Pasławski Wiesław - 540 dni w armii.doc

(1981 KB) Pobierz
540 DNI W ARMII




540 Dni w Armii                                                                                                            Wiesław Pasławski

http://www.e-ksiazka.it.pl                                                                                               wieslaw@it.com.pl



Rozdział I  
 

Ostatnie dni w cywilnym ubranku

 

 

 

Złota polska jesień na dobre zagościła w Bieszczadach. Pożółkłe liście pokryły leśne ścieżki i polanki. Powietrze stało się nieco chłodniejsze i ostrzejsze. Od czasu do czasu nad bieszczadzkimi górami dawał się słyszeć klangor odlatujących z naszego kraju żurawi. Zapełnione w czasie wakacji namiotami pola biwakowe zupełnie opustoszały. Na ulicach Soliny  z rzadka widywało się zakochane jesienne pary.

                  Lato bezpowrotnie odeszło. Wraz z nim odeszły ostatnie dni wolności.

                  Siedząc na daleko wypuszczonym w jezioro pomoście obserwowałem chmury odbijające się w  zielonkawej toni wody. Sunęły powoli, leniwie nieśpieszne. Nie zatrzymywały ich żadne granice. Były wolne.

 

W kieszeni mojej kurtki szeleścił nakaz zgłoszenia się na Wojskową Komisją Lekarską. Armia jednak upomniała się o mnie. Szczerze powiedziawszy nie zamierzałem się opierać. Moja sytuacja materialna była naprawdę nie do pozazdroszczenia. W pewnym sensie pójście

w  kamasze mogło się dla mnie okazać ucieczką od bezsensownej egzystencji jaką wiodłem prawie od roku.

              Mieszkałem w województwie rzeszowskim, w którym jak wiadomo panowało duże bezrobocie. Przez rok pobierałem zasiłek dla bezrobotnych, jednak  już dawno się skończył. Wszelkie próby podjęcia pracy kończyły się niepowodzeniem. Niestety, nigdzie wcześniej nie pracowałem a wszędzie gdzie pytałem o prace  potrzebowali ludzi z pewnym doświadczeniem. Raz tylko udało mi się znaleźć pracę w której nie wymagali żadnego doświadczenia. Polegała ona na kopaniu przydrożnego rowu i czyszczeniu miejskiego szamba.

                   Spodziewałem się, że w wojsku będzie mi znacznie lepiej. Przynajmniej pod względem socjalnym. Jeść dadzą, ubrać  się też będzie w co. Nie ma co narzekać. Jakoś to będzie.

 

            W owym czasie nie mając zielonego pojęcia o wojsku nosiłem się z zamiarem pozostania w armii. Później jednak kiedy zdołałem nieco dokładniej zaznajomić się z tą dziwną instytucją stwierdziłem, że ganianie w masce gazowej z karabinem w ręku za pędzącym czołgiem nie leży w mej spokojnej naturze, i na pewno są na świecie tysiące, innych znacznie ciekawszych zajęć, które mógłbym wykonywać. Na przykład hodować kwiaty, prowadzić biuro matrymonialne, pisać książki, albo grać na trąbce. Wszystko, byle tylko jak najdalej od śmiercionośnego żelastwa.

             

              Nacieszywszy się ostatnimi chwilami wolności ( której jeszcze nie umiałem docenić ) pożegnałem piękne  Bieszczady i wróciłem do swej rodzinnej wioski w Rzeszowskim.
              Do zgłoszenia się na komisje lekarską pozostało jeszcze cztery dni. Każdy normalny człowiek będąc w takiej sytuacji nie opuściłby żadnej zabawy czy dyskoteki aby maksymalnie wykorzystać ten czas na uciechy, których później miało brakować. A co ja robiłem w tym czasie? No cóż, w dzień pieliłem buraki, a wieczorami czytałem piąty rozdział „ Zbrodni i kary ” Dostojewskiego. Niewiele było w tym uciechy, zwłaszcza, że  pod koniec rozdziału Raskolnikow poważnie się rozchorował.

 

 

              I tak oto nadszedł dzień, w którym sztab lekarzy zadecydować miał o kategorii mojego zdrowia, co mogło w dużym stopniu wpłynąć na to do jakiego rodzaju wojsk zostanę skierowany.  Szczerze powiedziawszy najchętniej poszedłbym do orkiestry przeciwlotniczej, ale jak się dowiedziałem właśnie skończył się przydział.

                   Tego pięknego poranka kiedy po raz pierwszy miałem wejść w bliższy kontakt

z wojskiem musiałem obudzić się bardzo wcześnie. Pogoda była dość ładna. Idealna na podróże. Na komisje skierowano mnie do sąsiedniego miasta wojewódzkiego  – Przemyśla. Oczywiście przed badaniami niczego nie jadłem, zrobiłem tylko siusiu i popędziłem na przystanek.

                  W autobusie spotkałem swojego znajomego, który już wojsko odsłużył i jak mawiał zdążył już o nim zapomnieć

( pozostał mu jednak pewien nieuleczalny nawyk: mianowicie kiedy mijał jakiegoś wojskowego na ulicy krzyczał: „Baczność! Na lewo patrz!” po czym salutował i oddawał mu honory krokiem defiladowym waląc tak mocno, że pękły płyty na chodniku). Kiedy jednak wspomniałem, że właśnie jadę na komisję lekarską pamięć odświeżyła mu się nieco i opowiedział mi pewne zdarzenie z komisji lekarskiej, na której jego badano:

 

              „ Wiesz, stoimy na korytarzu i czekamy na wezwanie do gabinetu lekarskiego. Pech chciał, że akurat mnie pierwszego wywołali. Wchodzę do pokoju a tam za stołem siedzi stary brodaty lekarz i jakieś trzy młode pielęgniarki. Rozejrzałem się po gabinecie i widzę, że na ścianie wiszą chochle do mleka. Były one różnych rozmiarów, od takiej maciupkiej, do  takiej, że pół wiadra wody by się tam zmieściło.

                  Myślę sobie ”gdzie ja trafiłem? Do mleczarni? Po co im te chochle?” Lekarz kazał mi się rozebrać. Więc zdjąłem z siebie ubranie. Z początku trochę się krępowałem tych pielęgniarek. ale nawet nie zwracały na mnie uwagi. Tak, one to się już napatrzyły. 

                  Rozebrałem się więc do majtek no i lekarz zaczął mnie badać tymi swoimi słuchawkami. W końcu mówi „ Widzę, że obywatel zdrowy jak koń. Jeszcze tylko sprawdzimy w jakim stanie jest „sprzęt”. Proszę stanąć za parawanem i ściągnąć slipy”.

                   Udałem się więc we wskazanie miejsce i zdjąłem slipy. Na ścianie obok wisiały właśnie  te chochelki.  No i wtedy za parawan weszła jedna z pielęgniarek i z miną obojętną, jakby miała przed sobą manekina, wzięła do ręki jedną z chochelek i bezobcesowo wpakowała do niej moje jaja. Aż mnie do góry poderwało taka ta chochla była zimna. A ta popatrzyła czy chochelka dobrze przypasowała i zawołała:

-      Pasuje jak ulał. Ja to mam oko! Czwórka panie doktorze ! -  po czym powrotem powiesiła chochle na ścianie i jak gdyby nigdy nic zaczęła rozmawiać ze swoją koleżanką o nowej bluzce, którą wczoraj kupiła.   

- Dziękuje, pani Zosiu – zawołał lekarz.- „może się obywatel już ubrać” – powiedział do mnie. Ubrałem więc gacie, założyłem koszulkę i wziąwszy obiegówkę, na polecenie lekarza wyszedłem z gabinetu.

-          Czy to prawda, że tam mierzą chochlami jaja? – zapytała mnie jakaś chudzina, która chwiała się na boki na wskutek lekkiego przeciągu.

Odwróciłem się do niego i popukałem kilka razy w czoło.

-          Człowieku! Kto ci takich głupot naopowiadał?! Jaja? Chochelkami? Tylko naiwniak może

-          w to uwierzyć.

-          Nie? To dobrze… - na twarzy chudego młodzieńca pojawił się wyraz ulgi - bo mi koledzy opowiadali…

-          Następny ! – rozległo się wołanie lekarza.

-          No to na razie – rzekł chudzielec i pewny siebie wszedł do gabinetu”.

 

 

-    No widzisz tak to było za czasów komuny - powiedział mój, przeniesiony do rezerwy kolega- teraz jest większa kultura więc może już takich rzeczy nie robią – chociaż diabli wiedzą przecież to taka porąbana instytucja….

-     A gdzie byłeś na tej komisji? – zapytałem pełen obaw.

-          W Przemyślu.

   W rzeczy samej pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że od tej pory Wojsko Polskie  przestało być tak dociekliwe i takie przyrządy diagnostyczne jak chochle do mleka poszły już w zapomnienie.

 

              Wysiadłem na dworcu autobusowym w Rzeszowie i kupiwszy bilet wpakowałem się do stojącego na peronie pociągu do Przemyśla. Ponieważ ostatni raz jechałem pociągiem około dziesięć  lat temu czułem się tą  podróżą niezwykle podekscytowany. „Ciekawe jakich będę miał współpasażerów” – myślałem sobie – „ może trafi się jakaś ładna panienka?”                .

                   Niestety, musiałem się rozczarować. Mimo, że przez korytarz przechodziło mnóstwo ładnych dziewczyn do mojego przedziału nie weszła żadna. „Czyżbym wyglądał aż tak źle?” – zaniepokoiłem się – „Może po tym dwumiesięcznym pobycie w Bieszczadach wyglądam jak dzikus, albo nawet gorzej, jak kanibal?” – przestraszyłem się nie na żarty tym bardziej, że nie goliłem się już od trzech dni. „Ale nic to” - pocieszałem się - najważniejsze żeby bez kłopotów przejść przez komisje i dostać się do ukochanego  wojska, w którym będzie mi dobrze jak u Pana Boga za piecem. 

             

Na jakiejś stacji wsiadła do mojego przedziału pewna gruba kobieta. Czuć było od niej woń krowiego mleka i smród obory. W ręku niosła wór, z  którego dochodziło przeraźliwe gdakanie kur. Darły się tak jakby im ktoś gardła podrzynał.

-          Dzień dobry ! – powiedziała i sprawnie wyrzuciła worek na półkę. Kury oburzone takim potraktowaniem podniosły niesamowity raban, który jakiś czas później przeistoczył się

w „ normalne” miarowe gdakanie.

-    Kury se kupiłam bo mi nioski pozdychały – wyjaśniła  - a wie pon jak to na wsi; jaja są potrzebne, czy to ciasta, czy do to makaronu albo nawet do żuru. Bez jaj na wsi ani rusz.

-    A to pani chłop jaj nie ma?! -  wyskoczyłem z głupia frant.

-    A co tam takie jaja… -  kobieta z lekceważeniem machnęła ręką  i wyjęła z skórzanej torby grubą kromę chleba czarnym salcesonem – żadnego pożytku z nich nie ma.

Nie  miałem odwagi zapytać dlaczego nie ma z nich pożytku. Zresztą  po co skoro można było się  domyśleć.

-    A pon to gdzie jedzie? - zapytała kobiecina  nalewając sobie kawę z termosu.

-    Na komisje lekarską. Wojskową.

-    Ooo! Mój Michał też był we wojsku. Do marynarki go wzięli. Całe trzy lata służył i późnej jeszcze dwa lata dosługiwał.

-    Dosługiwał ? A za co?

-    A bo to dużo trzeba ? Raz  z urlopu się spóźnił i do ancla go wzięli. Tam kucharza pobił bo żarcie do jedzenia się nie nadawało, no i dostał rok dosługi. Jak po tej dosłudze wrócił do domu to nikt z wioski poznać go nie mógł. Dostał  w wojsku w dupę, oj dostał!

-     Wie pani co. Może ja do ancla  nie trafie. Przecież jestem takim spokojnym człowiekiem…

-    Panie! Wojsko zmienia ludzi. Niejeden tam poszedł spokojny jak anioł a wrócił rozrabiaką nie z tej ziemi. Tak że nie ma co na to liczyć bo wojsko odmieni pomyślunek. Dziewczynę pan mo?

-     Nie mam.

-    No to i lepiej, bo tera rzadko która dziewka wytrzyma półtora roku. Kilka miesięcy i zaro inny. Taka ta dzisiejsza młodzież. Nic nie warta! Nic!

 

Muszę przyznać, że trochę zaniepokoił mnie fakt, że tak łatwo można dostać dosługę.

A przecież to co mnie miało spotkać za ogrodzeniem z  kolczastego drutu było jedną wielką niewiadomą. Co więcej moja osobowość i zachowanie także miało ulec zmianie. Może nauczę się tam kraść i rozpije się? Zaczynało mi się to coraz mniej podobać. Może lepiej symulować jakąś chorobę? No ale jaką? Przecież tego nie da się wymyślić na poczekaniu. Zresztą teraz już za późno. Trzeba iść na całego.

         Kobieta pożegnawszy się ze mną wysiadła na jakiejś małej stacyjce przed Przeworskiem. Otworzyłem  okno i z ulgą wdychałem świeże powietrze.

 

Do Przemyśla przyjechałem około godziny dziesiątej rano. Przypadkowych przychodniów zapytałem o drogę do wojskowej przychodni lekarskiej i po kilkunastu minutach szybkiego marszu dotarłem na miejsce. Po drodze przyglądałem się zabytkowym, wybudowanym jeszcze przed wojną kamieniczkom oraz rzucałem dyskretne spojrzenia na mijane piękne przemyślanki. Dawało się wyczuć atmosferę spokoju, który panował w tym niewielkim osiemdziesięciotysięcznym mieście. Nie było tu żadnego pośpiechu, ludzie byli naturalni, życzliwi. Niektórzy mówili tym śpiewnym wschodnim akcentem takim jak Szczepcio i Tońko

w przedwojennym filmie.

 

Po okazaniu wartownikowi wezwania na komisję lekarską wszedłem na teren szpitala.

Po prawdzie zespół budynków szpitalnych bardziej przypominał mi jakieś sanatorium albo kurort niż szpital gdyż otoczone były one wysokimi, rozłożystymi drzewami kasztanowymi, starymi lipami i dębami. Alejkami spacerowali ubrani w piżamy żołnierze i jacyś cywile. Od czasu do czasu alejkę prężnym krokiem przemierzył jakiś ubrany w mundur oficer.

 

Dobrze poinformowany przez wartownika bez problemu znalazłem miejsce gdzie rozdawano tak zwane obiegówki

 

   Pielęgniarka, z miną znudzoną jakby rozdawała obiegówki odkąd powstało Wojsko Polskie, wręczyła mi kartkę papieru i wskazała ręką na pobliski budynek.

-          Najpierw niech pan sobie zrobi badania krwi i moczu bo oni kończą o dziesiątej.

-          Dziękuje – zawołałem i popędziłem przed siebie, jako że miałem tylko piętnaście minut czasu .

 

Biegnąc pogrążoną w półmroku klatką schodową dostałem się na trzecie piętro. Tutaj na korytarzu przed wejściem gabinetu czekało jeszcze dziesięciu delikwentów. Wszyscy mieli nadzieje, że badanie krwi i moczu uda im się załatwić jeszcze dzisiaj i nie będą musieli przyjeżdżać tu kiedy indziej.

Rozejrzałem się dookoła i oparłszy się plecami  o ścianę przyglądałem się przyszłym towarzyszom żołnierskiej doli.  Większość z nich pochodziła z województwa przemyskiego co wywnioskowałem po tym, że mówili tutejszym śpiewnym akcentem.  Jeden z  nich był całkowicie łysy; widocznie wczuwał się w rolę szybującego na spadochronie, trzymającego w zębach ostrze bagnetu komandosa. Dodam, że było to porównanie bardzo trafne ponieważ osobnik ten miał żuchwy  tak znakomicie wykształcone, że mógłby nie tylko utrzymać w nich nóż ale nawet przegryźć lufę karabinu.

                

Po pewnym czasie z gabinetu wyszła pielęgniarka i rozpoznawszy mnie jako „nowego” zapytała krótko i konkretnie.

  -    Mocz jest?

  -    Taki przywieziony w butelce?

  -    No właśnie.

  -    Nie mam – odparłem – nikt mi nie mówił, że trzeba ze sobą przywieźć.

  -    Trzeba – powiedziała pielęgniarka i wetknęła mi do ręki małą buteleczkę.  -  Niech pan idzie do ubikacji a później przyniesie „to” z powrotem do gabinetu.

              Wkrótce pielęgniarka weszła do gabinetu a ja pozostałem na korytarzu sam z dziesięcioma obcymi ludźmi z pustą, małą szklaną buteleczką w ręku. Cóż ja biedny miałem począć skoro od wczorajszego wieczora nic nie jadłem, ani nie piłem a ostatnią kroplą moczu użyźniłem rzeszowską glebę dzisiaj o piątej nad ranem.

              Jako, że czas naglił i do zamknięcia gabinetu pozostało zaledwie dziesięć minut zwróciłem się z serdeczną prośbą do stojących na korytarzu kolegów.

-          Panowie poratujcie w potrzebie. Mocz muszę oddać ale lać mi się nie chce. Może któryś

z  was naleje do tej butelki?

-   Nie ma sprawy – odezwał się ten z żuchwą buldoga – dawaj tę butelkę, ale wiesz, na kacu jestem.

   W odpowiedzi machnąłem ręką.

-          A co tam. Najważniejsze żeby skończyć z tymi badaniami.

Wyrozumiały kolega wziął ode mnie butelkę a przy okazji także i trzy inne, okazało się bowiem, że nie tylko ja miałem podobny problem.  Po chwili wrócił z ubikacji i wręczył „tym co nie mogli” po jednej buteleczce. Żeby uniknąć podejrzeń zanieśliśmy je do gabinetu

w jednominutowych odstępach.

 

              Pięć minut przed zamknięciem laboratorium na korytarzu pojawił się dziwny długowłosy i niesamowicie zarośnięty osobnik. Najprawdopodobniej pochodził z Bieszczad  gdzieś aż spod ukraińskiej granicy. Przypuszczam, że był drwalem bo ręce miał twarde i wielkie jak bochenki chleba a kiedy się poruszał z butów wysypywały się mu trociny. Oparł się o ścianę i do nikogo się nie odzywał. Pielęgniarka zobaczywszy go zadała standardowe pytanie:

-          Mocz jest?

-          Tak - głębokim głosem odparł dziwny kolega i dla potwierdzenia poważnie skinął głową. 

-          No, chociaż jeden przygotowany! -  powiedziała pielęgniarka.  Wręczywszy mu gumkę

i kartkę rzekła: - Proszę podpisać kartkę imieniem i nazwiskiem oraz przyczepić ją gumką

do butelki.

-          Dobrze -  odparł „drwal” biorąc do ręki gumkę i kartkę.

Pielęgniarka weszła do gabinetu a nasz kolega do ubikacji.

Po około jednej minucie w toalecie rozległo się głośne przekleństwo. Nasz dziwny kolega wyszedł na korytarz i  zapukał do gabinetu. Pielęgniarka otworzyła drzwi a wyraz jej twarzy zdawał się mówić „ czego u licha?! ”.

 

-    Przepraszam – pozwiedzał cały czerwony z zakłopotania – Czy mogłaby mi pani dać jeszcze jedną gumkę bo tamta się urwała?

-          Oczywiście – rzekła pielęgniarka – tylko proszę uważać bo i tę też pan urwie.

-          Dobrze. Będę uważał  – odpowiedział przybysz z głębokich Bieszczad i wziąwszy gumkę do ręki znowu zamknął się w ubikacji.

   Nie upłynęło więcej niż pół minuty a doleciało stamtąd kolejne siarczyste przekleństwo. Tym razem dwa razy głośniej niż poprzednio. Nasz kolega wyszedł z ubikacji i znowu zapukał do gabinetu.

-          No co? Już? – zapytała pielęgniarka.

A on czerwony jak burak odparł:

-          Nie. Ta gumka też się urwała. Mogę dostać jeszcze jedną? 

  Pielęgniarka spojrzała na niego jak na idiotę. Dałbym głowę, że miała zamiar go zbesztać, lecz spojrzawszy na jego  wielkie i niezgrabne dłonie odparła:

-          W porządku. Ma pan jeszcze jedną, ale proszę uważać bo następnej już pan nie dostanie!

-          Dobrze – odparł kolega z Bieszczad i wziąwszy gumkę zamknął się w ubikacji.

                 Sytuacja powtórzyła się. W ubikacji rozległo się głośne „ Niech to jasny szlag trafi !!! ”, a nasz kolega czerwony, wściekły i sfrustrowany podszedł do drzwi gabinetu.

   Pielęgniarka widząc jego minę od razu domyśliła się, że kolejną gumkę dotowaną ze szczupłego budżetu szpitala należy spisać na straty.

-          Panie do jasnej cholery!!! - wrzasnęła na młodzieńca – Co se pan myślisz, że ja nie  mam

innego zajęcia tylko co pięć minut gumki niedorajdom wydawać!? Przynieś pan tu tą butelkę to sama nałożę.

Kolega z Bieszczad przyniósł z ubikacji torbę podróżną i wyjął z niej napełnioną moczem aż po szyjkę zieloną butelkę  po winie.

-          U nas w domu mniejszej butelczyny nie było – rzekł tonem usprawiedliwienia.

                

Całe zebrane na korytarzu towarzystwo skwitowało tą sytuację salwą gromkiego śmiechu, a pielęgniarka rada, że znów wrócił jej dobry humor zgodziła się przyjąć wszystkich pacjentów i zamknąć laboratorium dziesięć minut po czasie. Pobrano ode mnie jako od przedostatniego próbkę krwi, a ja czym prędzej popędziłem na następne badania.

 

Po dotarciu do budynku, w którym miałem przejść badanie chirurgiczne okazało się, że mam jeszcze pół godziny czasu. Postanowiłem więc poczekać na ławce w parku. Spacerując alejkami wśród rozłożystych kasztanów dojrzałem dwie ławeczki na których nikt nie siedział. Usiadłem więc na jednej z nich i zacząłem przemyśliwać jaką strategię należy podjąć aby wszystkie badania zakończyć maksymalnie szybko i najmniej się przy tym fatygując.

Jednakże nie było mi dane przebywać w samotności gdyż już po kilku minutach zasiedli dwaj ubrani w piżamy żołnierze. Spojrzawszy na nich kątem oka dojrzałem, że jeden z nich ma blizny pooperacyjne na lewym policzku oraz gruby lekko zakrwawiony opatrunek na oku. Ponieważ ławeczka, na której usiedli znajdowała się dość blisko słyszałem wyraźnie o czym mówili.  

 

                 Ranny żołnierz opowiadał o tragicznym zdarzeniu w wyniku którego stracił oko i doznał poparzeń twarzy.

 

                  „ Pojechaliśmy na poligon w Drawsku Pomorskim. Pierwszego dnia rozłożyliśmy sprzęt

i  postawiliśmy namioty. Skończyliśmy około północy.  O pierwszej nad ranem położyliśmy się spać gdyż następnego dnia o siódmej rano miały zacząć się strzelania.  W nocy w tych namiotach było zimno jak cholera bo sierściuch nie wydał nam

po dodatkowym kocu. Spaliśmy więc w ubraniach.

              O piątej nad ranem obudził nas huk samolotów odrzutowych odbywających pierwsze, ćwiczebne loty przed strzelaniami.  Ktoś kto tam trochę lepiej znał się na samolotach wyszedł

z namiotu i oznajmił, że to właśnie przelatują Migi 29. Niektórzy ciekawscy wyszli z namiotu

i obserwowali przelatujące samoloty. Ja, wykorzystując sposobność wolałem poleżeć

i odpocząć. Wiedziałem, że na te samoloty to się jeszcze napatrzę w czasie strzelań.

Po śniadaniu, kilka minut przed siódmą zasiedliśmy na sprzęcie. Moje działko przeciwlotnicze znajdowało się na niewielkim wzniesieniu. Przysłonięte było siatką maskującą. Pół  godziny później przybył łącznik z wiadomością ze stanowiska dowodzenia. Powiedział, że samoloty nadlecą za dwadzieścia minut znad morza. Chorąży, który dowodził działkiem kazał odbezpieczyć broń i podpiąć taśmę z amunicją. Wykonałem jego polecenie i usiadłem na siodełku nasłuchując dźwięku silników odrzutowych. Chorąży wyjął paczkę papierosów

i  poczęstowawszy mnie powiedział:

-          Tylko celnie strzelaj, Podkalicki. Jak będziemy najlepsi to masz u mnie pięć dni urlopu!

-          Da się zrobić panie sierżancie. Przecież to nie pierwsze moje strzelanie – odparłem zachęcony perspektywą

spędzenia kilku dni w domu.

W chwile później zadzwonił telefon polowy. Dzwonił operator radaru. Powiadamiał, że na azymucie 280 w odległości dwudziestu kilometrów pojawiły się trzy cele. Cele te miały znaleźć się w zasięgu ognia za jakieś pięć minut.

Obróciłem więc działko w odpowiednim kierunku i zacząłem lustrować wzrokiem bezchmurne niebo. Rzeczywiście, po kilku minutach dostrzegłem malutki czarny punkcik, który sunął po niebie w naszą stronę.  Później zaobserwowałem, że rozdziela się on na trzy mniejsze punkciki. Chorąży nakazał oddać kilka próbnych strzałów. Wycelowałem w morze i nacisnąłem spust. Działko zagrzmiało a z jego lufy wyleciała seria wlokących za sobą długą czarną smugę pocisków. Zatoczyły one w powietrzu długi łagodny łuk i wpadły do morza. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin