Wiesław Wernic Na południe od Rio Grande Gady i ludzie Wyjechała o wicie, gdy niebo ledwie zaczęło się przecierać z szaroci nocy. To była jej siódma z kolei wyprawa na nagie płaszczyzny Chihuahua. Być może, tym razem uwieńczona powodzeniem, być może, znowu daremna. Zawsze jednak bez względu na rezultat stanowišca rozrywkę w nieco monotonnym życiu na hacjendzie rodziców. Po raz pierwszy wyruszyła w tak długš drogę samotnie. Bez wiedzy matki, bez wiedzy don Pedro Gonzalesa, który gdy nie mógł sam towarzyszyć córce przydzielał jej do ochrony Piotra Asenjo, jednego z najstarszych, najbardziej dowiadczonych vaquerów. Lecz Inez uważała się za tak samodzielnš, że nieproszone towarzystwo i nieproszonš opiekę traktowała prawie jak osobistš zniewagę. Samodzielna na pewno była, tak jš wychował ojciec, biadajšcy w duchu, że los obdarzył go córkš, nie synem, przyszłym dziedzicem rozległych włoci. Nie mogšc w tym wypadku nic zmienić, starał się wyrobić w swej jedynaczce cechy męskie, najcenniejsze w specyficznych warunkach życia wród dziewiczej przyrody, w sšsiedztwie na pół cywilizowanych lub zupełnie pierwotnych ludzi. Gdy Inez ukończyła dwanacie lat, ojciec otoczył jš specjalnš opiekš i rozpoczšł specjalnš edukację. Majšc lat czternacie Inez wietnie jedziła konno, z powodzeniem polowała na drobnš zwierzynę, a ż szeciostrzałowego amerykańskiego colta potrafiła czterokrotnie trafić do niewielkiego, chociaż niezbyt odległego celu, jaki nierzadko stanowiła główka gwodzia wbitego w deskę. Odziana w męski strój, pod którym trudno było odgadnšć jej płeć, wyruszała przy boku ojca na parotygodniowe wyprawy w prerie. Don Pedro Gonzales posiadał rozległe tereny rolne i pastwiska tuż nad granicš meksykańsko-amerykańskš, niedaleko Yumy, tam gdzie Colorado wraz z rzekš Gila wpadajš do Zatoki Kalifornijskiej. Zdarzyło się kiedy, że granicę przekroczyła garć wojowników nawajskich, aby uzgodnić z Apaczami odłamu Chiricahua warunki korzystania z terenów łowieckich. Przybysze zostali wcišgnięci w zasadzkę. Niespodziewane pojawienie się Gonzalesa z gromadš ludzi (włanie wybierał się na dalekš wyprawę myliwskš) uratowało od zguby Nawajów i ich wodza, Czarnego Niedwiedzia. Meksykanin stanšł po jego stronie i okazał się tak mšdry i przewidujšcy, że zanim palce białych nacisnęły cyngle strzelb, a dłonie czerwonoskórych napięły cięciwy łuków doszło do rozmowy, a póniej do wypalenia fajki pokoju, przy czym don Pedro znalazł, uznanie u obu skłóconych ze sobš stron. W rok póniej Gon zale stał się białym bratem" Apaczów odłamu Mescalero z terenów Nowego Meksyku, bliskich krewniaków grupy Chiricahua, a przez Nawajów z Arizony został zaproszony na wielkie łowy. Wyprawa udała się znakomicie i na następnš don Pedro Gonzales wbrew, lekkim, zresztš protestom żony zabrał córkę. Odtšd rokrocznie, przy boku ojca, Inez pół chłopak, pół dziewczyna uczyła się zwyczajów raczej obcych kobietom jej rasy i pochodzenia. Te wyprawy urwały się przed dwoma laty, gdy hacjender sprzedał swš posiadłoć na zachodzie i nabył innš, znacznie większš, położonš o 180 mil na południe od pogranicznego amerykańskiego miasteczka El Paso i 75 mil od granicznej rzeki Rio Grandę del Norte, zwanej również Rio Bravo. Z nowej posiadłoci do łowieckich terenów Arizony było zbyt daleko. A ponadto inna jeszcze przyczyna zadecydowała o poniechaniu wypraw: Pedro Gonzałes, człowiek przewidujšcy, uznał, że na dłuższš metę najlepsze nawet umiejętnoci jazdy na siodle czy na oklep niewiele się przydadzš jego córce. Wywiózł jš więc do dalekiego miasta, w którym Inez musiała zrezygnować z męskiego stroju i męskich zwyczajów (by nie gorszyć otoczenia) na rzecz odpowiadajšcych jej płci sukien oraz... zeszytów i ksišżek. Innymi słowy znalazła się w internacie i w szkole równoczenie, a don Pedro stracił ochotę do dalekich wypraw. W okresie ferii Inez wracała do rodzinnego domu i do swych starych zwyczajów. Oto, dlaczego pędziła teraz na końskim grzbiecie, dumna z samodzielnoci. Otoczenie dawnej hacjendy, tej na zachodzie, gdzie urodziła się i spędzała dziecięce lata, znała doskonale, lecz tu bawiła dopiero drugi rok, a cile szeć miesięcy wakacyjnych przerw w nauce. Czyż przez te szeć miesięcy można było poznać rozległe tereny, prawie bezludnych ziem, cišgnšcych się na północ ku Rio Grandę, na zachód ku skalistym szczytom pasma Sierra Mšdre Occidental, na południu i wschodzie zamkniętych granicš rzeki Conchos i piaskami pustynnej Bolson de Mapimi? Lecz dziewczyna czuła się pewna siebie, zbyt pewna. Beztroski ranek, przestrzeń wypełniona rzewym wiatrem wiejšcym od skalistych gór, rozwietlona pierwszymi promieniami wschodzšcego słońca, natchnęłaby doskonałym samopoczuciem największego nawet pesymistę, a cóż dopiero pełnš energii i... zarozumiałoci dziewczynę. Pognała galopem wzdłuż pól kukurydzy, zielonkawej runi pszenicy i plantacji bawełny. Za mostkiem, przerzuconym nad sztucznym kanałem nawadniajšcym, wjechała w krainę równš jak stół, pokrytš rzadkš, nędznš trawš. cišgnęła cugle, zmuszajšc wierzchowca do kłusa. Teraz już nikt nie dostrzegłby jej z okien dalekich budynków hacjendy. Lekki wyrzut sumienia, że nie powiadomiła nikogo o swej wycieczce, szybko minšł. Była teraz niezależna, swobodna, tak jak przed laty na pastwiskach u ujcia Colorado. Nie zdawała sobie sprawy z różnicy, dzielšcej tamte, znane jej dobrze, gęciej zaludnione, a więc bezpieczne tereny, od tych, na których obecnie się znajdowała. A i czasy się zmieniły. Druga" kadencja prezydenta Stanów Zjednoczonych Meksyku, generała Porfirio Diaza, rozpoczęta w roku 1884, z biegiem lat doprowadziła do powstawania lokalnych zamieszek wród ludnoci, zwłaszcza chłopskiej, której nie odpowiadały dyktatorskie posunięcia prezydenta. Słaba i zdezorganizowana administracja nie potrafiła zabezpieczyć spokoju na obszernym terytorium państwa, a przede wszystkim w jego północnych rejonach, na których raz po raz pojawiały się i znikały zbrojne watahy ludzi podajšcych się bšd za zwolenników, bšd za przeciwników centralnego rzšdu, co najczęciej tylko maskowało ich zwykły zbójecki proceder. A włanie rozpoczęła się wiosna 1888 roku. Inez posuwała się wolno, wiedzšc, że jazda w prostej linii doprowadzi jš w odpowiednim czasie do brzegów strumyka bez nazwy, dopływu niewidocznej stšd rzeki Conchos. Tam planowała zatrzymać się. Spieszyć się nie było sensu. Przybysze, na spotkanie których się wybrała, nie mogli zjawić się wczeniej niż około południa. Kiedy więc dostrzegła pasmo zieleni, tak odmiennej niż te poszarzałe, wyschnięte trawy wród, których jechała, zeskoczyła z siodła i prowadzšc zwierzę za cugle, skierowała się nad brzeg płytkiego, szeroko rozlanego strumyka. Rozejrzała się dokoła. Jak daleko okiem sięgnšć przestrzeń bezludna. Puciła wodze wierzchowca, który zanurzył pysk w wodzie, pił długo i spokojnie, po czym parsknšł i potrzšsnšł łbem rozpryskujšc kropelki wilgoci. Siadła tuż na granicy ziemi i wody, przyglšdajšc się odbiciu swej sylwetki w połyskliwym nurcie. Trwało to jednak krótko. I nie dlatego, by oglšdanie samej siebie nie sprawiało przyjemnoci. Przyczyna była inna: dwięk, który jš przestraszył. Podniosła się ostrożnie. Wiedziała zakres wiadomoci z tej dziedziny posiadała ogromny iż każdy gwałtowniejszy ruch stanowi dla poruszajšcego się poważne niebezpieczeństwo. W ciszy, jaka panowała dokoła, słyszała wyranie, coraz wyraniej szmer jak gdyby szybko przewracanych kartek papieru, szelest, który mógł spowodować tylko jeden z wielkiej rodziny wężów: grzechotnik. Gdzież on był? Ze wzrokiem skierowanym ku ziemi podeszła do wierzchowca. Zwierzę znieruchomiało z uniesionš głowš i sterczšcymi w górę uszami. Grony szelest był dla niego tak samo zrozumiały, jak dla człowieka. Wydobyła strzelbę ze skórzanego pokrowca. Szelest trwał. Po chwili dostrzegła ciemnooliwkowego, w żółte poprzeczne pasy węża. Leżał splštany w ósemkę, z łbem płaskim, trójkštnym, uniesionym nad ziemiš i z podobnie uniesionym końcem ogona, który wibrował tak szybko, że wyglšdał jak poziomo nakrelony pasek. Gad tkwił nieruchomo, jakie dziesięć do piętnastu kroków od Inez. Zniżyła lufę, z palcem na cynglu. Wówczas uwagę jej przykuła gruba jaszczurka o łapach palcowatych, skórze szarej, upstrzonej żółtymi plamami. Spoczywała na piasku, bliżej dziewczyny niż grzechotnika, lecz Inez wcale się jej nie przelękła. Escorpion szepnęła. Czyżby na niš polował grzechotnik? Escorpion tak nazywano w tych stronach jednš z dwu gatunków jadowitych jaszczurek helodermę meksykańskš, zwierzštko dla człowieka niezbyt grone, bo powolne i niemrawe. Inez patrzała bez ruchu. Grzechotnik rozwinšł sploty i sunšł ku jaszczurce. Jakież mogła mieć szanse nieruchliwa heloderma w walce z tak gronym przeciwnikiem? Dziewczyna oceniła je na... żadne! I słusznie. Dlatego przyłożyła broń do ramienia uznajšc, że powinna pomóc słabszemu, i to tym bardziej że ten mocniejszy był najgroniejszym z żyjšcych na meksykańskiej ziemi gadów. . Przestrzeń między obu wrogami malała, choć posuwał się tylko wšż, heloderma leżała bez ruchu jak gruby, kolorowy patyk. Powoli, z szelestem, grzechotnik zbliżył się na niebezpiecznš dla Inez odległoć. Chwyciła konia za uzdę i cofnęła się kilka kroków. Ujrzała, jak wšż błyskawicznie zaatakował. Była to migajšca w oczach plštanina ruchów tak szybkich, że nie mogła rozróżnić helodermy od grzechotnika. Chciała pocišgnšć za cyngiel, lecz jak tu trafić do upatrzonego celu? Szelest wzmógł się i nagle ustał. Inez z wrażenia aż wstrzymała oddech. Nieprawdopodobne... szepnęła. Grzechotnik spoczywał nieruchomo, rozcišgnięty na całš swš długoć. Na nim leżała heloderma ze szcz...
mehikos