Czarny mercedes.doc

(769 KB) Pobierz
Zygmunt Zeydlder Zborowski

Zygmunt Zeydlder Zborowski

Czarny mercedes

 

 

 

I. 6 - 24 - 24

T...ak, tak, tak... 17...tak, tak, tak 99... Nie rozumiem... tak, tak, tak...Chwileczkę... 06, 26, 86... tak, tak... 24... tak... Ile?... 25... Tak, tak... W porządku. Przyjęła Walczakowa.

Wyglądała na zmęczoną. Czarne, lśniące włosy podkreślały bladość jej twarzy. Zebrała zapisane kartki i z pewną niechęcią spojrzała na młodego mężczyznę, który od jakiegoś czasu domagał się energicznie połączenia ze Szczecinem.

Zadzwonił telefon. Dyżurny podoficer podniósł słuchawkę.

- Pogotowie milicyjne. Słucham... Pijany kierowca rozrabia przed kinem „Mazowsze”? Tak, wiem, na Kasprzaka. Zaraz sprawdzimy. Proszę się wyłączyć.

Za chwilę znowu telefon. Bójka na rogu Targowej i Wileńskiej. Zaalarmowany radiowóz jedzie likwidować zajście. Znowu rozlega się dzwonek telefonu. Awantura w restauracji na Mokotowie. Odzywa się drugi aparat, trzeci, czwarty, piąty. Jakaś kobieta z Wolskiej uciekła przed pijanym mężem. Na Żelaznej chuligani napadli na kierowcę taksówki. W barze na Chłodnej pijak pchnął nożem kelnera. Na Wierzbnie zamordowano prostytutkę. I tak ciągle, dzień i noc. Z całego miasta biegną wołania o pomoc, o ratunek. 6 - 24 - 24.

Głos dyżurnego jest zmęczony.

- Pogotowie milicyjne. Słucham?... Załatwimy... Sprawdzimy... Proszę się wyłączyć.

Telefony wyglądają jak stado czarnych żółwi.

Wszedł wysoki, szczupły mężczyzna w brązowej jesionce. Ciemna, lekko falująca czupryna, wysokie czoło, wąskie, podłużne oczy o chłodnym, badawczym spojrzeniu, prosty, trochę za szeroki nos i mocno zarysowany podbródek.

Sierżant, pilnujący telefonów, uśmiechnął się przyjaźnie.

- Czołem, Stefan. Cóż to, jeszcze siedzisz w Warszawie?

- Jadę dziś na noc do Zakopanego. Wpadłem się z wami pożegnać.

- Na długo jedziesz?

- Na dwa tygodnie. Chciałem na miesiąc, ale nie daje rady.

- Dobre i dwa tygodnie. Odpoczniesz.

- Duży dzisiaj macie ruch?

Jakby w odpowiedzi jeden z czarnych żółwi zadzwonił alarmująco.

- Pogotowie milicyjne. Słucham? - przez chwilę panowało milczenie. Sierżant Stodolak niecierpliwie przygładził mocno już siwiejące włosy. - Mówiłem przecież pani, że milicja się takimi sprawami nie zajmuje. Proszę się zwrócić do lekarza. I proszę nie blokować linii. Proszę się wyłączyć - energicznie odłożona słuchawka trzasnęła trochę za głośno.

- Kto to dzwonił?

- A, jakaś zwariowana babka. Histeryczka. Już drugi raz zawraca mi głowę.

- Czego chce?

Stodolak niechętnie wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem? Mówi, że jest zdenerwowana, niespokojna, że się czegoś boi. A my tu akurat nie mamy nic innego do roboty, tylko uspokajać nerwowe baby. Powiedziałem jej, żeby się zwróciła do lekarza.

- Byłbym z nią chętnie pomówił. Szkoda.

- Nie ma czego żałować.

Telefon odezwał się ponownie, głośno, natarczywie.

- Pogotowie milicyjne. Słucham? - sierżant przykrył dłonią mikrofon. - Ta sama. Jeśli chcesz, możesz z nią pogadać.

- Halo. Tu porucznik Downar. Słucham panią. Mówiła szybko, trochę bezładnie, tak jakby się bała, żeby znowu nie odłożono słuchawki. W jej głosie wyczuwało się ogromne podniecenie.

- Panie poruczniku... ja przepraszam, że zabieram czas... ale... Doprawdy nie wiem, jak to powiedzieć... Czuję, że mi grozi niebezpieczeństwo. Nie wiem, do kogo się zwrócić, więc dlatego dzwonię. Chciałabym...

- O jakim niebezpieczeństwie pani mówi? Co się stało?

- Nie, nie, nic się nie stało, to znaczy jeszcze się nic nie stało. Ale... ale się boję, bardzo się boję. Byłabym ogromnie zobowiązana... gdyby pan zechciał do mnie przyjechać - ostatnie słowa brzmiały ciszej, błagalnie.

- Dobrze - powiedział Downar. - Przyjadę do pani. Proszę mi podać adres - wyjął pióro, zanotował i odłożył słuchawkę. Zwrócił się do Stodolaka.

- Możecie mi dać wóz? Sierżant spojrzał zdziwiony.

- Naprawdę chcesz jechać do tej histeryczki?

- Tak. Sprawdzę na miejscu, o co chodzi. Może to rzeczywiście tylko histeryczka, a może...

- Przecież podobno wyjeżdżasz.

- Do wpół do pierwszej mam czas. Zdążę odwiedzić panią inżynierową Jarzęcką. Walizkę mam już na dworcu - złożył kartkę z adresem i wsunął ją do kieszeni. - No więc jak? Podrzuci mnie ktoś na Mokotów?

- Oczywiście. Zawiezie cię Sikora. Ale dziwię się, że ci się chce zajmować takimi sprawami.

Downar uśmiechnął się. Kiedy się śmiał, jego chłodna, surowa twarz nabierała natychmiast jakiegoś ciepłego, serdecznego wyrazu. Powiedział:

- Jeżeli można uspokoić zdenerwowaną kobietę, to dlaczego tego nie zrobić?

- Zmienisz zdanie, jak zobaczysz starą wiedźmę - mruknął Stodolak.

Downar pożegnał się z kolegami i szybko zszedł na dół do samochodu.

W drodze na Mokotów ogarnęły go wątpliwości. Czy to w ogóle miało jakiś sens? Czy nie traci niepotrzebnie czasu? Stodolak najprawdopodobniej miał rację. Jakaś rozhisteryzowana baba. Nie byłby sobie zawracał głowy tą, całą sprawą, gdyby... gdyby nie ten głos, który miał w sobie coś takiego, co kazało mu pojechać. Myślał o tym, jak wygląda. Nie wierzył, żeby była stara i brzydka. Przypuszczenie Stodolaka wydawało mu się nie wiadomo dlaczego zupełnie nieprawdopodobne. A może będzie to początek jakiejś ciekawej przygody romantycznej? Uśmiechnął się. „Od razu widać, że, jadę na urlop” - pomyślał.

Sikora zahamował. Opony zaskrzypiały na ubitym śniegu.

- Czy mam zaczekać?

- Nie. Wracajcie do komendy. Cześć.

Ulica była pusta. Tylko zmarznięty pies kręcił się koło sztachet. W głębi, w ogrodzie, stała piękna willa. Kwadraty dwóch okien błyszczały słabym blaskiem.

Downar raz jeszcze sprawdził numer domu i pchnął żelazną furtkę. Zardzewiałe zawiasy zgrzytnęły nieprzyjemnie.

Trzy schodki prowadziły na mały ganek. Z chropowatej powierzchni szarej ściany wystawał czarny bakelitowy guzik.

Dzwonek rozległ się hałaśliwie w głębi pogrążonego w ciszy domu. Dopiero po dłuższej chwili drzwi się otworzyły i snop światła padł na kamienny ganek.

Downar uchylił kapelusza.

- Dobry wieczór. Chciałbym się widzieć z panią inżynierową Jarzęcką.

- To ja. Porucznik Downar, prawda? Dziękuję, że pan przyjechał.

Nie, ta nie była stara wiedźma. Gęste ciemnoblond włosy okalały bladą, bardzo piękną twarz. Ogromne czarne oczy miały ciepły, aksamitny blask. Wąskie wargi, z których starto szminkę, wyglądały anemicznie.

Downar wszedł do hallu i zdjął jesionkę. Przyglądała mu się uważnie.

- Proszę, może pan pozwoli do mego pokoju.

Po schodach z jasnego drzewa weszli na pierwsze piętro. Lampa z dużym abażurem rozsiewała łagodny, pomarańczowy blask. Barwne okładki książek, ustawionych na półkach, kolorowymi plamami ożywiały ciemną tonację umeblowania.

Jarzęcka wskazała gościowi fotel i przysunęła owalny, mahoniowy stolik.

- Napije się pan czegoś? Koniak? Wermut? Downar potrząsnął głową.

- Nie. Dziękuję.

Nie nalegała. Usiadła naprzeciwko niego i sięgnęła po papierosy. Zauważył, że duża kryształowa popielniczka była pełna niedopałków, na których czerwieniły się ślady po szmince.

Zapanowała chwila kłopotliwego milczenia. Downar utkwił wzrok w ciemnych bursztynach, które znakomicie harmonizowały z elegancką popielatą sukienką. Czekał.

Nerwowym ruchem zapaliła papierosa i zmarszczyła brwi. Głęboko zaciągnęła się dymem.

- Jestem panu bardzo wdzięczna, że pan do mnie przyszedł. Zdaję sobie sprawę, że mój telefon mógł zrobić trochę dziwne wrażenie. Ale proszę mi wierzyć, że doprawdy nie wiedziałam, do kogo się zwrócić. Bo... bo widzi pan... żyję w odosobnieniu, mam mało znajomych i dlatego... Trudno mi tak wszystko od razu panu wytłumaczyć... Niech pan nie myśli, że jestem jakaś nienormalna... histeryczka, że coś mi się zdaje - głos miała podniecony, lekko zdyszany.

Downar słuchał uważnie. Najlżejszym nawet ruchem nie zdradził jakiegokolwiek zniecierpliwienia. Nie wiedział, co ma sądzić o zachowaniu się inżynierowej Jarzęckiej.

- Wspomniała pani, że odczuwa lęk przed grożącym niebezpieczeństwem. Czy mogłaby pani jakoś bliżej sprecyzować to niebezpieczeństwo?

Splotła dłonie i zaczęła sobie wyłamywać palce ze stawów.

- Właściwie... bardzo trudno powiedzieć coś konkretnego, ale czuję zupełnie wyraźnie; że grozi mi straszliwe niebezpieczeństwo, że coś się stanie, że... Niech mnie pan ratuje! Błagam pana, niech mnie pan ratuje.

Downar zapalił papierosa.

- Przyszedłem tutaj, żeby pani pomóc - powiedział wolno. - Ale stawia mnie pani w nieco trudnej sytuacji. Cóż mogę przedsięwziąć, jeżeli pani nie mówi mi, o co chodzi, czego się pani obawia? Proszę zrozumieć, że nie jestem w stanie zapewnić pani bezpieczeństwa, jeśli pani nie zdobędzie się na szczerą rozmowę ze mną. Przecież nie mogę bez żadnych podstaw obsadzić tego domu milicją.

Wpatrzyła się nieruchomo w jakiś punkt poza jego plecami.

- Ma pan rację - powiedziała cicho. Gwałtownym ruchem odwróciła głowę i przygryzła wargi. Wydawało się, że za chwilę wybuchnie płaczem.

Downar przysunął bliżej swój fotel i delikatnie ujął ją za rękę.

- Proszę się uspokoić. Niechże się pani nie doprowadza sama do stanu takiego rozdrażnienia. Prosiła mnie pani, żebym panią odwiedził. Przyjechałem więc i proponuję, żebyśmy sobie spokojnie o wszystkim pomówili. Przyrzekam, że wszystko, co od pani usłyszę, pozostanie między nami. Zrobię tylko to, co będzie niezbędne dla zapewnienia pani bezpieczeństwa. Proszę mi się dobrze przyjrzeć. Czy nie sądzi pani, że zasługuję na odrobinę zaufania? - głos jego brzmiał miękko, serdecznie.

Z trudem poruszyła wargami.

- Jest pan bardzo dobry. Dziękuję.

Mocniej ścisnął chłodną, wilgotną od potu dłoń.

- No więc, niech mi pani wytłumaczy, o co chodzi - powiedział energiczniej.

Wybuchnęła gwałtownym, spazmatycznym płaczem.

- Nie mogę, nie mogę. Boję się... strasznie się boję! Boże! Boże!

Downar patrzał na nią bezradnie. Zastanawiał się, czy jednak nie należało wezwać lekarza.

Nagle uspokoiła się. Wyrwała dłoń z jego uścisku, wstała szybko z fotela i podbiegła do małego baru.

- Napijemy się czegoś. To nam dobrze zrobi. Postawiła na stoliku kieliszki i napełniła je pośpiesznie.

Umoczył wargi. Koniak był francuski, wysokogatunkowy.

- Czy pani tu mieszka zupełnie sama?

- Właściwie nie, ale w tej chwili jestem sama. Mąż mój wyjechał wczoraj na urlop do Zakopanego.

- I zostawił panią?

Zmieszała się. Wzięła do ręki kieliszek i przyglądała się pod światło jego zawartości.

- Tak się złożyło.

- A czy państwo nie mają gosposi?

- Owszem, mamy. Gdzieś wyszła. Przypuszczam, że pojechała na Grochów, do swojej siostry.

- Czy będzie tam nocować?

- Sądzę, że tak. Już dość późno.

Downar wyjął papierośnicę i w zamyśleniu począł obracać ją w palcach.

- To jest willa bliźniacza, prawda? Czy w tej drugiej części domu nikt nie mieszka? Nie widziałem świateł w oknach.

- Mieszkał doktor Fechner. W zeszłym tygodniu wyprowadzili się. Na razie nikt tu nie mieszka.

- Czy pani nie ma jakiejś przyjaciółki, która by mogła u pani dzisiaj zanocować?

- Dzwoniłam do Olgi, Prosiłam, żeby przyjechała do mnie, ale ona leży chora na grypę. Z nikim innym właściwie tak się nie przyjaźnię. Nie mogę przecież... Pan rozumie?

Sięgnęła po butelkę i napełniła swój kieliszek.

- Czemu pan nie pije? Ten koniak nie jest wcale taki zły.,

Uśmiechnął się.

- Koniak jest znakomity. Myślę jednak, że nie powinniśmy się upić. Trzeba na trzeźwo podjąć decyzję-

- Decyzję?

- No tak. Już dłuższą chwilę siedzę tu u pani i właściwie nie doszliśmy w naszej rozmowie do żadnych rezultatów. Mam stosunkowo niewiele czasu. Wyjeżdżam dzisiaj. Niedługo będę musiał pożegnać panią. Więc...

Nerwowym ruchem chwyciła go za rękę. Poczuł, że jej paznokcie wbijają mu się w ciało.

- Boję się nocy, okropnie boję się nocy.. Wzruszył ramionami.

- Cóż ja na to mogę poradzić? Jeśli pani nie chce wyjawić powodu tego lęku...

Zerwała się gwałtownie i przerażone spojrzenie utkwiła w drzwiach.

- Słyszy pan? Idą! Idą!

Downar wstał i odruchowo dotknął kieszeni, w której tkwił pistolet.

- Kto idzie? Nic nie słyszę.

- Są na dole! Są już na dole! Niech mnie pan ratuje!

Niech mnie pan ratuje! Nie chcę umrzeć! Nie chcę umrzeć!

Spojrzał na nią. W szeroko otwartych oczach zobaczył obłęd.

- Proszę się uspokoić. Przy mnie nic pani nie grozi. Niech pani tu chwilę zaczeka, a ja zejdę na dół i sprawdzę, czy rzeczywiście ktoś wszedł do mieszkania.

- Ale pan mnie tu nie zostawi samej, prawda? Pan jeszcze wróci?

- Oczywiście, że wrócę.

Energicznym krokiem podszedł do drzwi. Zawahał się. Wsunął rękę do kieszeni i mocno ujął kolbę pistoletu. Niesamowity nastrój tego samotnego domu poczynał mu się udzielać. Nacisnął klamkę.

Mocne światło trójramiennego żyrandola wypełniało pusty hall. Nie było nikogo. Ostrożnie zszedł na dół, zatrzymał się i począł nasłuchiwać. Cisza. Zajrzał do jednego pokoju, a potem do drugiego, w którym stały rajzbrety, następnie zwiedził kuchnię, łazienkę i pokoik służbowy. Ani żywej duszy. Wrócił więc do hallu. Wtedy posłyszał lekki szmer przy drzwiach wejściowych. Cicho podszedł do wyłącznika. Zgasił światło. Potem wyjął pistolet, odsunął zasuwę i szybkim ruchem szarpnął za klamkę.

W progu stał ten sam zmarznięty pies, którego widział na ulicy. Ładny brązowy seter.

Downar uśmiechnął się. Pośpiesznie schował pistolet do kieszeni i wpuścił psa.

- Do diabła - mruknął - jak tu dłużej posiedzę, to zacznę ze strachu strzelać do zwierząt domowych.

Wolno wszedł po schodach. Był zły na siebie, że tak łatwo poddał się nastrojowi, wytworzonemu przez tę i histeryczkę. To przecież nie miało najmniejszego sensu.

Jarzęcka nalewała sobie nowy kieliszek koniaku. Spojrzał na nią niechętnie.

- W mieszkaniu nie ma nikogo. Zdawało się pani - powiedział.

Niespodziewanie wybuchnęła głośnym śmiechem. Śmiała się gwałtownie, hałaśliwie, niemal spazmatycznie. Oczy jej się zaszkliły. Łzy spływały po bladej, zmęczonej twarzy.

Patrzył zdziwiony, zaskoczony. Nie wiedział, jak się ma zachować.

- Może pani podać szklankę wody? - spytał. Nie przestawała się śmiać.

- Cha... cha... cha... Ale pana nabrałam... Cha... cha... cha... Dobry kawał. Musi pan przyznać, że jestem niezłą aktorką. Mam talent, co? Cha... cha... cha... A pan myślał, że ja rzeczywiście czegoś się boję, że słyszę jakieś podejrzane szmery... Cha... cha... cha... Ale się ubawiłam. Proszę mi wybaczyć. To może nieładnie z mojej strony, ale tak się piekielnie nudziłam... Wpadłam na pomysł, żeby zadzwonić do pogotowia milicyjnego. Jaki to numer? 6-24-24, prawda? No, niech się pan już na mnie nie gniewa. To był trochę głupi kawał. Przyznaję. Może pan pozwoli jeszcze kieliszeczek koniaku. Na zgodę.

Downar milczał. Zapalił papierosa i obojętnie rozglądał się po pokoju. Zauważył, że szczelnie przedtem zamknięte okno było teraz uchylone. Widocznie pani Jarzęcka chciała wypuścić dym i odświeżyć powietrze.

Opanowała paroksyzm śmiechu i teraz przyglądała mu się uważnie w oczekiwaniu jakiejś reakcji. Zapewne sądziła, że się oburzy i że ją zwymyśla, że może nawet spisze protokół.

Powolnym ruchem strzepnął popiół z papierosa i sięgnął po swój koniak. Nie wypił jednak. Obrócił w palcach kieliszek i postawił go z powrotem na stoliku. Obserwował ją bez słowa.

Na pozór robiła wrażenie zupełnie spokojnej. Uśmiechała się. W całym jednak jej zachowaniu wyczuwał coś bardzo sztucznego.

- Nic mi pan nie mówi? Nie robi mi pan awantury, że zabrałam panu tyle czasu? Mam nadzieję, że pan przeze mnie nie spóźni się na pociąg.

Wstał.

- Pani pozwoli, że się pożegnam. Zrobiłem wszystko, żeby pani pomóc. Nie sądzę jednak, żeby to się na - coś zdało.

- Dobranoc, poruczniku. Przepraszam. Ukłonił się. W drzwiach zatrzymał się chwilę, jakby z pewnym wahaniem. I wtedy wydało mu się, że znowu zobaczył w jej oczach przerażenie.

- Dobranoc pani. Proszę nie zapomnieć dobrze za mną zamknąć drzwi.

Wiatr ustał. Drobny, gęsty śnieg padał wolno, układając się białym puchem na gałęziach drzew. Z daleka dolatywał warkot autobusu.

Na ulicy nie było żywej duszy. Downar spojrzał na zegarek i długimi krokami począł iść w kierunku Puławskiej. Ciągle jeszcze słyszał nerwowy śmiech Jarzęckiej i zgrzyt zardzewiałej furtki. Jego dobry humor zniknął bez śladu. Ta dziwna rozmowa wyprowadziła go z równowagi. Był niezadowolony z siebie. Nie zdołał wybadać, co działo się naprawdę w tej tajemniczej willi i czy w ogóle coś się działo. Inżynierowa Jarzęcka niewątpliwie grała jakąś komedię, ale jaką i w jakim celu? Czy była szczera na początku ich rozmowy, czy też przy pożegnaniu? Ale po co to wszystko? Przecież nie potrzebowała wprowadzać go w błąd. Mogła po prostu wcale nie dzwonić do pogotowia milicyjnego i nie prosić go, żeby przyjechał. Czyżby to rzeczywiście był tylko głupi żart? Nieprawdopodobne. A może jednak to wariatka, może należało: wezwać lekarza?

Im bardziej oddalał się od domu inżynierowej, tym silniej opanowywały go wątpliwości. Czy dobrze postąpił, że zostawił samą tę kobietę? Czy nie należało jednak zbadać całej sprawy dokładniej? Może przed willą Jarzęckich trzeba było postawić posterunek? Tak, powinien był jednak załatwić tę sprawę jakoś konkretnie. Spóźniłby się na pociąg? No cóż, trudno... ostatecznie przecież bilet można przestemplować. Blada, tragiczna twarz nie dawała mu spokoju. I te oczy, te ogromne, przerażone, pełne jakiegoś niemego błagania oczy. W tej chwili uświadomił sobie zupełnie; wyraźnie, że to wszystko, co było na początku ich rozmowy, to była prawda, że kłamstwem była jedynie końcowa scena, scena ze śmiechem, sztucznym, teatralnym śmiechem. Nie wolno mu jej tak zostawić. Nie miał prawa, odejść nie wyjaśniwszy wszystkiego do końca. A jeśli rzeczywiście coś jej się stanie? Jeżeli...

Dochodził już prawie do Puławskiej. Pchnięty nagłą decyzją zawrócił.

Począł iść bardzo szybko, prawie biegł. Śpieszył się tak, jakby każda sekunda była droga, jakby rzeczywiście groziło jakieś niebezpieczeństwo. Jakżeż żałował teraz, że odesłał Sikorę z wozem! O znalezieniu taksówki w tej części miasta nie można było nawet marzyć. Chyba przypadek.

Spocony dopadł wreszcie do znajomych sztachet i energicznym ruchem otworzył furtkę. Dom był cichy i ciemny. W żadnym oknie nie błyszczało światło.

Downar zawahał się. A może pani Jarzęcka już śpi? Może niepotrzebnie ją budzi? Będzie zdziwiona jego powrotem. I co jej w ogóle powie? Jak wytłumaczy swoje powtórne odwiedziny? Było jednak rzeczą mało prawdopodobną, żeby tak zdenerwowana kobieta w ciągu niespełna godziny pogasiła wszystkie światła i zasnęła. Należało raz jeszcze zbadać tę sprawę.

W kilku skokach wbiegł na ganek i zadzwonił. Cisza. W głębi domu nie rozległ się żaden szmer. Poczekał chwilę i znowu nacisnął czarny guzik. Dzwonek zadźwięczał głośno, natarczywie, alarmująco. I znowu cisza. Nikt się nie poruszył. Nawet pies nie zaszczekał.

- Co u diabła - mruknął Downar. - Czyżby się upiła i zasnęła tak mocno?

Począł walić pięścią w drzwi. Nikt się jednak nie poruszył. Dom pozostał ciemny i milczący.

Zgrzytnęła furtka. Downar odwrócił się błyskawicznie i odruchowo dotknął pistoletu.

Białą ścieżką szła zamaszystym krokiem jakaś starsza, dość tęga kobieta.

- A pan czego się tu tak dobija? - głos miała twardy, energiczny.

- Chciałem się widzieć z panią inżynierową Jarzęcka.

- Pani nie ma.

- Jak to: nie ma? To niemożliwe!

- Jak panu mówię, że nie ma, to nie ma. Państwo wyjechali wczoraj do Zakopanego.

Downar poczuł, że mu nagle straszliwie wyschło w gardle. Z trudem przełknął ślinę. Spytał:

- I pani Jarzęcka także wyjechała?

- Oczywiście, że wyjechała. Oboje wyjechali.

- Wczoraj?

- Ojej, nie bądźże pan dziecinny! Przecież wy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin