1997-01 - Atakuje was Piorun.pdf

(461 KB) Pobierz
315060133 UNPDF
Zbigniew Damski
ATAKUJE WAS „PIORUN”
Wydawnictwo „BELLONA”
Warszawa 1997
Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne w Bydgoszczy
Projekt okładki: Michał Suffczyński
Opracowanie techniczne i graficzne: Studio „FACTORIA”
315060133.001.png
Rozdział I
...czołga się ciągle uparcie, na samych tylko łokciach, poprzez straszliwe rumowisko, które przed chwilą
było jeszcze ciepłym, zwyczajnym pomieszczeniem „F” w rufowej części okrętu. „Byle do trapu... Wyjść
stąd, wyjść!” Oto, gdzieś nieskończenie wysoko, nad głową, zbawczy otwór włazu. Dźwiga się po
poskręcanym żelastwie, które było trapem, cal po calu ciągnie za sobą bezwładne nogi. Trwa to wieki.
Jeszcze ostami, nadludzki wysiłek; ktoś chwyta go za ramię, chlust lodowatej wody...
- Za godzinę będziemy w Glasgow, sir...
Mat Karol Wizner otrząsa się z dręczącego, sennego koszmaru. Odruchowo burczy coś w odpowiedzi.
Siwowłosy konduktor wycofuje się na korytarz i Wizner zostaje w przedziale sam.
Jest bardzo zmęczony. Od chwili kiedy w dalekim Plymouth, na samym skraju południowej Anglii,
wsiadł do pociągu minęło już kilkanaście godzin.. Przesiadki z Bristolu i Liverpoolu, małe stacyjki po
drodze z zamalowanymi na czarno nazwami w obawie przed inwazją: „Jeśli Hunowie tu wylądują, nie będą
po prostu wiedzieli, gdzie są...” Wieczorem wokół ani jednego światła. Obowiązuje nadal szczelne
zaciemnienie, pełny „black out”. To przed nalotami. Na przedmieściach Liverpoolu widział ich ślady: hałdy
gruzów, wypalone mury z niebem prześwitującym przez puste oczodoły okien.
Słowa: „Bitwa o Anglię”, usłyszał po raz pierwszy z radia w którymś kolejnym szpitalu szkockim,
bodaj w Edynburgu. Było to przed kilkoma miesiącami, chyba na początku sierpnia 1940 roku. Już mógł
wtedy chodzić dość swobodnie. Zrosły się połamane żebra i ręka, lekarze wylatali jakoś zgruchotane kolano,
tylko uszkodzony kręgosłup wciąż dawał się we znaki. Trzy miesiące kuracji, od maja zrobiło swoje, ale
pierwsze zejście do szpitalnego schronu było trudne. Potem przywykł. Naloty były niemal co noc,
poprzedzane wyciem syren. Schron trząsł się od głuchych detonacji, a Wiznerowi wydawało się nieraz, że
poprzez dudnienie przeciwlotniczych dział słyszy basowy pomruk bombowców.
Co mogą samoloty, wiedział doskonale. Poznał to najdokładniej tamtego ranka, 4 maja 1940 roku, na
wodach norweskiego Rombakken-fjordu. Tam, wysoko, był podobno tylko jeden samolot: tak mówili potem
sygnaliści i artylerzyści z pokładu. ORP „Grom” tonął trzy minuty. Do dziś jeszcze tamte chwile wracają w
przerażających sennych majakach.
Podnieśli ich wtedy z lodowatej wody angielscy koledzy po czterdziestu prawie minutach, cały czas pod
ogniem niemieckiej broni maszynowej, bijącej z brzegu, spod Narviku. Brytyjski niszczyciel HMS
„Bedouin” odwiózł ich na pokład pancernika HMS „Resolution”, gdzie opatrzono rannych, stamtąd zabrał
ich ORP „Burza” i przetransportował na okręt szpitalny „Atlantis”. Przez następne 48 godzin hitlerowskie
samoloty dokonały na ten okręt, biały i ozdobiony wielkimi, czerwonymi krzyżami, aż dziesięciu nalotów.
W czasie ich trwania zmarł z ran leżący tuż obok marynarz Zygmunt Muchar. Odetchnęli dopiero na
pokładzie wielkiego, trójkominowego „pasażera” „Monarch of Bermuda”, który dowiózł ich szczęśliwie do
leżącej w szkockiej miejscowości Greenock dużej bazy Royal Navy.
Teraz właśnie mat Karol Wizner powracał znów do Greenock. Niewiele, co prawda, zapamiętał z tego
miasta, bo wtedy, wprost z nabrzeża, zabrano ich do różnych szpitali. Wracał jednak na własną prośbę i do
służby, choć wcześniej, jeszcze w czasie szpitalnych, ciężkich zabiegów, nieraz postanawiał sobie: już nigdy
więcej na morze...
Zadecydowały przeżycia kilku ostatnich tygodni. Na samo ich wspomnienie powracała złość: że dziś
mogą być jeszcze tacy ludzie...
Po wypisaniu ze szpitala zaordynowali mu lekarze krótką rekonwalescencję w prywatnym szkockim
domu: taki wytworzył się obyczaj. Gospodarze, mili starsi ludzie, dbali o swego gościa, ale w przyjaznej
atmosferze tego domostwa powróciły ze zdwojoną siłą wspomnienia własnego. Jak żyją w okupowanym
kraju żona i siedmioletnia już córka, Irena, jak sobie radzą? Nie wiedział o nich nic od chwili, kiedy z kartą
mobilizacyjną w kieszeni wyszedł ze swego gdyńskiego mieszkania przy ulicy Śląskiej w dniu 24 sierpnia
1939 roku. Minął już rok. To, co wydarzyło się w tym czasie, przechodziło wszelkie pojęcie. Padła
Norwegia, potem Dania, Holandia i Belgia. Kiedy jeszcze w szpitalu dowiedział się o błyskawicznym
przemarszu Niemców przez Francję i o jej niesławnym upadku, odczuł jakaś bezsensowną mściwą radość:
Taka potęga, a wytrzymała niewiele dłużej niż my! Trzeba to było tak się puszyć? Jednocześnie i on, i inni
zdali sobie wówczas sprawę, że cały ogrom hitlerowskiej, wojennej machiny obróci się teraz wyłącznie
przeciw Anglii i że sprawa ich powrotu do kraju ma szanse tylko wówczas, jeśli Anglia zdoła się tej potędze
oprzeć. A w to trudno było uwierzyć...
Mijały jednak tygodnie, a samotna wyspa wciąż trwała mimo zmasowanych, o niespotykanej sile
ataków hitlerowskiej Luftwaffe na cały kraj. Komunikaty radiowe i gazety wciąż donosiły o ciężkich
walkach powietrznych z przeważającymi siłami wroga - niejednokrotnie padały w tych komunikatach
polskie nazwiska walczących pilotów. Wytworzyła się wtedy wokół nich, rannych marynarzy polskich, jakaś
szczególna atmosfera życzliwości i podziwu, tak różna przecież od tej wyniosłej oschłości, z jaką spotykali
się u Anglików jeszcze w wiele miesięcy po przybyciu do tego kraju. Najlapidarniej ujął to jeden ze
szpitalnych towarzyszy niedoli:
- Tacy lordowie muszą dopiero mocno dostać w tyłek, żeby zmądrzeli...
Była ich z początku dość liczna, polska grupka, ale wreszcie Wizner, jeden z najciężej rannych podczas
zatopienia „Groma”, i stąd przerzucany z jednego szpitala specjalistycznego do drugiego, pozostał sam.
Zwolnienie przyjął jak wybawienie. Bez większego też żalu pożegnał swych szkockich gospodarzy: chciał
znów po prostu być wśród swoich.
Wyruszył więc z Edynburga do Plymouth pełen nadziei: wreszcie w tej wielkiej, polskiej bazie znajdą
chyba dla niego jakieś miejsce, póki w pełni nie powróci do zdrowia...
Baza mieściła się na przedwojennym, pasażerskim transatlantyku „Kościuszko”, przemianowanym z
powodu wojny na ORP „Gdynia”. Zakotwiczona na redzie w pobliżu Devenport stanowiła swoistą „polską
wyspę”, o czym Wizner miał się rychło przekonać.
Sporo czasu zajęło mu w początkach rozeznanie się w całej tej „wieży Babel”, jaką stanowił ORP
„Gdynia”. Mieściła się tu bowiem Szkoła Podchorążych Marynarki Wojennej ze wszystkimi trzema
wydziałami: pokładowym, mechanicznym i administracyjno-gospodarczym (a na każdym po trzy roczniki
podchorążych), Szkoła Specjalistów Morskich, przygotowująca podoficerów, Kadra Marynarki Wojennej,
prowadząca podstawowe przeszkolenie ochotników, i 4 wreszcie Kancelaria Ewidencyjna, zajmująca się
zaciągiem i wymianą załóg, oraz Rezerwowa Grupa Oficerów, oczekujących tu na swe przydziały. Wraz ze
stałą załogą kłębiło się w przepastnych wnętrzach starego „Kościuszki” blisko 800 ludzi. Dość, żeby się
zagubić...
Wizner niezbyt dokładnie wiedział, co tam lekarze napisali mu w papierach, toteż przydział do Kadry
Marynarki Wojennej przyjął ze zdziwieniem: był przecież wykwafilikowanym specjalistą okrętowym,
artylerzystą. Dowódca Kadry, kmdr por. Tadeusz Mindak, wyłożył mu rzecz jasno: potrzeba instruktorów,
będziesz szkolił.
Już po paru dniach miał dość. Kadra Marynarki Wojennej była wyjątkowo specyficznym tworem.
Zorganizowana w obozie Coëtquidan w Bretanii, gdzie było najwięcej młodych ochotników do służby na
morzu, zarówno spośród przedwojennej, jak i wojennej emigracji polskiej, przeniesiona została na ORP
„Gdynia” dopiero pod koniec kwietnia 1940. Ze zdumieniem słuchał Wizner niezrozumiałej francuszczyzny
swoich podwładnych, polskich marynarzy: okazało się, że wielu niemal zupełnie nie umie mówić po polsku.
Byli to jednak chłopcy chętni i pełni zapału, choć absolutnie nieprzywykli do „polskiej dyscypliny”, ale nie
to w końcu było najgorsze. Do Kadry zbiegło się także trochę „niebieskich ptaków” ze wszystkich stron
świata, marynarzy ze statków handlowych i rozmaitych poszukiwaczy przygód, ludzie obeznanych już z
morzem i okrętami, jak i zupełnych nowicjuszy.
Jaki taki porządek zrobił dopiero komandor Zajączkowski, były dowódca Flotylli Pińskiej, kiedy objął
dowództwo ORP „Gdynia”. Kazał usunąć ścianki działowe kabin, tworząc wielkie, łatwe do skontrolowania
pomieszczenia, rozdać hamaki, a przy okazji przetrzebić tych najgorszych...
Nie wszystkich. Napotykał ich Wizner jeszcze dość często i brało go obrzydzenie: ci tutaj „dekowali”
się wtedy, kiedy oni ginęli na „Gromie” i „Orle”. Nie umiał znaleźć z nimi wspólnego języka. Poprosił o
przeniesienie na prawdziwy okręt. Poszła akurat wieść, że w Clydebank przekazują Anglicy Polskiej
Marynarce Wojennej nowy niszczyciel, ORP „Piorun”.
Więc tam.
Było mnóstwo korowodów, głównie z lekarzami. Twierdzili, że nie nadaje się do służby na okręcie. On
się jednak uparł i teraz dojeżdżał właśnie do Glasgow. Za oknami wagonu migały już domy przedmieść,
spowite listopadową mgłą: z Glasgow do bazy w Greenock bliziutko.
Ściągnął z półki swój marynarski worek i aż pociemniało mu w oczach od dojmującego bólu w
kręgosłupie. Zarzucił go jednak na ramię. Przed drzwiami wagonu siwy konduktor pożegnał go, salutując
„po polsku” - dwoma palcami do daszka.
- Rany boskie! „Grom”?!
Wizner wie, że to niemożliwe, ale to pierwsze wrażenie, kiedy spośród innych, cumujących u nabrzeży,
okrętów wyłuskał wzrokiem właśnie ten pod biało-czerwona banderą. Wrosły mu tamte kształty w pamięć.
Ten zresztą okręt, nowiutki, lśniący od świeżej farby, ma bardzo podobną sylwetkę. Wprawne oko
natychmiast jednak wychwytuje różnice: inny, węższy komin, inny pomost, mniej wyniosły i groźny (to
dzięki niemu brano nieraz „Groma” za lekki krążownik), brak drugiej baszty artyleryjskiej na rufie, inne
rozmieszczenie broni „pelot”. W ogóle inny, ale niebrzydki: tylko czy zdoła mu zastąpić „Groma”?
U szczytu trapu nowe zaskoczenie. Chwytają go silne ramiona, ściskają poklepują:
- Karol! Toś ty się, bracie, wylizał?
I nagle wokół same serdecznie znajome twarze - artylerzyści: Paweł Górski, Bolek Kempiński i Kazik
Gorlach, dalmierzysta Norbert Grosicki, monorzysta Władek Iwanicki, sygnalista Edek Dolecki...
Całują się po polsku, „z dubeltówki”.
- Dobrze, że jesteś! My tutaj prawie wszyscy z „Groma”...
Następna niespodzianka w kabinie pierwszego oficera artylerii: toż to ten sam Kazimierz Hess, pod
którego dowództwem władowali wtedy, pod Narvikiem, prawie 500 pocisków w niemieckie pozycje na
brzegu, zanim... Tyle, że dziś już nosi na rękawach trzy kapitańskie galony. I drugi oficer artylerii,
podporucznik Wiktor Grochowicz: razem byli na szpitalnym okręcie „Atlantis”, razem z początku w
szkockim szpitalu. Był jedynym rannym oficerem spośród kadry „Groma”.
- No to znów witamy w rodzinie! Roboty nie zabraknie.
Późnym wieczorem w pomieszczeniu podoficerskim „Pioruna” walne, towarzyskie zebranie. Okazuje
się, że wśród 220 ludzi załogi większość stanowią oni, właśnie z „Groma”. Jest jeszcze drugi oficer broni
podwodnej, porucznik Stanisław Kince, tu już „pierwszy”. Są jeszcze swoi w maszynie, w artylerii...
- Uratowało się wtedy stu trzydziestu - wylicza ktoś - w tym dwudziestu czterech rannych.
Pięćdziesięciu dziewięciu pozostało tam na zawsze...
Milkną. Każdy z nich ma teraz wyraźnie przed oczami twarze tych, z którymi żyli najbliżej, dzielili
pomieszczenie, stanowiska bojowe.
- Eh! Przydałoby się wypić za nich po kropelce...
- A i Józek Drąg też już do nas nie wróci - wtrąca Wizner. - Amputowali mu w szpitalu tę oderwaną
nogę do końca, a i z drugą było źle.
Kiwają głowami: ciężka sprawa. Zostać kaleką tu, na obczyźnie? Chyba że zajmie się nim Marynarka,
ale co to za życie?
Nimi, uratowanym z „Groma” i zdrowymi, zajęto się szybko. Owszem, były jakieś urlopy. Potem
oczekiwanie w bazie w Plymouth i wreszcie, gdzieś w połowie lipca podniesienie polskiej bandery na
nowym okręcie, ORP „Ouragan”.
- Przyjęliśmy go, rozumiesz, od Francuzów. Czasowo. Chłopie, co to był za trup! Zbudowany w tej
samej, francuskiej stoczni, co nasza „Burza”, ale o całe pięć lat starszy! Wszyściutko się na nim już sypało, a
i Francuzi zostawili go nam w takim stanie, że tylko siąść i płakać...
- Natyraliśmy się jak dzikie osły!
- Pojęcia nie masz, ledwo na próbę odbiliśmy od nabrzeża, a już trzeba było wracać, bo awaria!
- I jeszcze „żabojady” życzyły sobie, aby obok naszej bandery nosić ich...
- W dzień, bracie, roboty było po uszy, a w nocy służba przy „pelotkach”. Na Plymouth były wtedy
naloty co noc...
- I odetchnęliśmy nareszcie, kiedy przyszła wiadomość, że tu, w Clydebank, Anglicy zwodowali nowy
okręt i oddadzą go nam w zamian za „Groma”...
- Zmykaliśmy z tego „Ouragana”, aż się kurzyło!
- Bo, uważasz, po ichniemu „thunderbolt”, to tyle samo, co u nas „grom” albo „piorun”...
- E, tam! Nasz „Piorun” miał się najpierw nazywać „Nerissa”...
- Ale zostało po naszemu: „Piorun”. Nie tak, jak z „Garlandem”. Tam pozostała angielska nazwa...
- Bo „Garland” był pierwszym okrętem, co go nam oddali, jeszcze trzeciego maja tego roku, na Malcie.
Akurat na dzień przed zatopieniem „Groma”...
- A poza tym to już stary okręt, z trzydziestego piątego roku. Nie to, co nasz! Prosto ze stoczni John
Brown, wodowany siódmego maja...
- A banderę podnieśliśmy dopiero co, piątego listopada. Ale była pompa!
- Tylko, że gdzie mu tam do naszego „Groma”...
Wizner mógł się tylko przysłuchiwać ożywionej dyskusji, jaka wybuchła wokół wad i zalet nowego
okrętu. Dowiedział się z niej, że wprawdzie „Piorun” jest o dwa metry krótszy od liczącego sobie 114 m
długości „Groma” i nieco węższy, ale ma za to większą wyporność - 2320 t. „Grom” przy tym był szybszy o
całe 3 węzły, bo „Piorun” mógł wyciągnąć ich najwyżej 36.
- Ale za to - perorował któryś z obrońców nowego okrętu - „Piorun” ma większy zasięg pływania!
Zabrano się i do uzbrojenia. „Piorun” nosił 6 dział artylerii głównej kalibru 120 milimetrów, a jego broń
przeciwlotnicza składała się z jednego działa 102 milimetry, 4 dział czterdziestomilimetrowych oraz 4
działek dwudziestomilimetrowych. Miał ponadto jedną pięciorurową wyrzutnię torpedową kalibru 533
milimetry oraz sześć wyrzutni bomb głębinowych, dwie na rufie i cztery burtowe. W porównaniu z
utraconym „Gromem” jego uzbrojenie przeciwlotnicze było znacznie silniejsze; tamten miał tylko dwa
podwójne działa czterdziestomilimetrowe i dwa „enkaemy”. Artylerzyści przypominali jednak, że „Grom”
miał jedną lufę artylerii głównej więcej: siedem.
- Ale nasz „Piorun” ma za to „ar-di-ef”!
Ten argument jakby przeważył szalę. Nikt z nich jeszcze dotąd, co prawda nie doświadczył, na czym
praktycznie polega działanie radaru i jaka jest jego przydatność na morskich wojennych szlakach, ale wokół
tej najnowszej i ściśle tajne broni narosła już cała legenda. Móc dostrzec wroga z dużej odległości w
powietrzu i na morzu, w dzień i w nocy...
Kilka następnych dni upłynęło Karolowi na gorączkowej krzątaninie, która zresztą wrzała na całym
okręcie. Uzupełniano wyposażenie i zapasy, przybywali ostatni członkowie załogi, kręcili się jeszcze
stoczniowcy, usuwając drobne usterki. Okręt miał lada dzień przejść do bazy w Scapa Flow, by odbyć tam
bojowo-morską zaprawę, podstawowy i twardy egzamin zgrania wszystkich okrętowych mechanizmów, a w
szczególności załogi. Dlatego też we wszystkich działach bojowych mocno „podkręcano śrubę”, aby wypaść
tam jak najlepiej. Oceny ze Scapa Flow decydowały bowiem, czy okręt może już czy też jeszcze nie wejść
do służby.
W tym czasie Wizner widział dowódcę okrętu, komandora porucznika Eugeniusza Pławskiego,
zaledwie kilka razy i to przelotnie. Zresztą nawet i ci, którzy przesłużyli pod jego komendą tamte kilka
miesięcy na ORP „Ouragan”, też nie umieli o nim nic konkretnego powiedzieć. On sam nie spotykał go
nigdy przedtem, ale też i nie kwapił się, aby go bliżej poznać. Dowódca, to zawsze dowódca, a w takim
gorącym okresie najłatwiej trafić na jego zły humor. Miał zresztą dość zajęć przy działach: obaj oficerowie
artylerii „Pioruna” wyciskali ze swych podwładnych siódme poty.
Po półrocznej przerwie, spędzonej na tułaczce po szpitalach i zakończonej przykrymi doświadczeniami
na ORP „Gdynia”, powrót na okręt i między przyjaciół mocno podreperował Wiznera na duchu. Poczuł się
znów potrzebny, przydatny. Rzucił się zresztą od razu i z pasją w przyspieszony rytm okrętowej służby,
jakby chciał nadrobić wszystkie te utracone miesiące. Szybko jednak spostrzegł, że choć wróciła natychmiast
dawna, pełna znajomość morskiego, artyleryjskiego rzemiosła, to nie wróciła dawna sprawność. Wiele razy
dziennie ostry, przeszywający ból w krzyżu dawał mu znać, że znów wykonał zbyt gwałtowny ruch.
Szczególnie dotkliwie cierpiał przy działoczynach, gdzie zwijać się trzeba było jak w ukropie.
Dostrzegli to przełożeni. Już po kilku dniach wezwał go do siebie kapitan Hess i palnął bez ogródek:
- Z tym kręgosłupem to nie przelewki. Postanowiliśmy więc tak: mamy tu, na pokładzie „ar-di-ef” i na
razie angielskich operatorów. Potrzebujemy własnych. Trzeba iść na kurs. Po kursie oczekujemy z powrotem
i to jak najszybciej...
Rozdział II
Dwudziestego drugiego marca 1941 roku wielki admirał Trzeciej Rzeszy Erich Hans Albert Raeder
przeżywał swój kolejny wielki dzień. Oto do portu w Breście weszły tego dnia pancerniki „Scharnhorst” i
„Gneisenau” po dwumiesięcznej, zwycięskiej kampanii na Atlantyku.
Zresztą w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy naczelny dowódca Kriegsmarine miał wiele takich
radosnych dni i mnóstwo powodów do zadowolenia. Tych zupełnie zaś szczególnych było kilka: dzień, w
którym zakończyła się kampania na Bałtyku przeciw Polsce, kiedy zespoły okrętów Kriegsmarine wykonały
błyskawicznie i precyzyjnie ogromną operację „Weserübung Nord” - wysadzenia desantu w Norwegii - oraz
wtedy, kiedy Naczelne Dowództwo w Berlinie musiało uznać, że operacja rozgromienia Anglii z powietrza
siłami Luftwaffe skończyła się w zasadzie niepowodzeniem.
Rzecz jasna, że swą radość z tej ostatniej okazji ukrywał nadzwyczaj starannie, ale przeżywał ją bardzo
głęboko: fiasko planów marszałka lotnictwa Rzeszy potwierdzało przecież słuszność jego własnych
koncepcji strategicznych. Twierdził bowiem zawsze, że Anglią można zawładnąć jedynie drogą wielkich
operacji morskich, dusząc ją w kleszczach blokady, odcinającej wszelkie morskie drogi zaopatrzenia. W ten
sposób ostateczne zajęcie wygłodzonej i pozbawionej podstawowych surowców wyspy będzie tylko
formalnością. Forsowaną zaś przez Göringa i samego Hitlera koncepcję powalenia Anglii zmasowanymi
nalotami bombowymi uważał za zwykłe awanturnictwo i chęć przypodobania się führerowi, który tak
przecież lubił „wojny błyskawiczne”...
Owszem, wiedział o tym, że w kuluarach sztabów ocenia się owe próby przeforsowania strategicznych
koncepcji „morskich” lub „powietrznych” jako zwykłe zabiegi, zmierzające do zdobycia przychylności
głównodowodzącego dla jednego lub drugiego rodzaju wojsk, a także osobiście dla ludzi stojących na ich
czele. Raeder nawet przed sobą samym nigdy nie przyznawał się do tego. Bardzo wysoko cenił własne
kwalifikacje wojenno-morskie, a „grubym Hermannem” po prostu pogardzał, uważając go za karierowicza i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin