Dzień był już w pełni, potoki słońca zalewały miasto, gdy Jaybert Darkling wygrzebał się z łóżka. Wsunął kapcie i poczłapał do kapliczki koło okna. Kiedy się zbliżył, zasłonki, które zwykle skrywały kapliczkę, rozsunęły się, a ołtarz zaczął promieniować światłem. Darkling skłonił głowę, jeden raz, i powiedział:
- Wszechmocni Bogowie, oto staję przed Wami u progu kolejnego dnia i Wam go poświęcam. Dozwólcie, abym się w pełni samorealizował, działając w myśl Waszych praw i dążąc Waszymi ścieżkami. Amen.
W odpowiedzi z ołtarza ozwał się głosik cienki, wysoki, odległy.
- Oby tak było, rzeczywiście. I nie zapomnij, że wczoraj modliłeś się tak samo, a potem roztrwoniłeś cały dzień na własne przyjemności.
- Dzisiaj będzie inaczej, o Wszechmocni Bogowie. Nie zmarnuję ani chwili, będę pracował w Instytucie, który, jak Wiecie, służyć ma Waszym celom.
- To doskonałe, synu, zwłaszcza, że rząd zatrudnia cię właśnie w tym celu. A pracując, rozważ w swym sercu własną hipokryzję, która jest wielka.
- Stanie się wola Wasza.
Światłość zgasła, zasłonki wróciły na miejsce. Darkling jeszcze chwilę stał w miejscu, oblizując wargi. Nie miał nawet cienia wątpliwości, że Bogowie go szpiegują: istotnie był hipokrytą. Szurając kapciami, podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Mimo że, jak na istotę ludzka, odgrywał w mieście niepoślednia rolę, było to przede wszystkim miasto maszyn. Ciągnęło się po horyzont, a przeważająca jego część stale pozostawała w ruchu. Tak chciały maszyny. W większości gigantycznych budowli nigdy nie stanęli stopa ludzka, a same budowle poruszały się, bo tak było wygodniej. Ściany Instytutu lśniły oślepiającym blaskiem. W środku uwięzieni byli Nieśmiertelnicy Darklinga. Dzięki Bogu, że chociaż ten budynek się nie ruszał! Hipokryta, co? Z ohydą i blaskiem tej myśli borykał się już od czasów chłopięcych. Bogowie dobrze o to zadbali.
Rozbierając się po drodze, zmierzał pod prysznic. Spojrzał na zegarek. Za siedemdziesiąt minut może być w Instytucie i dzisiaj naprawdę spróbuje być lepszym człowiekiem, lepiej żyć. To się bez wątpienia opłacało. Sklął sam siebie za dwulicowe myśli, ale innych nie znał. Zee Stone też wstał później niż należało. Nie podszedł do ołtarza w małym pokoju. Zataczając się w drodze do łazienki, wrzasnął tylko:
- Czas na poranne kłapanie dziobem, co?
Z nieoświetlonej kapliczki ozwał się głos Bogów, głęboki, ojcowski, lecz nieco oficjalny.
- Łajdaczyłeś się wczoraj do późnej nocy. W rezultacie dziś spóźnisz się do Instytutu. Chyba nie potrzebujemy ci mówić, że zgrzeszyłeś.
- Przecież wiecie wszystko - wiecie, po co to robiłem. Chcę napisać opowiadanie.
Chcę zostać pisarzem. A co zacznę, nawet jeśli mam konspekt, wychodzi mi inaczej niż chciałem. To wasza robota, co?
- Za wszystko, co dzieje się w tobie, próbujesz winić otoczenie. W ten sposób nigdy nie osiągniesz sukcesu.
- Do cholery z tym wszystkim!
Zee Stone odkręcił prysznic. Był miody, niezależny. Czuł, że mu się powiedzie, i z Instytutem, i z tym pisaniem, i z tamtą czarnulą o żółtych oczach. A jednak w tym, co mówili Bogowie, było sporo prawdy: praktycznie nie odróżniał tego, co wewnątrz, od tego, co na zewnątrz. Ten jego znienawidzony szef, Darkling: może Darkling jest taki wredny tylko w wyobraźni Stone’a? Myśl zgubiła wątek. Chlapiąc się pod ciepłym prysznicem, Stone rozmyślał z powrotem o opowiadaniu, które chciał napisać. Bogowie mieli nad nim większą władzę, niż on nad postaciami, które sam wymyślił. Dean Cusack wstał o przyzwoitej porze. Nie spóźniłby się do pracy, gdyby nie kłótnia z żoną. Poranek byt świeży i słodki; kłótnia paskudna i zatęchła.
- Nigdy nie założymy tej farmy zrzędziła ubierając się Edith Cusack. - Obiecywałeś, że odłożysz pieniądze i wyjedziemy na wieś. Ile to już lat minęło? I dalej, jak widzę, trzymasz się ciepłej, nisko płatnej posadki ciecia w Instytucie!
- To bardzo odpowiedzialna posada - pisnął histerycznie Dean.
- W takim razie ciekawe, czemu tak mało ci płacą.
- Zwyczajnie, nie trafił mi się awans
Zniżył głos o pół tonu i poszedł do łazienki myć zęby. Nie znosił pretensji Edith, bo ciągle mu na niej zależało; miała powody, żeby się żalić. Gdy brali ślub, roztaczał przed nią wizje farmy na wsi. Tylko że zawsze co tu się oszukiwać - zawsze był tak uległy, że wszechwładne siły w Instytucie z łatwością mogły ignorować jego istnienie.
Żona przyszła za nim do łazienki i podjęta dyskusję dokładnie w tym punkcie, da którego doprowadziły ją myśli Deana.
- Zastanów się nad sobą, na litość Bogów! Całe życie chcesz być potakiwaczem?
Stańże na własnych nogach I Przestań wciąż przyjmować polecenia! Porozrabiaj tam od czasu da czasu, może cię wreszcie zauważa!
- To twoja filozofia, wiem, wiem odburknął.
Kiedy wyszła do kuchni nastawić aparat na śniadanie, Cusack popędził do sypialni i ukląkł przed kapliczka koło łóżka. Ledwie za ołtarzem rozjarzyło się światło, złożył dłonie i rzeki:
- Pomóżcie mi, o Wszechmocni Bogowie. Jestem nędznym robakiem, ona ma rację, nędznym robakiem! Znacie mnie, wiecie jaki jestem. Pomóżcie mi - przecież się starałem, wiecie, że się starałem, a wciąż jest źle, i coraz gorzej. Zawsze Wam wiernie służyłem, jak mogłem spełniałem Waszą wolę, nie opuszczajcie mnie, Bogowie!
- Wielkie zmiany czasem najlepiej przeprowadzać małymi kroczkami, Cusack. Musisz po kawałeczku budować własną wiarę w siebie.
- Tak jest, Bogowie, dziękuję Wam, tak zrobię, zrobię dokładnie tak, jak mówicie
- tylko... jak?
- Postanów sobie, że dzisiaj choć raz postawisz na swoim, Cusack. Cusack pokornie błagał o dalsze instrukcje, ale Bogowie się wyłączyli: znani byli z małomówności. W końcu stróż podniósł się z klęczek, wbił się w służbową marynarkę koloru brązowego, przyczesał włosy i poczłapał do kuchni.
- Nawet Bogowie mówią do mnie po nazwisku - mruknął pod nosem.
Dean Cusack miał żonę, która obsztorcowała go gdy trzeba, Jaybert Darkling i Zee Stone mieli byt zabezpieczony, co ranka brali prysznic i używali owoców oraz panienek cywilizacji schyłku dwudziestego drugiego wieku, Otto Jack Pommy zaś był włóczęgą. Oprócz kapliczki na grzbiecie nie posiadał właściwie niczego Otto miał za sobą ciężka noc. Szwendał się po zautomatyzowanym mieście i dopiero o świcie trafił...
asia.zn