z partii: nie więcej jak 400. I jak tylko mógł, to trzaskał na rozregulowanej, żeby jak najwięcej sztuk było do odrzucenia. Panie - szmelc spod automatów szedł całymi skrzynkami. Ile razy widziałem w nocy, jak sobie podawali jakieś papiery. Chował do kieszeni i za chwilę leciał do wychodka czytać".

- "Czemu pan mi o tym wcześniej nie mówił" - pytam Tadzia.

- "A co mogliście zrobić? Nic. Za czym się ta sitwa nie rozleci, to jesteśmy ugotowane z sosikiem na szaro".

Tadzio ma rację. Francja, tak samo jak my, uległa straszliwemu naporowi i musiała mu ulec. Fizycznie rozbił ją Hitler, psychicznie rozładował komunizm. Czuję, że pewien rozdział został zamknięty. Francja była dogmatem. Teraz patrzę na nią i nie mam siły go odrzucić.

Na jakimś skrzyżowaniu, nie będąc pewny, która droga prowadzi do Belves, wchodzę do jednej z ferm, aby zapytać o kierunek. Na tapczanie leży jakiś mężczyzna. Pytam się go po francusku. Spogląda na -mnie chwilę i pyta po polsku: "Pan Polak?" Okazało się, że dzierżawcą tej fermy jest Polak. Zaprosił nas do środka, po chwili zeszła się cała rodzina. Mężczyzna, którego zastałem wchodząc, był zięciem gospodarza. Zmobilizowany do wojska polskiego, zdążył uciec z Bretanii przed zajęciem jej przez Niem-ców. Opowiedział to samo, co ci dwaj Polacy, spotkani na drodze. Zasiedliśmy razem do obiadu. My jedliśmy nasze jedzenie, oni swoje, ale poczęstowali nas kwaśnym mlekiem z kartoflami. Na deser. Dowiedziałem się, że w tych okolicach jest sporo Polaków, którzy dzierżawią fermy "na połowę". Jest to system dzierżawy dosyć uciążliwy, ale powiedzieli mi, że można wyżyć. Francuzi uciekają od ziemi do miast, fermę można łatwo dostać, bo są okolice, gdzie całe wsie stoją opustoszałe, a ziemia leży odłogiem. Tadzio do mnie: "Bierz pan fermę - będę u pana parobkiem". Około 4-ej ruszyliśmy dalej. Góry, ciężkie podejścia. Nagle BelvŐs, przyczepione do stoku stromego wzgórza. Wąskie uliczki lecące w dół na złamanie karku. W drzwiach domów i sklepów zasłony, wszystko przesycone słońcem. Pędziliśmy na dół, potem na przeciwstok - Belves w całości, góra oblepiona domkami i spowita w festony uliczek. Droga dnem rozległej doliny, biały wiadukt na tle zieleni. Pędzimy. Znowu pod górę. Tadzio wściekły: "A k... aż cie do chrztu niosła - znowu góra!" W tym samym momencie, to znaczy w chwili niesienia góry do chrztu przez ladacznicę, dwie kobiety pracujące w polu, kiwają do nas rękami. Zatrzymujemy się. "Panowie Polacy? Zaraz poznałyśmy". Tadzio szepnął mi: "Trudno nie poznać" i od razu zaczął się szastać do młodszej i mrugać do mnie. Matka z córką pracowały przy pieleniu buraków. Dzierżawią fermę opodal i zapraszają nas na nocleg. Wieczór zapadał łagodny, cichy, ciepły - rozleniwiło nas i postanowiliśmy zostać. Ferma czysta, wszędzie porządek. Ojciec okazał się murarzem z zawodu. Nie mogąc znaleźć pracy w swoim fachu zabrał się do roli. I idzie mu. Wesoły, godny, uśmiechnięty. "A Polaczki, Polaczki!" Z cieniem ironii. Tadzio spojrzał na niego: "Jak pan masz co do naprawienia, to mów pan lepiej od razu i nie natrząsaj się pan z Polaczków". A stary rzeczywiście miał do naprawienia pług dwuskibowy - w okropnym stanie. Oglądnęliśmy to z Tadziem - bez nitowania ani rusz. Tadzio spojrzał na mnie: "Będziem nitować?" Przynieśliśmy węgla drzewnego, pompki rowerowe zamiast miecha, młotek, obcęgi - kuźnia na całego. Tadzio wybijał stare nity, ja ciąłem jakiś stary pręt żelazny na nity. Po trzech godzinach stary miał pług w porządku. Wtedy zrobił się czuły i wylewny. Jedliśmy kolację z nimi - nie zgodzili się, żebyśmy jedli swoje. Wypuczyło nam brzuchy od zupy i chleba i było cudownie. W końcu pan Krukowski powiedział: "Co będziecie jutro jechać - jutro Piotra i Pawła. Zostańcie - pomożecie mi odwracać siano". - "Zostajemy, panie dziedzicu".

 

 

29.6.1940

Po śniadaniu poszliśmy na łąkę odwracać siano. Słońce świeciło - trawa jeszcze wilgotna od rosy. Krukowski przyniósł zimnego cidre'u i tytoniu własnego chowu. Co rząd siana, popijaliśmy i skręcali papierosa. Po skończonej robocie poszedłem do lasu na poziomki. Nazbierałem sobie całą menażkę i zjadłem z mlekiem kondensowanym po obiedzie. (Rosół z kury i kura gotowana). Drzema w trawie, pisanie. Wieczór biały od gwiazd i grający świerszczami, opada rosa. Siedzieliśmy i gadali i w końcu, jak jeden mąż, zgodziliśmy się z Tadziem, że "Francuzi to łapciuchy i mineciarze".

 

30.6.1940

Tadzio obudził mnie: "Panie Be - dzień jak carski rubel - płyniem dalej". Pojechaliśmy. W miasteczkach pełno wojska. Czekają na zdemobilizowanie. Francuzi podpisali zawieszenie broni na warunkach bardzo ciężkich. Muszą wydać Niemcom cały materiał wojenny, zgodzić się na okupację połowy kraju i całego wybrzeża Atlantyku, wyżywić i utrzymać całą armię okupacyjną. Podobno na terenach okupowanych ma być administracja francuska. Mówi się także o możliwości powrotu "rządu" do Paryża. Czym dalej na południe, tym łatwiej o chleb i jedzenie. Natomiast konserw mięsnych nigdzie nie można dostać. Za to po pięciuset kilometrach pustki pojawiły się znowu piwo i lemoniada.

Białe budynki stacji benzynowych przy drodze są jak zabawki i bielą się w słońcu, w ogrodach gdzieniegdzie palmy. Po południu wjeżdżamy do Cahors. Lot płynie dołem skalistym jarem, pędzimy po szosie prawego brzegu. Droga kuta w skale. Nic nie myślę i tylko patrzę. W Cahors kupujemy brzoskwinie, ser i białe wino, siadamy na ławce i jemy. O zmroku wyjeżdżamy z miasta. Noc ciepła i wygwieżdżona. Okolica pełna skalistych wzgórz, sucha, nigdzie żadnej fermy. Zapomniałem na ławce w Cahors tytoń i nie mamy co palić. Jestem zdecydowany jechać całą noc i położyć się spać o świcie, bo o znalezieniu fermy nie ma mowy. Na jakimś zakręcie przystajemy, bo Robert coś zobaczył i podchodzi sprawdzić. Obok nas zatrzymuje się patrol motocyklowy i dwaj podoficerowie pytają grzecznie, czy nie mogą nam w czymś pomóc. Nie mają papierosów. Przystaje także jakiś samochód i ci dają nam cztery papierosy. Teraz już łatwiej pomyśleć o nocy na drodze. Robert wraca i powiada, że można spać. Coś tam jest, ale nie wie dokładnie, co. Podchodzimy. Pusty szałas z luźno ułożonych kamieni. Płaskie kamienie są tak kładzione, że koliste ściany, zwężając się ku górze, schodzą się i tworzą dach. Igloo z kamiennych płytek. Świecę latarką i podziwiam ten cud pasterskiego budownictwa. Naścinaliśmy gałęzi z karłowatych dębów i z krzaków jałowca, robiąc elastyczną podściółkę. Rozkoszuję się usypianiem.

 

1.7.1940

Już o 5-ej rano obudziło nas zimno. Przenikliwy chłód wciskał się przez niczym nie osłonięte wejście do kamiennego igloo i nie dawał spać. Mgła leżała jeszcze w dolinach i słońce nie wyszło spoza wzgórz. Szczękając zębami zbieramy graty i jedziemy dalej. Około 9-ej zajechaliśmy do Caussade i zjedli śniadanie. Miasteczko objedzone, ale udało nam się kupić sera i pasty kasztanowej w puszkach. Wielki bochen chleba na kierownicę i dalej do Montauban. Niedaleko za Caussade o mały włos nie było czterech trupów na drodze. Wydawało się, że droga jest pusta i Robert nie troszcząc się o nic, zjechał z prawej strony na lewą. W tej samej chwili usłyszeliśmy pisk opon na asfalcie, o dziesięć centymetrów od tylnego koła Roberta śmignął samochód, sunąc na czterech zahamowanych kołach. Przeleciał na lewą stronę, wpadł na krawężnik szosy, podskoczył na rowie ściekowym i zatrzymał się o pół metra od grubego platana. Cisza. Zmartwieliśmy. Tadzio tylko powiedział półgłosem: "Jak on teraz wylezie i da panu po mordzie, to ja się będę tylko patrzył, bo on ma rację. Żebyś pan tak mnie zrobił, tobyś pan pluł zębami". Po chwili z samochodu wysiadł jakiś Francuz z rozciętym czołem. Krew tamował chustką do nosa. Nie wiem - albo nie rozpoznał w Robercie sprawcy wypadku, albo był przekonamy, że to była jego wina. Nic nie mówił. Chodził i dyszał ciężko, wydechując nerwy. Dwie kobiety, siedzące jeszcze wewnątrz, też wyszły teraz zupełnie ogłuszone. Starałem się zagadać, oglądaliśmy razem samochód. Żadnego uszkodzenia nie było. Pojechaliśmy dalej. Tadzio: "Panie Be, to nie naród. Oni mieli wygrać wojnę? Nawet lunąć w pysk nie potrafią".

Po godzinie dojechaliśmy do Montauban i za miastem, nad brzegiem Tarnu, rozłożyliśmy się na południowy odpoczynek. Myślę o pustce tych okolic. Wzdłuż drogi widzieliśmy dziesiątki domów, kiedyś zamieszkanych, nieraz całe zagrody - wszystko opuszczone, przegniłe, rozwalone. O trzy czy cztery kilometry od głównej drogi można znaleźć miejsca, gdzie nie spotka się żywego ducha. Pustynia.

Do kolacji pijemy jakieś wspaniałe czerwone wino po 1 fr 50 litr. Tego nigdzie tu nie brak.

 

 

3.7.1940

Wstaliśmy rano przebudzeni koncertem dzwonów. Słońce. Jedziemy dalej. Zaczęły się już żniwa. Po dwudziestu kilometrach usiedliśmy w rowie. Łany zboża wydawały się w tym słońcu białe. Jakaś żniwiarka, ostatni model z czasów Marii Antoniny - coś na kształt maszyny do szycia i maszynki do strzyżenia włosów - wlokła się wolno, ciągnięta przez krowy.

Koło 1-ej wjechaliśmy do Carcassonne. Miasteczko małe i urocze. Po drugiej stronie rzeki zamek, cały gród warowny, jak dekoracja w teatrze. W Carcassonne pusto, bo południe i upał. W "Hôtel Vitrac" odnajdujemy siedmiu naszych kolegów z paryskiego biura. W Carcassonne jest część naszej fabryki, jest nawet coś w rodzaju dyrekcji. Można dostać 500 franków, potem 675 - jako indemnité de repliement <odszkodowanie ewakuacyjne>, czyli odszkodowanie za wianie, a właśnie dziś wszyscy zapisują się na listę zasiłków - 23 franki dziennie - płatne od jutra. Polaków traktują jak swoich - bez żadnych różnic.

Po obiedzie rozkładamy się w wielkim pokoju z pięcioma łóżkami. Śpiąc po dwóch na jednym łóżku, pokój wypada nam bardzo tanio. Jedziemy do naszej "fabryki". Mieści się w budynku jakiejś opustoszałej fabryki kapeluszy. Zapisują nas, jutro mają wypłacić 500 franków. Wyszliśmy z "fabryki" i poszli nad rzekę wykąpać się. Tadzio, rozbierając się, nachylił się i prawie w samo ucho wyszeptał: "Panie Be, od jutra przechodzim w stan spoczynku. Urlop, fajerant". To chyba tylko możliwe we Francji.

 

28.7.1940

Czy znasz nastrój i życie w południowych miasteczkach Francji? Zawsze o tobie myślę i tak mi żal, że nie jesteśmy razem. Mielibyśmy tyle tematów do rozmowy i tyle okazji do przeżywania tego, co innym wymyka się, przecieka między palcami i wydaje się nudną monotonią.

Była wojna, jeszcze trwa, lecz dla nich podobno już minęła, a tu w ogóle nie dotarła. I oni się nie zmienili. Wychodzę pod wieczór. Słońce zapadło za domami i czuć je jedynie w wąskich uliczkach, grzeje jeszcze poprzez spopielałe w żarze dnia kamienie, bucha gorącem od ścian domów. Godziny między zachodem a zapadnięciem nocy są godzinami bez kolorów: na co spojrzysz, wszystko ma ten sam odcień popielatobiały, mglisty jak spłowiała akwarela.

Zamknięte w dzień okiennice otwierają się teraz, a przed drzwi domów wynoszą stołki, taburety, fotele i ławki. Siedzą na nich ubrane w czerń stare kobiety; szyją, szydełkują, cerują i mówią. Mówią śpiewną, niemal fonetyczną mową francuskiego południa. Jak w "Fanny" i "Mariuszu" Pagnola. O szarej godzinie wszyscy są przed domem i siedzą tak do późnej nocy. Młode dziewczęta są śniade i mają czarne włosy, chłopcy też są ciemni i zwykle mali. Wieczorem uganiają na rowerach.

Idę na zamek... Jest już zupełnie ciemno. Podchodzę na wał i obchodzę mury od zewnątrz. Na niebie wypryskują gwiazdy, jak bańki gazu w wodzie sodowej, wyraźnieje tuman pyłu drogi mlecznej. Zamek, całe miasteczko wewnątrz opasane murami, stają się tajemnicze. Jak ilustracje do bajek. Przez most, niegdyś zwodzony, wchodzę do środka. Znam tu już wszystkie przejścia i włazy. Wspinam się po murze, potem po kamiennych schodach na wieżę. Wdechuję głęboko świeży powiew nadlatujący od Pirenejów. Kładę się na podłodze i patrzę w niebo. Wtedy jest naprawdę sklepieniem. Czasem prawie usypiam.

Wracam powoli i przed hotelem wstępuję do mojego bistra na rum. Za stolikiem kilku malowniczo brudnych i malowniczo ubranych Cyganów hiszpańskich. Piją piwo i charczą. A przy innym stoliku obywatele miejscowi grają w "belotte" <popularna gra w karty> - grają rękami, nogami, głowami, całym ciałem i krzyczą. Wrzeszczą z emocji. Piję rum i zapalam papierosa. Noc jest znowu upalna i będzie się spało półsnem. O jedenastej zamykają bistro. Siwa patronka człapie do balustrady skwerku i woła przeciągle: "Toto, Toto, minou, minou..." <kici, kici...> Ale "Toto", wielki, czarny kocur, znikł. Poniosła go upalna noc. Rano odnajdzie się pod drzwiczkami lodowni, węsząc zamknięte wewnątrz mięso. Staruszka powie mu: Méchant Toto, la viande n'est pas pour toi - oh non! <Niedobry Toto, nie dla ciebie mięsko, o nie!> i obejrzawszy się, czy druga staruszka, jej siostra, nie widzi, odkraje kawał mięsa i schowa "Toto" ze zdobyczą za ladę. A potem krzyknie piskliwym głosem: Du café pour monsieur! <Kawa dla pana!> Będę pił kawę...

Skąpanymi w słońcu uliczkami jadę do merostwa. Chcę wyjechać nad morze i trzeba zbadać, jak taki wyjazd wygląda od strony administracyjnej. Nie wolno opuszczać teraz miejsca pobytu bez sauf-conduit <przepustki>, a do tego ważność moich papierów zaczyna się kończyć.

W wydziale "étrangers" <dla cudzoziemców> merostwa zagaduję żandarma o rybich oczach. Jak oni wszyscy tutaj, tak i on mówi o tej porze głosem przypominającym szwedzką gimnastykę w tempie zwolnionym. Najpierw należy przedłużyć papiery wnosząc podanie do Prefektury. W Prefekturze odsyłają mnie na merostwo po pieczątkę przyjazdu i zameldowania. Owszem, ale Prefektura zabroniła stawiania tych pieczątek na dokumentach uchodźców. Jeżeli ona pozwoli, to dobrze. Wracam na Prefekturę. Tak - mogą wydać polecenie merostwu, ale muszę przynieść zaświadczenie z fabryki. Jadę do fabryki. Wracam z zaświadczeniem. Tam odbierają mi wszystkie papiery i każą przyjść pojutrze. Pojutrze stałem się już drugim człowiekiem. Jestem cały w ślicznej teczce i mademoiselle mówi mi tajemniczo: Votre cas a été examiné et Monsieur le Préfet signera cela a cinq heures <Pańska sprawa została zbadana i pan prefekt podpisze o piątej>. Przyjeżdżam o piątej i dowiaduję się, że mon cas <moja sprawa> został właśnie wysłany pocztą do merostwa. Merostwo odległe jest od Prefektury o 500 metrów. Nazajutrz apres-midi <po południu> merostwo stawia mi pieczątkę na arrivée... <przyjazd> Wracam do Prefektury. Demain apres-midi <jutro po południu> otrzymam przedłużenie ważności. Już wszyscy mnie znają. Sauf-conduit? <Przepustka?> Żandarm spogląda na mnie groźnie. Jaki motyw? Chcę jechać nad morze, po prostu nad morze. Chwila namysłu: to proszę wpisać "Rodzina w Narbonne", brzmi surowy nakaz. Uśmiecham się. I on uśmiecha się pod wąsem. Demain apres-midi <Jutro po południu.>.

Czemu nie jesteśmy razem? Śmialibyśmy się razem, chodząc po wąskich uliczkach pełnych słońca i chodzilibyśmy tak wolno i leniwie, jak szły moje papiery z Prefektury do merostwa: 500 metrów w 24 godziny. Demain apres-midi <j.w.> znowu bez ciebie...

 

... ciąg dalszy

 

 

20.8.1940

Rano otrzymałem kartkę od Tadzia. Pisze mi, że już nie może wytrzymać z tą "świętą inteligencją" w Carcassonne i zapytuje -mnie, czy mógłby do -mnie przyjechać. "Robinzon Kruzoe także samo nie był ciągle sam i miał Piętaszka. Czy mogę się zgłosić za Piętaszka?" Zapytuje mnie, co ma przywieźć i czy może przyjechać z Senoritą. Senorita to ta Hiszpanka z aksamitką na kostce. Widocznie Tadzio ma zamiar porwać ją. Odpisałem mu od razu, że przyjmuję go za Piętaszka, żeby przywiózł konfitur, mleka kondensowanego i cukru, a senority niech nie przywozi. Pojechałem z kartką do Narbonne, żeby prędzej doszła.

Mocowałem się z wiatrem przez godzinę. Łaziłem po Narbonne. Miasta południa należy oglądać tylko pomiędzy zachodem słońca i nocą. Całe bogactwo przesłonecznionego dnia osiada pod wieczór, milknie, zastyga i nie rozprasza się w hałasie i gwarze rozhukanego światła. Błąkam się po wąskich uliczkach, tak wąskich, że trzeba się nimi prawie przepychać. Bokiem, zawsze przylepione do murów, majestatyczne koty, a w drzwiach domów siedzą ludzie i gadają. Tu czuć cebulę, stamtąd dolatuje czosnek, płynący na lekkiej chmurce smażonej oliwy, a pod to wkrada się często niepozorny, ale zjadliwy rynsztok. Lubisz bajki - tu miałbyś tło do wszystkich bajek razem wziętych. Te uliczki i domy, zakamarki i podwórka można ożywić wszelkimi postaciami, najbardziej nieprawdopodobnymi. Kto wie, czy nie stałyby się prawdziwe w tym otoczeniu. W jakieś okropnej uliczce odkryłem lokal masonów. Na brudnych drzwiach wspaniale złociły się emblematy loży. Kto tu do nich należy?

Wracam o zmroku, jadąc wśród winnic. Winogrona już dojrzewają. Zsiadłem z roweru i zerwałem ciężką kiść czarnych owoców, pokrytych prześlicznym, sinawym puszkiem. Wgryzłem się w nie spragniony - było mi gorąco i usta miałem wyschnięte. Niebo już pociemniało i tylko nad górami, w stronie słońca, było jeszcze popielatobłękitne. Wiał wiatr. Siedziałem na rozgrzanym kamieniu, patrzyłem w niebo głaskany gorącym wiatrem, a po brodzie ciekł mi purpurowy sok zerwanych z krzaka winogron. Znowu nic nie myślałem - jadłem winogrona. Czułem tylko, jak intensywność życia wzmogła się we mnie do ostateczności. Czułem swoją młodość, przeżyłem ją w tych kilku chwilach tak, że krew powinna była mi trysnąć ze wszystkich por i pomieszać się z sokiem winogron. Złapałem życie, na moment, ale wyraźnie. To było wspaniałe.

W nocy ustał wiatr.

 

25.8.1940

Jaka jest różnica między mną a Tadziem? Różnica w odczuwaniu. Bo dziś jesteśmy w tej samej sytuacji materialnej. Dla mnie pogłaskanie rozłożonego na słońcu kota, jego bladozielone spojrzenie spod kilku pręcików rzęs, mieniących się na krawędziach kolorami tęczy, jest przeżyciem. Dla Tadzia to nie jest przeżyciem. A może po prostu tylko jeszcze nie jest przeżyciem. Jego syn, wychowany w jakim takim dobrobycie, wykształcony, może już mnie prześcignąć w odczuwaniu. Może i nie. To są rzeczy przypadkowe, ale wierzę w ra-chunek prawdopodobieństwa. Zwiększa się ono w miarę powiększania się Tadziów żyjących w ludzkich warunkach i Tadziów, stykających się nie z warstwą, która uważa, że w każdym kontak-cie z nimi trzeba się "zniżyć", lecz z warstwą, która po prostu zachowuje się naturalnie. Problem formy. Tą formą, i tylko formą, Francuzi potrafili wmówić reszcie świata, że u nich jest demokracja. Tymczasem przenikanie społeczne we Francji jest znacznie mniejsze niż u nas. Demokracja istnieje na zewnątrz. Podawanie rąk, naturalność, Monsieur, Merci i Pardon.

 

29.8.1940

Tadzio zadaje często zupełnie nieoczekiwane pytania i żąda konkretnej odpowiedzi. Te nasze rozmowy są jak partia szermierki, w której ja jestem wytrawnym florecistą; znam wszystkie pchnięcia, terce, kwarty, oktawy, podczas gdy mój przeciwnik złapał floret do ręki, wywija nim i kiedy chlaśnie mnie w twarz, uśmiecha się z wyższością i powiada: cacy, ładnie to robisz, ale i tak dostałeś, chociaż nieprzepisowo. Kiedy indziej przypomina mi tę dziewczynę z opowiadania Światopełka-Karpińskiego: Ojciec miał syna, który świata bożego poza nauką nie widział. W pewnym czasie uznał, że trzeba go rozruszać. Wpuścił więc synalkowi do pokoju śliczną dziewczynę. Chłopak był oczarowany: Masz twarz piękną jak elipsa, oczy twe są jak dwa jej ogniska, i tak dalej w tym guście aż do równania elipsy włącznie. A dziewczyna powiada mu na to rzeczowo: Dobrze, dobrze, ale za tę elipsę płaci się drożej.

Dziś leżeliśmy na piasku. Cisza zupełna. Słońce było wprost gęste i wyciekało z nieba powoli i ciężko, jak morelowa konfitura z puszki. Tadzio nagle usiadł, zgarnął wypłowiałe włosy i wypalił:

- Faktycznie powiedz mi, co to się robi na tym świecie?

Już, od razu, natychmiast. Dla niego świat jest silnikiem spalinowym, który dotąd szedł i teraz nagle "nawala". Wydaje mu się, że potrafię mu od razu odpowiedzieć, tak po prostu: karburator się zatkał, trzeba przedmuchać i będzie wszystko w porządku. Nie - nie potrafię, choć wiem, że najprościej byłoby właśnie w ten sposób; tak po szofersku, jak mnie uczyli na Basztowej w Krakowie: Kapitalizm, proszę Tadzia! Nie - kapitalizm, to tylko jeden z czynników, najbardziej uchwytnych, tego "co się robi na tym świecie". Mnie wydaje się, że w tego rodzaju procesach to, co jest aż tak uchwytne, nie stanowi istoty. "Uchwytne", to raczej tylko wykładnik pewnych istotnych procesów, z reguły nieuchwytnych.

Chwilę myślałem i potem zacząłem. Były to długie godziny "koronkowej roboty" floretem. Tadzio słuchał z zainteresowaniem, ale w końcu uniósł się na łokciach zniecierpliwiony:

- Jędruś, jak pragnę zdrowia! Ja ci nie chcę ubliżać, ale to wszystko o tym Egipcie, o Grecji, o Rzymianach, o średnim wieku i tym Resenansie czy jak mu tam, to ciekawe, ale ty wpadasz w korkociąg.

To są te genialne, intuicyjne określenia Tadzia. Nie wiem, czy można lepiej oddać istotę intelektualnego zaplątania się, jak właśnie tym określeniem, które on wyniósł ze służby w lotnictwie: wpadasz w korkociąg. Rzeczywiście wpadłem. Trzeba wyrównać. Usiadłem. Przyznałem mu rację, pytając jednak, czy mnie w sumie zrozumiał i czy go to interesowało.

- Rzecz pewna, ciemny całkiem nie jestem; ale proszę cię, królu kochany, chodzi o to, że Hitler przyszedł, ch...m postraszył i nagle wszystko krugom leży. Cały ten świat, rozumiesz?

Śmieszne. W tych rozmowach on myśli zwykle, że ja jego nie dosyć rozumiem, a ja mam wrażenie, że on mnie nie pojmuje. A tymczasem rozumiemy się znacznie lepiej niż myślimy. Teraz uklękłem, wyciągnąłem nad nim rękę i zacząłem:

- Słuchaj, to wszystko, o czym ci tak długo mówiłem, to będziesz musiał uważnie sobie łączyć z tym, co ci powiem teraz. To jest zupełnie proste. Otóż jak towarzystwo zaczyna grać w karty, to jak wiesz, każdy wpłaca coś do puli.

- Znaczyt sia do banku - poprawił mnie Tadzio.

- Niech będzie do banku. Otóż cały ten świat, o który ci chodzi, rozpoczął grę prawie w tym samym czasie. Do banku wpłaciło trzech partnerów - każdy pokaźną sumę. To były wpłaty grecka, rzymska i chrześcijańska. Ale każda z tych wpłat, równa co do wartości, rzucona została w innej walucie. Uważaj: Grecy wpłacili pojęcie człowieka i rozum, zwyczajny ludzki rozum, jako miarę wszystkiego. Rozum i człowiek byli dla nich tym, czym dla ciebie jest calówka. Dzięki temu stworzyli teorię. Co to jest teoria, to rozumiesz (Ehe!). Rzymianie wpłacili praktykę, a w niej głównie prawo i naukę o jego poszanowaniu. A teraz na odmianę wyobraź sobie ten świat jako termometr z podziałką. Grecy i Rzymianie wpłacili swoje stawki poniżej zera. Panował mróz. To wszystko było zimne pomimo usiłowań wielkich filozofów, którzy czuli ten chłód, ale nie potrafili z niego wyjść i nie potrafili ogrzać temperatury świata, bo brakło im - pomimo wszystko - poczucia człowieczeństwa. Człowiek był dla nich myślącą bryłą mięsa.

I nagle w tym miejscu, w którym na termometrze jest czerwona kreska, rodzi się Chrystus. Temperatura od razu wzrasta, bo z jego narodzeniem rodzi się dopiero prawdziwy człowiek. On i jego uczniowie niosą słowo o nowym człowieku, o jego życiu doczesnym i o życiu duszy, o wieczności. Dopiero w tym człowieku krąży naprawdę ciepła krew, nieraz aż za ciepła. Dopiero ten człowiek zaczyna mieć prawdziwe poczucie godności ludzkiej. Krótko mówiąc Chrystus odkrywa i podbija cenę człowieka na tym ludzkim jarmarku, odbywającym się w punkcie zero. Czy rozumiesz to?

Tadzio wpatruje się we mnie swoimi niebieskimi oczami i kiwa głową. - Nachalnie proste! Daj mi tytoń i zasuwaj dalej.

A więc reasumuję:

- Grecja wpłaca do banku rozum, poszukiwanie prawdy, walkę z ciemnotą, przesądami i fanatyzmem. Pozwala ona ludziom porozumieć się, stwarza dyskusję. Rzym dorzuca prawo, naukę o prawach i obowiązkach; zaś chrystianizm odróżnienie życia doczesnego od życia wiecznego, pojęcie godności osoby ludzkiej, jej wartość nie tylko użytkową. Wytycza on wreszcie granice władzy państwa nad człowiekiem. W momencie zero, od kreski czerwonej począwszy, zaczyna się gra. Te trzy wpłaty zostają na stole historii tego naszego świata. Pierwsi gracze umierają - przychodzą następni. Oczywiście każdy coś wpłaca albo przegrywa z kapitału, wpłaconego przez poprzedników. Wpłaty są nieraz małe, czasem żadne, kiedy indziej znaczne. Jedni powiększają lub umniejszają wpłatę chrześcijańską, inni grecką, jeszcze inni rzymską. Ta gra raz jest mniej uczciwa, raz więcej, ale jedno jest pewne: nikt nie podaje w wątpliwość wielkiej i chyba bezcennej wartości - tak, wbij to sobie w głowę - bezcennej wartości wpłat greckiej, rzymskiej i chrześcijańskiej. Dyskutuje się je, kurs ich jest zmienny, ale mowy nie ma o wycofaniu ich z obiegu, z gry. Na świecie jest źle - to prawda, ale dokąd nikt nie traci wiary w te trzy wielkie wpłaty, istnieje nadzieja, że przy ich pomocy uda się rozwiązać wiele problemów. Wiele już rozwiązano i wartość ich nigdy nie zawiodła, gdy starano się umiejętnie je przemieszać. Przyrządzano gorsze lub lepsze mieszanki, ale - powtarzam - nigdy dotąd nie zwątpiono całkowicie w wartość zasadniczych składników: Grecji, Rzymu i Chrystusa. Na świecie robi się tymczasem coraz ciężej. Całe to zjawisko wyjaśnię ci potem, żeby nie zaciemniać rysunku. (Tu będzie miejsce na kapitalizm). I oto przychodzi najpierw faszyzm, po nim Hitler. To mają być lekarstwa.

Czuję, jak coś zaczyna we -mnie wzbierać. Nie myślałem o tym dotąd. Świadomie przerobiłem się wśród tych dni na aparat tylko odbiorczy, o bardzo ograniczonym zasięgu. A teraz zaczęło się... Już nie mówię tego dla Tadzia; wiem, że mówię to przede wszystkim dla siebie. Sumuję dla siebie, ażeby dodawanie nie było kiedyś za długie.

Cechą charakterystyczną tych lekarstw jest to, co nazwano totalizmem, to znaczy, w sumie, absolutne i zupełne zaprzeczenie wartości tych trzech wielkich wpłat. Dla totalizmu nie ma nic nietykalnego, a ty jako człowiek, zależnie od twoich umiejętności, nie jesteś przede wszystkim Tadziem, lecz tylko łopatą, kilofem, śrubokrętem, pilnikiem i tak dalej. Ludzie tacy, jak ja, są tam tylko piórem, pędzlem, płytą gramofonową albo w ogóle - i najczęściej kataryną. Można z nimi robić, co się chce. Los ich, ich życie zależą od jakiegoś centralnego wykresu i wykres ten dyktuje, czy ludziom tym ma być gorzej lub lepiej. Rtęć, która z takim trudem wyskoczyła powyżej zera, opada gwałtownie. Nastaje z powrotem chłód pogańskiego świata, jakieś pogańskie "państwochwalstwo", w którym z takich czy innych powodów wypędza się Einsteina, Mannów i Werflów, tak jak wypędzało się Anaksagorasa, Owidiusza, a innych zmusza się do samobójstwa, tak jak Sokratesa. Potworne i bezna-dziejne. Co z tego wyniknie?

Niemal krzyczę. Co mnie to obchodzi, że Tadzio nie wie, kim byli. Ja to mówię do siebie. O tym nie wolno zapomnieć. Kłębią się myśli. Jaki ten piasek jest gorący. Co robić, co robić? Tymczasem nie zapomnieć ani na chwilę. Czułem, że tym razem Tadzio spoglądał na mnie z prawdziwym szacunkiem. Nic nie mówił i tylko siedząc z podwiniętymi nogami, spluwał od czasu do czasu do wody.

 

30.8.1940

Ułożyliśmy trasę powrotu. Carcassonne - Nicea 570 km. Cały czas brzegiem morza. W Bandol zajadę do willi "Pauline" odwiedzić cień Katarzyny Mansfield. Dużo dałbym teraz za jej "Listy". Z Nicei pojedziemy przez Alpy.

Tymczasem wypoczywamy i jemy od rana do wieczora. Ja zjadłem już chyba pół faski oliwek, które stoją w kącie u mojej czarownicy. Pod wieczór jeździmy na trening, żeby nogi nie zesztywniały. Poza tym Tadzio zadaje mi setki pytań, a ja staram się mu na nie odpowiedzieć. Opowiadam mu o budowie piramid, o świątyni w Karnaku, o Partenonie. Ciekawią go najbardziej szczegóły techniczne i nie może się nadziwić różnym rzeczom. Na przykładzie naszej flaszki z wodą wyjaśniam mu system stawiania przez Egipcjan obelisków za pomocą podsypywania piasku. Na przykładzie dwóch flaszek, jednej na tle koca i drugiej na tle nieba, zdradzam mu tajemnice harmonii architektonicznej Partenonu i różnych grubości kolumn tej świątyni. To wywołuje inne pytania: O ile stopni odchylony był pierwszy rząd kolumn? O ile centymetrów grubsze były kolumny na tle nieba? Jak wielkie było odchylenie od prostej dłuższego boku Partenonu? A jak się nazywał ten architekt? A w którym to roku? I tak dalej, i tak dalej...

W końcu mam zawsze ochotę wołać "Królestwo za małego Larousse'a", bo oczywiście nie pamiętam tych szczegółów. Na deser muszę mu zawsze opowiedzieć coś o Napoleonie. Tej epopei może słuchać godzinami. Cieszy się, że zobaczy Toulon, że pojedzie "Drogą Napoleona" z Nicei. My się chyba wszyscy jeszcze ciągle rodzimy z tym jakimś sentymentem do Napoleona. Obiecuję mu, że po powrocie do Paryża pojedziemy zobaczyć Malmaison. I wtedy bolesne ukłucie: Na miłość boską, tam SĄ teraz NIEMCY. Ciągle o nich zapominam. Co myśli cień Napoleona o Francji siedząc teraz w tym letnim pawilonie wśród przekwitniętych róż? On w tym pawilonie tworzył jej wielkość.

Co mi z tego, że wiem to wszystko? Dziś żałuję, że nie mam żadnego fachu; gdybym był frezerem, tokarzem lub spawaczem, wiedziałbym, że jestem czymś. A tak? Ludzie mojego pokroju to przeżytek do pewnego stopnia - niezależnie od wyniku tej wojny. Świat pęknie tak czy owak i trzeba będzie iść z nim razem. Trzeba będzie tworzyć nowy porządek i zapo-mnieć, że zostało się wychowanym dla podtrzymywania starego. Będę miał w najlepszym wypadku trzydzieści lat, gdy będzie można zacząć nowe życie. To bardzo ciekawe, jak się je zacznie i od czego. Gdybym... Nie. Najwięcej złoszczą mnie zawsze myśli w trybie warunkowym. Zdolne są wpędzić najzdrowszego człowieka do grobu. W takich chwilach jak te, najlepiej stosować system Scarlett: "Pomyślę o tym później!"

Po południu zawołała mnie patronka kawiarni: Monsieur...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin