4. Tropy wiodą przez prerię.txt

(377 KB) Pobierz
Wiesław Wernic

Tropy wiodš przez prerię                                         


                                             
                                        Jezioro Jelenia                                    

Zmierzchało. Słońce kryło się za granatowš linię daleŹkich lasów. Bliżej, z amfiteatralnie ukształtowanego zbocza góry, poroniętego u szczytu starodrzewem, widać było rozległe kwadraty ciemnych krzewów. Przez zielony gšszcz  tu i tam  biegły jasne, kręte, wšskie cieżki. Ponad krzewami sterczała kępa wysokich sosen. W oddali rosła samotna wyspa szeciu brzóz.
Żabi rechot rozlegał się i milkł. I tylko jeden jedyny ptak odzywał się, co pewien czas przecišgłym, smętnym nawoływaniem. Kiedy ostatnie wieczorne zorze znikły z nieba, umilkł i on. Wówczas, w całkowitej ciszy, jak aktor czekajšcy na uspokojenie się widowni, na szarzeŹjšcš łškę wbiegł jeleń, a za nim dwie łanie. Zatrzymały się tuż przy kępie sosen.
Z trawiastego zbocza góry widziałem dokładnie trzy rude plamy na zielonym tle krzewów, rozłożyste rogi i trzy głowy czujnie zwrócone w moim kierunku. Odległoć w linii poziomej nie przekraczała dwustu kroków, ale znajŹdowałem się kilkadziesišt jardów ponad tš naturalnš sceŹnš. Czy mogły mnie dojrzeć trzy pary bystrych oczu?
Przez kilka minut sarny przypominały nieruchome poŹsšgi. Naraz ożywiły się. Znikły w gęstwinie niskich wierŹków tak nagle, jak się pojawiły.
 Dlaczego nie strzelałe?  zapytałem półgłosem Karola.
 
Mruknšł co niezrozumiale i wzruszył ramionami.
	Po co tyle mięsa? Brać w drogę nie ma sensu. PoŹpatrz, ile tu zwierzyny. Te cieżki wydeptane... Tędy choŹdzš do wodopoju. Pamiętaj nigdy nie strzelać dla samego strzału. Niejeden mšdrala dla skrawka polędwicy kładzie dwustufuntowego rogacza. Wytnie kawałek mięsa, resztę zostawi. Padlina gnije i często staje się przyczynš zarazy
dziesištkujšcej zwierzynę.
 Tej nie zabraknie...  wtršciłem.
	A włanie. Dziewięćdziesišt milionów sztuk bizonów żyło na ziemiach Ameryki wówczas, kiedy pierwszy raz
pojawili się tutaj biali osadnicy. I cóż się stało z tymi biŹzonami? Jeli dalej tak pójdzie, będziemy polować tylko na dzikie króliki. Ładna perspektywa, co?
Wstał powoli z miękkiej trawy, na której spoczywaliŹmy półleżšc. Przerzucił przez ramię sztucer.
	Wracamy.
Przeszlimy w poprzek wšskiego klina lasu, oddzielajšŹcego nizinę od dalekiej przestrzeni prerii. Tu, na skraju lasu, migotało żarzšcymi się głowniami nasze ognisko. Dalej zbocze wzgórza spadało łagodnie, przechodzšc w rówŹninę porosłš trawš. Dwa konie, przywišzane na długich linkach do pnia potężnego klonu, szczypały tę trawę, tuŹpišc głucho kopytami o ziemię.
Karol rozłożył derkę, usiadł na niej. Wydobywszy woŹreczek z tytoniem, długo i z namaszczeniem nabijał poŹczerniałš fajeczkę. Patykiem wygrzebał z popiołu winioŹwy węgielek, ujšł dwoma palcami i zgrabnie położył na fajce. Uczyniwszy to, spojrzał na mnie wymownie. ZrozuŹmiałem. Zwyczaj palenia tytoniu od lat mocno trzymał mnie w sidłach, zerwanie z nim w warunkach denerwujšŹcego życia miejskiego wydawało się rzeczš niemożliwš. Niespodziewanie  przed naszš wyprawš  Karol postaŹwił bezapelacyjne weto przeciw paleniu. Nie w ogóle, ale przeciw paleniu papierosów.
 
 Możesz palić fajkę. Z papierosami koniec  zdecyŹdował.
 Ale dlaczego?
 Po pierwsze dlatego, że przez kilka tygodni nigdzie ich nie kupisz.
	Wezmę na zapas. - Na wóz może? Co?
	No, przecież paręset sztuk...

	Paręset sztuk nie wystarczy. Za to na pewno wystarŹczy pół funta tytoniu i fajka. Tyle zawsze zmiecisz. A poza tym chodzi jeszcze o co innego. O pożary.
	Jakie pożary?
	Prerii, lasu, obojętne zresztš, czego. Papierosy pali się często, rzuca się je nie dogaszone. Potem z tego kłoŹpot. Fajkę będziesz palił tylko na postojach, przy ognisku. Starczy ci czasu, żeby jš oczycić i nie zostawić żaru.
	Nie lubię fajki  protestowałem, ale już słabiej.
 
	To się przyzwyczaisz.
Z tym przyzwyczajaniem się było zupełnie le. Tak le, iż w cichoci żywiłem nadzieję, że w ogóle od palenia się odzwyczaję. Teraz jednak  za przykładem Karola  sięgnšłem po fajkę. Siedzielimy w milczeniu, dopóki nie wyżarzyły się resztki tytoniu i główki fajek nie zostały dokładnie wyczyszczone. Karol dorzucił garć chrustu do wygasajšcego ognia i przesunšł na rodek ogniska grube polano.
	Zabezpieczenie na noc  powiedział.  Drzewo jest wilgotne, będzie się tliło do rana, ogień nie wyganie. Ucz się, wszystkiego trzeba się uczyć.
	Nie dręcz mnie.
	Będę cię dręczył aż do skutku, do dobrego skutku. Na dzi jednak dosyć, tylko krótka wprawka przed snem...
	Znowu?
	Jeszcze mi kiedy za to podziękujesz. Nie traćmy czasu. Pójdziesz w prostej linii od ogniska na sto kroków. Ja tu będę siedział.
Zrezygnowany poszedłem w głšb czarnego lasu. PowtaŹrzało się to za każdym naszym noclegiem. Karol uczył mnie sposobów bezszelestnego chodzenia i czołgania się. Nie było to łatwe. Spróbujcie czołgać się przez kilkanacie metrów w nocy, w lesie, i to tak, aby nie trzasnęła sucha gałšzka, aby nisko rosnšcy konar nie zrobił wam guza na czole, aby nie pokłuć i nie poranić ršk!
Po odliczeniu stu kroków zatrzymałem się. Oczy stopŹniowo przyzwyczajały się do ciemnoci. Coraz lepiej rozŹróżniałem pnie starodrzewu i zarysy krzewów. Położyłem się na ziemi i leżałem parę minut. Wtedy zawitała mi w głowie genialna, jak mi się wydało, myl.
Po co czołgać się w lesie? Lepiej posuwać się brzegiem lasu, tam gdzie ronie trawa, gdzie prawie nie ma zdradliŹwych, trzaskajšcych gałšzek. Tak też uczyniłem. Jak długo trwały męki posuwania się na brzuchu, kolanach i łokciach  nie wiem. Wydawało mi się, że wieki. Dotarłem jednak prawie pod sam klon, przy którym stały nasz-e konie. Dostrzegły mnie. Parsknęły parę razy i zatupotały. Wiedziałem, że taki sygnał zupełnie wystarczajšco poinforŹmował Karola o miejscu, w którym się znajduję. WycoŹfałem się więc spod klonu w głšb lasu i pełznšc cal po calu, dotarłem w zasięg nikłego blasku ognia. Przy ognisŹku nie było nikogo.
Prawie mokry od potu zwaliłem się na derkę. Dyszałem ciężko przez kilka chwil, potem zaczšłem rozcierać bolšce kolana. W trakcie tego zabiegu czyja dłoń nagle zacisnęła się na mojej szyi i szarpnęła do tyłu. Przewróciłem się na wznak.
	Otóż włanie to  odezwał się spokojny głos KaŹrola.  Gdyby w tym lesie żyły słonie, mylałbym, że to które z tych zwierzšt przeciska się w gšszczu.
	Starałem się...
	Kiepsko się starałe. Uważałe, że wygodniej bęŹdzie posuwać się skrajem lasu, ale zapomniałe, że na trawie pozostał znacznie wyraniejszy lad. Trzeba było podchodzić lasem. Nie pamiętałe zresztš o koniach. Zdradziły cię od razu. Zawróciłe do lasu. Byłem wtedy za tobš o trzy kroki...  przerwał spostrzegłszy na mej twarzy przygnębienie spowodowane tak ostrš krytykš.  Ale nie martw się. Postęp jest, zupełnie wyrany. GdyŹby mógł widzieć siebie przy pierwszych próbach i dzi, sam zauważyłby zmianę. Wówczas ruszałe się jak ryba wyjęta z wody... No, idziemy spać.
Zasnšłem natychmiast. Zbudził mnie wczesny wit wstaŹjšcego dnia i ciepło buchajšcego z ogniska płomienia. Karol już się krzštał. Na cienkiej żerdce zawieszonej nad płomieniem skwierczał tłuszcz skapujšcy z dwóch poŹciemniałych kawałków mięsa. Odsunięte od ogniska, spoŹczywały na derce przyrumienione placki. Karol wetknšł mi jeden w rękę. Był jeszcze ciepły. Potem dostałem mięso na patyku. Kilka minionych dni odzwyczaiło mnie od widelca. Nabrałem już pewnej wprawy w jedzeniu upieczonego mięsa, tak iż tłuszcz nie spływał za rękaŹwy koszuli.
	Trochę przypalone  stwierdził samokrytycznie
Karol.  Oskrob sobie nożem...
Nie oskrobałem. Patrzyłem przestraszony na swoje okropnie brudne, podrapane i pokłute dłonie.
	Nie martw się. Skończymy jeć  pójdziemy do wody. Umyjesz się.
Uporałem się doć szybko z mięsem i z plackiem. ZaŹgasilimy dokładnie ogień, osiodłali konie, zwinęli manatki.
	Idziemy  komenderował Karol.  Konie za uzdy.
W lesie się nie jedzi. Nie wiem, czy słyszałe, że indiańŹskie plemiona zamieszkujšce lasy nigdy nie używały koŹnia do jazdy, najwyżej do transportu rannych. Naprzód!
Ruszylimy z wolna poprzez gšszcz krzewów, splštaŹnych wysokich traw i paproci. Pachniało wilgociš i butwiejšcym drewnem. Ptactwo witało dzień. Gdzie w góŹrze, między konarami potężnych drzew, rumieniły się wschodem skrawki nieba. Wędrówka była mozolna, na szczęcie krótkotrwała. Która z wydeptanych przez zwieŹrzynę cieżek doprowadziła nas do łšczki. Jeszcze dwa, trzy krzewy dzikiego bzu i oto ujrzałem stalowš płaszczyznę wody. Pod kopytami koni zabulgotało. cišgnšłem buty, spoŹdnie, koszulę. Wskoczyłem do wody, trochę tylko szczęŹkajšc zębami. Karol został na brzegu przy koniach.
	A ty?  zapytałem.
	Jak wyjdziesz  odpowiedział półgłosem.  I proŹszę cię, nie wrzeszcz tak. To nie łazienka w twoim mieszŹkaniu.
	Dobrze, o wodzu!  prychnšłem wodš.  Czy sšŹdzisz, że nadcišgnš blade twarze po nasze skalpy?
 
 Nie błaznuj. Licho nie pi.
Dno jeziora opadało łagodnie ku jego rodkowi. DoŹpiero po kilkunastu krokach straciłem grunt pod nogaŹmi. Płynšłem.
Dzi, kiedy przepisuję te notatki, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mój dawny zwyczaj corannej kšpieli w zimŹnej wodzie stał się przyczynš odkrycia, którego konsekŹwencje zaważyły na całym moim póniejszym życiu.
Popłynšłem więc ku rodkowi jeziora; w smudze słoŹnecznego blasku dostrzegłem ciemny pas lšdu wrzynajšŹcego się w wodę. Jezioro rozdzielało się na dwie częci przegrodzone tym półwyspem, czarnym jeszcze, pełnym nocnych cieni gęstych krzewów i wyniosłych drzew. Im bliżej płynšłem, tym lepiej odróżniałem pnie dębów. PoŹstanowiłem tam wylšdować".
Ten pomysł był szczytem idiotyzmu", jak to póniej słusznie okrelił Karol. Cišgle jeszcze nie zdawałem soŹbie sprawy z niebezpieczeństw, jakie grożš każdemu w...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin