Verne Juliusz - Dzieje Jeana Morenasa.rtf

(69 KB) Pobierz

Juliusz Verne

Dzieje Jeana Morenasa

Tytuł oryginału francuskiego: La destinée de Jean Morénas

Tłumaczenie:

Barbara Supernat (1996)

Wstęp

(pochodzi z wydania broszurowego)

Przedstawiamy dzisiaj czytelnikom inną wersję opowiadania Pierre-Jean, wydanego po raz pierwszy we Francji w roku 1993 w zbiorze opowiadań zatytułowanym San Carlos et autres recités inédits [San Carlos i inne niewydane opowiadania]. W Polsce ten utwór ukazał się w Tomie 6 “Biblioteki Andrzeja” pod tytułem Pierre-Jean, w tłumaczeniu pani Barbary Poniewiera.

Jak wiemy ze wstępu zamieszczonego w tamtym tomie, opowiadanie datuje się z młodości autora cyklu “Nadzwyczajne Podróże” i pochodzi prawdopodobnie z 1852(!) roku.

Przedstawiona tutaj wersja pochodzi ze zbioru opowiadań wydanych w 1910 roku pod wspólnym tytułem Hier et demain [Wczoraj i jutro]. Opowiadanie to zostało znacznie zmodyfikowane, prawdopodobnie przez samego Juliusza, a dodatkowo jeszcze przez Michela Verne’a, który przygotowywał do druku ten zbiór.

Prezentujemy je dlatego, że znacznie odbiega od swej pierwotnej wersji, zarówno pod względem zawartości treści jak niektórych szczegółów.

Przesłanie tych utworów też jest diametralnie różne. W Pierre-Jean opowieść kończy się optymistycznie – galernik wydostaje się na wolność. W Dziejach Jeana Morénasa historia kończy się powrotem bohatera na galery.

Przeczytajcie, Drodzy Czytelnicy, to, i wcześniejsze opowiadanie. Które jest ciekawsze? Ocenę pozostawiam Wam.

Życzę przyjemnej lektury

Andrzej Zydorczak

I

Historia ta zdarzyła się dosyć dawno temu. Pewnego dnia, a było to pod koniec września, przed pałacem wiceadmirała, szefa komendantury w Tulonie, zatrzymał się elegancki powóz. Wysiadł z niego mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, dobrze zbudowany ale o wyglądzie dość przeciętnym i przedstawił wiceadmirałowi oprócz swojego dowodu tożsamości listy polecające, podpisane takimi nazwiskami, że natychmiast otrzymał audiencję, o którą usilnie zabiegał.

– Czy mam zaszczyt rozmawiać z panem Bernardonem, znanym w Marsylii armatorem? – zapytał wiceadmirał, kiedy wprowadzono doń przybysza.

– We własnej osobie – odpowiedział.

– Zechce pan usiąść – kontynuował wiceadmirał. – Jestem do pańskich usług.

– Jestem panu za to niezmiernie wdzięczny, admirale – podziękował pan Bernardon. – Nie sądzę jednak, aby moja prośba należała do tych, które przyjmowane są przychylnie.

– O cóż więc chodzi?

– Całkiem po prostu o pozwolenie zwiedzenia więzienia.

– Nic bardziej prostszego – powiedział wiceadmirał – i wszystkie te listy polecające, które mi pan przedstawił, nie były wymagane dla człowieka o pańskim nazwisku.

Pan Bernardon skłonił się, po czym ponownie wyraził swoją wdzięczność i zapytał o formalności do wypełnienia.

– Nie ma żadnych – otrzymał odpowiedź. – Proszę zgłosić się do szefa sztabu z listem ode mnie i pańskie prośby spełnione będą bezpośrednio na miejscu.

Pan Bernardon pożegnał się, po czym zaprowadzono go do naczelnika, od którego otrzymał zgodę na wejście do Arsenału. Ordynans zaprowadził go następnie do komisarza galer, który ofiarował mu swoje towarzystwo.

Marsylczyk podziękował grzecznie, lecz odmówił poczynionej mu propozycji, wyrażając życzenie pozostania samemu.

– Jak sobie pan życzy – zgodził się komisarz.

– Nie ma więc żadnych przeciwwskazań, abym poruszał się swobodnie po terenie więzienia?

– Żadnych.

– Ani przy porozumiewaniu się ze skazańcami?

– Nie. Adiutanci1 są uprzedzeni i nie będą panu czynić żadnych trudności. Pozwoli pan jednak, że wyjaśni nam, jaki jest cel tej przygnębiającej w końcu wizyty?

– W jakim celu?…

– Tak. Czy przywiodła tu pana ciekawość, czy też ma pan inny cel… filantropijny na przykład?

– W istocie filantropijny – żywo odparł pan Bernardon.

– Świetnie! – powiedział komisarz. – Jesteśmy przyzwyczajeni do tego rodzaju wizyt. Wpływowe osobistości mogą zdziałać wiele dobrego, przekazując dalej swoje spostrzeżenia. Rządowi zależy bardzo na poprawie systemu ciężkich więzień. Wiele rzeczy zostało już zrealizowanych.

Pan Bernardon swoją postawą milcząco wyrażał brak zainteresowania tematem. Komisarz jednak, podjąwszy pasjonujący go problem i mając doskonałą okazję do przedstawienia swoich poglądów, nie zauważył obojętności swojego rozmówcy i kontynuował niezmordowanie:

– W tego rodzaju sprawach bardzo trudno jest zachować właściwe podejście i umiar. Jednakże nie należy przesadzać z surowością prawa. Trzeba też zważać na osądy uczuciowe, które umniejszają zbrodnię, zdając sobie sprawę z ciężaru kary. W każdym razie, my tutaj doskonale zdajemy sobie sprawę, że system sprawiedliwości powinien być zmodyfikowany.

– Podobne poglądy przynoszą panu zaszczyt – odpowiedział pan Bernardon – i jeśli tylko moje spostrzeżenia mogą pana zainteresować, z przyjemnością przekażę je panu po zwiedzeniu więzienia.

Panowie rozstali się i Marsylczyk, zaopatrzony w doskonałą przepustkę, skierował się w stronę więzienia.

Wojskowy port w Tulonie w zasadzie składał się z dwóch ogromnych wieloboków, których północne strony opierały się na nadbrzeżu. Jeden z nich, określany mianem Nowego Doku, znajdował się na zachód od drugiego, zwanego Starym Dokiem. Obszar ten był naturalnym przedłużeniem fortyfikacji miejskich. Posiadał wiele grobli wystarczająco szerokich, aby stanowiły podstawę długich budynków, składów maszynowych, koszar, magazynów marynarki wojennej, itd.

Każdy z tych doków, istniejących do dzisiaj, ma od południowej strony wyjście wystarczająco duże dla przepłynięcia liniowców. Umożliwiały one swobodny ruch, ponieważ przypływy i odpływy morza Śródziemnego były zawsze stałe i nie wymagały zamykania doków.

W czasie, kiedy miały miejsce wydarzenia, o których mowa, Nowy Dok od strony zachodniej ograniczony był magazynami i parkiem artylerii, a na południu, na prawo od wejścia, które wychodziło na niewielką redę, budynkami więziennymi, obecnie nieistniejącymi. Składały się one z dwóch części, łączących się ze sobą pod kątem prostym. Pierwsza, znajdująca się przed składem maszyn, wysunięta była na południe, druga zaś – w kierunku Starego Doku i obejmowała koszary oraz szpital. Niezależnie od tych budowli istniały trzy więzienia pływające, na których przebywali więźniowie skazani na czas określony, podczas gdy skazańcy, którzy otrzymali wyrok dożywocia, mieszkali na stałym lądzie.

Jeśli jest na świecie miejsce, gdzie równość nie ma prawa istnieć, z całą pewnością jest nim więzienie. W związku z wagą zbrodni i stopniem zgnilizny moralnej system penitencjarny powinien wprowadzić podział na kasty i klasy. Cóż, jest to nierealne. Skazańcy różnego wieku i rodzaju wymieszani są ze sobą. Z tak żałosnej zbieraniny powstać może jedynie odrażająca korupcja, a rozprzestrzenianie się zła zbiera obfite żniwo wśród tej zgangrenowanej masy ludzkiej.

W chwili, kiedy miały miejsce zdarzenia z tego opowiadania, w więzieniu w Tulonie przebywały cztery tysiące skazańców.

Zarządy Portu, Budownictwa Morskiego, Artylerii, Centralnego Magazynu, Zakładów Hydraulicznych i Budownictwa Cywilnego zatrudniały przy najcięższych pracach trzy tysiące więźniów.

Ci, dla których brakło miejsca w tych pięciu wielkich instytucjach, zatrudnieni byli w porcie przy załadunku, rozładunku i holowaniu statków, transporcie szlamów, ładowaniu i rozładowywaniu amunicji i żywności. Niektórzy byli pielęgniarzami, robotnikami kwalifikowanymi. Przy tym niektórzy więźniowie skazani byli na podwójny łańcuch ze względu na próby ucieczki.

Już od dość dawna nie zanotowano żadnego przypadku tego rodzaju i przez kilka miesięcy poprzedzających wizytę pana Bernardona w Tulonie nie rozległ się huk alarmowego działa.

Nie oznaczało to bynajmniej osłabienia sprytu i umiłowania wolności w sercach skazańców, lecz wydawało się jakby lekkie zniechęcenie uczyniło łańcuchy cięższymi.

Kilku strażników podejrzanych o niedbalstwo lub zdradę zostało zwolnionych ze służby przy galerach. Dzięki temu inni wykonywali swoją pracę bardziej surowo i skrupulatnie. Komisarz więzienia gratulował sobie wyników, nie tracąc czujności i nie popadając w stan mylącego bezpieczeństwa, ponieważ w Tulonie ucieczki były częstsze i łatwiejsze niż w jakimkolwiek innym zakładzie karnym.

Na zegarze Arsenału wybiło wpół do pierwszej, kiedy pan Bernardon dotarł do Nowego Doku. Nabrzeże było puste. Pół godziny wcześniej głos dzwonu zwołał do pobliskich więzień skazańców pracujących od świtu. Każdy z nich otrzymał swoją rację. Skazani na dożywocie wspięli się na swoje prycze, gdzie strażnik wkrótce ich ponownie zakuł. Tymczasem więźniowie skazani czasowo mogli poruszać się swobodnie po sali. Na gwizdek adiutanta przykucnęli wokół wielkich menażek, zawierających niezmiennie przez cały rok zupę z suszonego bobu.

Prace popołudniowe rozpoczynały się o godzinie pierwszej i trwały aż do ósmej wieczór. Wtedy to sprowadzano skazańców do więzień, gdzie w czasie kilku godzin snu wolno im było w końcu zapomnieć o swoim losie.

II

Korzystając z nieobecności więźniów, pan Bernardon przyjrzał się lokalizacji portu. Widać było, że rzecz interesowała go średnio, bo szybko postarał się znaleźć w pobliżu jakiegoś adiutanta, do którego zwrócił się z bezpośrednimi pytaniami.

– O której godzinie więźniowie wracają do portu?

– O pierwszej – odpowiedział adiutant.

– Są zbierani i rozdzielani do tych samych prac?

– Nie. Tak jest w przypadku zatrudnianych przy konkretnych zajęciach. Zajmują się nimi wtedy pomocnicy majstrów. W warsztatach ślusarskich, powroźniczych, odlewniach, gdzie wymagane są specjalne umiejętności, spotyka się wspaniałych fachowców.

– Zarabiają tam?

– Oczywiście.

– Jak?

– To zależy. Są wynagradzani według stawki godzinowej. Dziennie mogą zarobić od pięciu do dwudziestu centymów, a praca na akord może im przynieść nawet trzydzieści.

– Czy mają prawo wykorzystać te kilka groszy do poprawienia swojego bytu?

– Tak – odrzekł adiutant. – Mogą kupić sobie tytoń, bo mimo zakazu w regulaminie tolerujemy palenie. Za kilka centymów mogą również kupić sobie porcję mięsa czy jarzyn.

– Skazani na dożywocie i na czas określony otrzymują takie samo wynagrodzenie?

– Nie, ci ostatni mają dodatek w wysokości jednej trzeciej zarobku, który zatrzymuje się im aż do wygaśnięcia kary. Otrzymują wtedy całość sumy, co chroni ich przed kompletnym ubóstwem po opuszczeniu galer.

– Tak, tak – odpowiedział roztargnionym głosem pan Bernardon, który wydawał się być pochłonięty swoimi myślami.

– Proszę pana – ciągnął adiutant – oni wcale nie są tacy nieszczęśliwi. Gdyby przez swoje błędy i próby ucieczek nie zaostrzali reżimu, mieliby lepiej niż większość robotników w tym mieście.

– A przedłużanie kary – zapytał Marsylczyk głosem, który, wydawało się, że drży nieco – nie jest chyba jedyną sankcją stosowaną w przypadku próby ucieczki?

– Nie. Otrzymują również chłostę i podwójne kajdany.

– Chłosta?… – powtórzył pan Bernardon.

– ...która polega na biciu po barkach smołowanym sznurem, od piętnastu do sześćdziesięciu uderzeń, w zależności od przypadku.

– I bez wątpienia jakakolwiek ucieczka jest niemożliwa dla skazanego w podwójnym łańcuchu?

– Prawie – odpowiedział adiutant. – Więźniowie są przykuci do podstawy ławy, na której siedzą, i nigdy nie wychodzą. W tych warunkach ucieczka nie jest czymś łatwym.

– To znaczy, że najłatwiej jest uciec w czasie pracy?

– Niewątpliwie. Pary, mimo że są pilnowane przez dozorcę galerników, mają pewną swobodę, której wymaga praca. A spryt więźniów jest tak wielki, że pomimo ostrego nadzoru, w ciągu niecałych pięciu minut potrafią przeciąć najmocniejszy łańcuch. Ponieważ klin zanitowany w ruchomym sworzniu jest za twardy, więc zachowują obręcz, która otacza nogę i przerywają pierwsze ogniwo łańcucha. Wielu skazańców, którzy pracowali w pracowniach ślusarskich, znajduje bez trudu potrzebne narzędzia. Często blaszka ze stali z ich numerem wystarcza im w zupełności. Jeżeli uda im się znaleźć sprężynę z zegarka, to wkrótce słychać działo alarmowe. Mają tysiące sposobów, a jeden skazaniec sprzedał nie mniej niż dwadzieścia dwa z tych swoich sekretów, by uchronić się przed karą chłosty.

– Ale gdzie mogą oni chować swe narzędzia?

– Wszędzie i nigdzie. Jeden z więźniów wyciął sobie bruzdy pod pachami i wkładał małe kawałki stali między skórę i mięśnie. Ostatnio skonfiskowałem u jednego ze skazańców słomiany koszyk, którego każde źdźbło zawierało pilniki i maleńkie brzeszczoty!2 Proszę pana, nic nie jest niemożliwe dla ludzi, którzy chcą wrócić na wolność!

W tym momencie wybiła pierwsza. Adiutant zasalutował panu Bernardonowi i powrócił na swój posterunek.

Skazańcy wychodzili z więzienia pod strażą dozorców; jedni pojedynczo, inni powiązani po dwóch. Wkrótce potem w porcie zaszumiało od pokrzykiwań, stukotu żelaza i wygrażań strażników.

W koszarach artylerii, dokąd zawiódł go przypadek, pan Bernardon znalazł wywieszony regulamin karny galer.

“Będzie ukarany śmiercią każdy, kto uderzy strażnika, kto zabije swego towarzysza, kto się zbuntuje lub sprowokuje bunt. Będzie ukarany trzema latami zakucia w podwójny łańcuch więzień skazany na dożywocie, który będzie próbował ucieczki. O trzy lata przedłużona będzie kara skazanemu na określony czas, który popełni to samo przestępstwo oraz przedłużona będzie kara o określony przez sąd okres każdemu skazańcowi, który ukradnie sumę wyższą niż pięć franków.

Zostanie skazany na karę chłosty każdy skazaniec: który rozerwie swe kajdany lub użyje jakiegokolwiek sposobu ucieczki; przy którym zostanie znalezione przebranie; który ukradnie więcej niż pięć franków; który się upije; który będzie uprawiać hazard; który zapali w porcie; który sprzeda lub zniszczy swe rzeczy; który będzie pisał bez zezwolenia; przy którym znajdzie się więcej niż dziesięć franków; który pobije towarzysza; który odmówi pracy lub będzie nieposłuszny”.

Przeczytawszy to, Marsylczyk zamyślił się. Z tego zamyślenia wyrwał go powrót grupy galerników. Port pracował całą parą. Praca wrzała w każdym jego miejscu. Słychać było tu i ówdzie chropawe głosy podmajstrów:

– Dziesięć par do Saint Mandrier!

– Piętnaście skarpetek do powrozów!

– Dwadzieścia par do masztów!

– Wzmocnienie o sześciu czerwonych do basenu portowego!

Wywołani robotnicy kierowali się do wytyczonych miejsc, poganiani przekleństwami adiutantów i, często, ich przerażającymi batami. Marsylczyk obserwował uważnie galerników defilujących przed nim. Jedni zaprzęgali się do ciężko załadowanych wozów, inni przenosili na ramionach ciężkie części wiązań, składali i czyścili drewno budulcowe albo ciągnęli na linach statki.

Skazańcy byli jednakowo ubrani w czerwone kaftany, kamizelki w tym samym kolorze i spodnie z grubego, szarego płótna. Skazani na dożywocie nosili czapkę wełnianą całkowicie zieloną. Niezależnie od ich osobistych zdolności zatrudniani byli przy najcięższych pracach. Podejrzani z powodu ich podstępnych instynktów lub prób ucieczki nosili czapkę zieloną z otoczką szerokiej czerwonej wstęgi. Skazani na czas określony mieli czapki całkiem czerwone, z przypiętą stalową plakietką z wyrytym numerem danego więźnia. Do tych należeli ci, których z taką uwagą obserwował pan Bernardon.

Jedni, skuci parami, nosili żelaza o wadze od ośmiu do dwudziestu dwóch funtów. Łańcuch, zaczynający się u stopy jednego więźnia, wznosił się do pasa, gdzie był zaczepiony i dalej szedł do pasa drugiego więźnia, potem do jego stopy. Ci nieszczęśnicy zwani byli dla zabawy Kawalerami Girlandy. Inni nosili tylko jedną obręcz i pół łańcucha o wadze od dziewięciu do dziesięciu funtów, lub nawet jedno tylko oko, zwane skarpetką, ważące od dwóch do czterech funtów. Kilku groźnych galerników miało stopy zamknięte w młotku, żelazie o kształcie trójkąta, który zawinięty na obu końcach wokół nogi i w specjalny sposób obrabiany, opiera się wszelkim próbom zerwania.

Wypytując raz więźniów, raz strażników, pan Bernardon obszedł poszczególne fragmenty portu. Przed nim roztaczał się przerażający widok mogący poruszyć serce filantropa. Ale na razie nie wydawało się, by to zauważał. Nie zatrzymując się na ogólnym obrazie wydarzeń, jego oczy przeszukiwały wszystkie kąty, przeglądając więźniów jednego po drugim, jakby szukał w tym smutnym tłumie kogoś, kto wcale na niego nie czeka. Ale to poszukiwanie wydawało się być daremnym i chwilami niespokojny gość nie mógł opanować gestu zwątpienia.

Przypadek skierował jego kroki w stronę warsztatów okrętowych. Nagle stanął w miejscu a jego oczy zatrzymały się na jednym z mężczyzn przywiązanych do kabestanu. Z miejsca gdzie stał, mógł widzieć numer tego galernika, numer 2224, wygrawerowany na plakietce ze stali przyczepionej do czerwonej czapki więźnia skazanego czasowo.

III

Numerem 2224 był człowiek solidnie zbudowany, w wieku około trzydziestu pięciu lat. Jego twarz była szczera i wyrażała jednocześnie inteligencję i rezygnację. Nie rezygnację zwierzęcia, któremu poniżająca praca wyjadła mózg, ale przemyślaną zgodę na nieuniknione nieszczęście, w żaden sposób nie przystającą do energii wewnętrznej, jaka przetrwała, a o której świadczyła twardość jego spojrzenia.

Połączony był on z jakimś starym skazańcem o niskim czole, kryjącym zapewne tylko nędzne myśli, który, twardszy, bardziej zezwierzęcony, kontrastował z nim mocno.

Dwójki stawiały maszty nowo powstającego statku, a żeby wyznaczyć takt swego wysiłku, śpiewały piosenkę o Wdowie. Wdowa to gilotyna, wdowa po wszystkich tych, których zabija.

O,o,o! Jean-Pierre, o!

Umyj się!

Oto, oto golibroda! O!

O,o,o! Jean-Pierre, o!

Oto wózek kata!

A,a,a!

Zetnij szyję!

Pan Bernardon cierpliwie odczekał, aż prace zostaną przerwane. Para, która go interesowała, skorzystała z przerwy, by odpocząć. Starszy z dwóch więźniów rozciągnął się jak długi na ziemi, młodszy stał, oparłszy się o łapy kotwicy.

Marsylczyk podszedł do niego.

– Przyjacielu – powiedział – chcę z panem porozmawiać.

Aby zbliżyć się do rozmówcy numer 2224 musiał pociągnąć łańcuch, co wyrwało starego więźnia z drzemki.

– Hej, co tam! – powiedział. – Uspokoisz się!? Jeśli będziesz się ruszał ścisną nas liskami!

– Zamknij się, Romain. Chcę pogadać z tym panem.

– O nie, mówię ci!

– Popuść trochę z końca twój łańcuch.

– Nie! Ciągnę swoją połowę.

– Romain, Romain!… – powiedział numer 2224, poczynając się już gniewać.

– Dobra, zagrajmy o to – powiedział Romain, wyciągając z kieszeni obrzydliwie brudne karty.

– W porządku – odpowiedział młodszy skazaniec.

Łańcuch dwóch galerników zawierał osiemnaście sześciocalowych3 ogniw. Każdy z galerników miał ich dziewięć, co w konsekwencji dawało odpowiedni zasięg swobody.

Pan Bernardon zbliżył się do Romaina.

– Kupuję pańską część łańcucha – powiedział.

– Gotówką?

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin