J. Meissner Wspomnienia pilota 3 - Pióro ze skrzydeł.pdf

(1461 KB) Pobierz
Janusz Meissner
Z chomika Valinor
Janusz Meissner
WSPOMNIENIA PILOTA
3. Pióro ze skrzydeł
Moje lotnicze przeżycia i wrażenia podczas wojny w latach 1939-1945 przynajmniej
częściowo znalazły swoje odbicie w „Żądle Genowefy” i „L - jak Lucy”, dwóch książkach
napisanych w tym okresie. W „Piórze ze skrzydeł” nie zamierzam zajmować uwagi
czytelników tymi zdarzeniami, bowiem ich treść - jakkolwiek podana przeze mnie w formie
swobodnej fikcji literackiej - ma przecież do pewnego stopnia znamiona autentyczne.
Zdaje mi się, że nie miałoby sensu napisanie na nowo, tylko w nieco zmienionej
wersji, tego, co napisałem wówczas.
Dlatego zdecydowałem się pominąć niektóre fakty i impresje znane już czytelnikom
dwu wspomnianych książek, opowiedzieć natomiast o innych, równie blisko dotyczących i
mnie osobiście, i ludzi, z którymi los mnie zetknął.
Autor
Część pierwsza
Klęska
1
W kampanii wrześniowej roku 1939 stan sił zbrojnych obu stron walczących wynosił:
Polska: trzydzieści dziewięć dywizji i trzy brygady piechoty, dwie brygady
zmotoryzowane oraz jedenaście brygad kawalerii. Ogółem około jednego miliona żołnierzy,
dwóch tysięcy dział, trzystu czołgów i siedmiuset tankietek oraz czterystu samolotów.
Niemcy: trzydzieści sześć dywizji i sześć brygad piechoty, siedem dywizji pancernych,
cztery lekkie dywizje pancerne, cztery dywizje zmotoryzowane, trzy dywizje górskie, jedna
brygada kawalerii. Ogółem około miliona sześciuset tysięcy żołnierzy, czterech tysięcy dział,
trzech tysięcy czołgów i ponad trzech tysięcy samolotów.
Pierwszego września o godzinie czwartej czterdzieści pięć Niemcy rozpoczęli
działania wojenne. Armie niemieckie przekroczyły granice Polski jednocześnie z Prus
Wschodnich, Pomorza, Śląska i Słowacji, na froncie długości tysiąca czterystu kilometrów.
W dniach od 1 do 3 września trwała bitwa graniczna.
Trzeciego września nastąpiło przełamanie obrony polskiej w rejonie Częstochowy, na
styku armii „Kraków” i „Łódź”. W dniach 5 - 6 września armia „Łódź” została odrzucona
znad Warty, a odwodowa armia „Prusy” rozbita pod Piotrkowem i Tomaszowem. Szóstego i
siódmego września Niemcy przekroczyli na północy Narew, a na południu Dunajec. Ósmego
września podeszli pod Warszawę. Od 9 do 20 września toczyła się bitwa nad Bzurą,
przegrana mimo początkowego powodzenia Polaków. Siedemnastego września natarcie
niemieckie z rejonu Przemyśla i Białegostoku doprowadziło do okrążenia i zamknięcia sił
polskich. W tym samym czasie wojska radzieckie weszły na teren Ukrainy i Białorusi.
Broniły się: Gdynia i Oksywie do 19 września, Warszawa do 27, Modlin do 29, Hel do
2 października, grupa operacyjna „Polesie” gen. Kleeberga do 5 października.
Według danych z 1 września 1939 ogólna ilość samolotów wojskowych lotnictwa
polskiego wynosiła siedemset czterdzieści pięć, z czego w oddziałach bojowych było czterysta
maszyn. Pozostałe trzysta czterdzieści pięć stanowiły sprzęt ośrodków szkolenia i nie
nadawały się w ogóle do działań wojennych.
Lotnictwo bojowe składało się z brygady bombowej (samoloty f-37 Łoś), brygady
pościgowej (samoloty myśliwskie P-7 i P-11), dywizjonów liniowych (samoloty P-23 Karaś),
dywizjonu morskiego (samoloty R-XIII) i eskadr łącznikowych, towarzyszących
poszczególnym armiom (samoloty
Z wyjątkiem Łosi cały ten sprzęt ustępował pod każdym względem samolotom
niemieckiej Luftwaffe, a eskadry łącznikowe były niemal bezbronne.
Mimo to i mimo prawie ośmiokrotnej przewagi liczebnej nieprzyjaciela, w walkach
powietrznych poniósł on poważne straty. Tak na przykład już 1 września brygada pościgowa
zestrzeliła w rejonie Warszawy czternaście samolotów niemieckich, a nazajutrz piloci 142.
eskadry (4. pułk lotniczy) w rejonie Chełmży - siedem.
Ogółem w okresie od 1 do 17 września nasi myśliwcy zestrzelili na pewno sto
dwadzieścia sześć samolotów niemieckich, prawdopodobnie jeszcze dziesięć i uszkodzili
czternaście. Ponadto polskie załogi bombowe zestrzeliły jedenaście maszyn, a artyleria
przeciwlotnicza kilkadziesiąt.
Według źródeł niemieckich Luftwaffe straciła w kampanii polskiej około dwustu
osiemdziesięciu samolotów, a niemal tyleż zostało uszkodzonych.
Lotnictwo polskie straciło około siedemdziesięciu procent sprzętu i wielu lotników. 11
września do Rumunii przeleciały czterdzieści trzy samoloty P-7 i P11 oraz część Łosi. Między
17 a 20 września większość lotników polskich przekroczyła granicę rumuńską i węgierską.
Mój udział w kampanii wrześniowej skończył się dziewiętnastego września o świcie
przekroczeniem granicy rumuńskiej w Kutach. Po kilku dniach niebywałego chaosu,
krzyżujących się rozkazów i zarządzeń polskich i rumuńskich, znalazłem się w Tulczy,
małym miasteczku nad Dunajem w Dobrudży, gdzie powierzono mi dowództwo oddziału
złożonego z trzystu ludzi, przeważnie, podchorążych z Dęblina. Jakoś ich ulokowałem
prowizorycznie i zorganizowałem wyżywienie, a sam znalazłem sobie tymczasową kwaterę w
podmiejskim domku niejakiego Constantina Neascu, gdy do Tulczy przybył nowy transport
lotników z 2. pułku lotniczego.
Byłem jeszcze oszołomiony, przybity klęską, jaka spadła na Polskę, a także troską o
los najbliższych, którzy tam pozostali, więc idę do miasta szukać przyjaciół i znajomych.
Może wiedzą, co się tam działo? Może któryś z nich ma dla mnie jakąś wiadomość?
Szczęście mi sprzyja, bo już na dworcu kolejowym spotykam Kazika M., naczelnego
lekarza pułkowego, który na mój widok dębieje.
- Rany boskie! To ty żyjesz?!
Powinien się na tym znać lepiej ode mnie, ale nigdy nie przeceniałem jego wiedzy
medycznej, więc rozpraszam te wątpliwości:
- Żyję. Bo co?
- To niedobrze - powiada. - Bo, uważasz, Jurek Bajan widział, jak cię pod Włodawą
zestrzeliły Messerschmitty... I że się spaliłeś w tej maszynie...
- Aha. Jakoś się nie spaliłem. - Nie o to chodzi...
- Jak komu.
- Właśnie... Słuchaj, bo widziałem w Sniatyniu na przejściu granicznym twoją żonę,
panią Krystynę...
- Co? Widziałeś Krystynę? Kiedy?!
- A chyba... czekaj... chyba siedemnastego. Tak! Ewakuowała się z rozgłośnią
Polskiego Radia.
- Dokąd?
- Tego to już nie wiem, ale przez granicę przejechali. Kilka autobusów...
- Rozmawiałeś z nią?
- Właśnie... I powiedziałem jej, że... Ale, uważasz, Bajan...
- Do diabła z Bajanem! Co jej powiedziałeś?
- No, że cię te Messerschmitty...
- I co ona na to?
Kazik unika mego wzroku. Mówi jeszcze, że tam się nią zajęli koledzy z rozgłośni i
żebym był dobrej myśli, a potem rejteruje do swego ambulansu polowego, więc szukam
innych, wypytuję...
Nie, nie wiedzą, nie widzieli. Wydobyłem z nich tylko, że Kraków niewiele ucierpiał
od bomb.
No cóż, Kraków jest o tysiąc kilometrów stąd, pod niemiecką okupacją, więc co ja
mogę zrobić?... Jak im tam pomóc? Za pośrednictwem Czerwonego Krzyża wysłałem parę
listów, że wyszedłem cało z tej katastrofy, że myślę o nich i nie tracę nadziei. To wszystko...
Ale Krystyna jest tutaj! Tylko jak ją odnaleźć? Rumunia ma siedemnaście milionów
mieszkańców, a wszystkie jej władze i urzędy dość własnych kłopotów!
Mimo to kupuję paczkę papieru listowego i wracam na kwaterę, aby uciec się do
pomocy poczty.
Poczciwy Constantin cieszy, się wraz ze mną, że ma chere femme jest w jego
ojczyźnie, ale powątpiewa w skuteczność poszukiwań w drodze korespondencji. Na razie
jednak nic innego nie potrafię wymyślić.
- Daj mi spis wszystkich większych miast w Rumunii.
- Bukareszt. Ploeszti, Kluż, Braszów, Jassy, Czerniowce... Jest ich szesnaście. Piszę
szesnaście listów, adresując na Polskie Radio i czekam.
Mijają dni, użeram się z wojskowymi władzami rumuńskimi, bywam na odprawach w
polskim Dowództwie Lotnictwa, rozmawiam z moimi podchorążymi, staram się, żeby
całkiem nie oklapli i z wolna tracę nadzieję, że otrzymam odpowiedź na któryś z tych listów.
Lecz wreszcie przychodzi list od Krystyny, a w trzy dni później ma chere femme
ląduje w Tulczy! W sam czas, bp już-już wyjeżdżamy: myine diminatsa - jutro rano.
„Jutro rano” to według rumuńskich obyczajów nie znaczy nazajutrz, tylko w
niedalekiej, bliżej nie określonej przyszłości, i niekoniecznie tam, dokąd nas miano
skierować. Takie sprawy decydują się tu w ostatniej chwili.
Ale bądź co bądź już po pięciu dniach mój oddział - trzystu podchorążych i
mechaników oraz pięciu oficerów - ładuje się do wagonów i jazda!
Po dwunastu godzinach tej jazdy (z licznymi postojami) pociąg dociera do stacji
Hamangea w szczerym polu i tu następuje wyładunek. Dalej - do wsi Sarighiol - mamy iść
pieszo, głupie osiemnaście kilometrów. Kilka podwód dostarczonych przez miejscowych
chłopów zabiera cięższy bagaż i „chorych”, którzy nie wstydzą się jechać, podczas gdy
Krystyna i ja z plecakami na grzbietach dajemy dobry przykład drałując na piechotę po
wyboistej polnej drodze na czele karawany.
Wieczorem, po zachodzie słońca przybywamy do tego Sarighiolu...
Nie będę opisywał tej nędznej wsi i dziejów obozu, którym tam dowodziłem. Wierny
ich obraz przedstawiłem później w „Żądle Genowefy”. Tu chciałbym jedynie dodać, że tylko
dzięki poświęceniu i energii mojej dzielnej żony nie zmogła mnie ani krwawa biegunka, ani
malaria, której się nabawiłem. Gdybym był skazany wyłącznie na opiekę młodego lekarza,
którego nam przydzielono, zapewne pochowano by mnie na błotnistym sarighiolskim
cmentarzu...
Spośród dalszych przeżyć i przygód w Rumunii, które pominąłem w „Żądle
Genowefy”, należy tu wspomnieć o bliższej znajomości z dwoma ludźmi: panem Virgiliu.
Slavescu i pułkownikiem Alexandru Dimitrescu.
Major-pilot rezerwy Virgiliu Slavescu, spokrewniony z rodziną króla Karola, posiada
wielkie dobra ziemskie, jest kawalerem Orderu Mihai Viteazul, do którego podczas wielkich
uroczystości nosi białą barankową czapę i białą pelerynę z wyhaftowanym krzyżem i koroną.
Jest bardzo przystojny, w typie romantycznego szejka z amerykańskich filmów, mówi
świetnie po francusku i trochę się nudzi w swoim starym dworzyszczu, do którego czasem
zaprasza paru starszych oficerów z pobliskiego garnizonu Targu-Jiu, Bywa tam dowódca
korpusu, generał Oprescu, płk Dimitrescu, komendant obozów internowanych żołnierzy
polskich, a także my oboje z Krystyną, która się szejkowi szalenie podoba. Ze mną Virgiliu
jest na stopie poufałej przyjaźni: łączy nas zamiłowanie zarówno do bardzo dobrego wina,
jakie pojawia się u niego na stole, jak i do mocniejszych trunków, oraz - oczywiście -
lotnictwo i szczera zresztą sympatia.
Gdy wreszcie nadchodzi czas mego rozstania się z obozem Targu-Jiu, Virgiliu pyta
mnie o dalsze plany.
- Naturalnie jadę do Francji.
- Po co ci to?
- Jak to po co? Przecież jestem pilotem wojskowym!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin