Verne Juliusz - Dramat W Przestworzach.rtf

(55 KB) Pobierz

Juliusz Verne

Dramat w przestworzach1

Tytuł oryginału francuskiego: Un drame dans les airs

Tłumaczenie:

BARBARA SUPERNAT (1995)

Przyjechałem do Frankfurtu nad Menem 2 we wrześniu 185… roku. Mój przejazd przez główne miasta Niemiec chwalebnie znaczyły loty aerostatem.3 Do tego dnia jednak żaden z mieszkańców Związku4 nie towarzyszył mi w koszu balonu i nawet wspaniałe eksperymenty, dokonane w Paryżu przez panów Greena, Godarda oraz Poitevina nie wystarczyły, aby skłonić poważnych Niemców do spróbowania powietrznych podróży.

Tymczasem, gdy tylko rozeszła się po Frankfurcie wieść o moim planowanym pokazie, trzech notabli wyraziło chęć wzniesienia się w powietrze razem ze mną. Za dwa dni mieliśmy wznieść się w niebo z placu Komedii. Natychmiast zabrałem się za przygotowanie balonu. Zrobiony był z jedwabiu nasyconego gutaperką,5 substancją odporną na działanie kwasów i gazów, w pełni nieprzepuszczalną; jego objętość – trzy tysiące metrów sześciennych – pozwalała mu wznieść się na duże wysokości.

Datę lotu wyznaczono na dzień wielkich wrześniowych targów, na które ściągają do Frankfurtu tłumy. Gaz oświetleniowy, doskonałej jakości i o wspaniałej mocy wznoszenia został mi dostarczony w doskonałych warunkach i balon napełniony był około jedenastej rano. Wypełniłem go jednak jedynie w trzech czwartych, co było niezbędnym środkiem ostrożności, gdyż w miarę wznoszenia się warstwy atmosfery ulegają rozrzedzaniu a fluid6 zamknięty pod powłoką aerostatu, stając się bardziej elastyczny, mógłby wywołać jego eksplozję. Obliczenia których dokonałem pozwoliły mi określić ilość gazu, konieczną do uniesienia moich towarzyszy i mnie.

Mieliśmy wyruszyć w południe. Wspaniały to był widok, ten niecierpliwy tłum cisnący się wokół zarezerwowanej przestrzeni, zalewający cały plac, okoliczne uliczki i zdobiący domy wokół placu od parteru do szczytów dachów. Wielkie wiatry poprzednich dni ucichły. Z bezchmurnego nieba lał się paraliżujący żar. Atmosfery nie zakłócał najlżejszy powiew. W taką pogodę można opuścić się na ziemię w tym samym miejscu, z którego się z niej wzniosło.

Zabieraliśmy trzysta funtów7 balastu, rozdzielonego na worki; kosz okrągłego kształtu, czterech stóp8 średnicy i trzech wysokości, był wygodnie zamocowany; podtrzymująca go konopna sieć symetrycznie oplatała górną półkulę aerostatu; busola była na swoim miejscu, barometr podwieszony na kole ściągającym podtrzymujące kosz liny, a kotwica starannie przymocowana. Mogliśmy wyruszać.

Wśród ludzi cisnących się wokół ogrodzenia zauważyłem nerwowo zachowującego się młodego człowieka o bladej twarzy. Uderzył mnie jego widok. Był to wytrwały widz moich lotów, którego spotkałem już w różnych miastach Niemiec. Niespokojnym, zachłannym wzrokiem podziwiał dziwaczną, nieruchomą maszynę, znajdującą się o kilka stóp nad ziemią i jako jedyny wśród otaczających go ludzi zachowywał milczenie.

Wybiło południe. Nadeszła chwila odlotu. Moich towarzyszy podróży nadal nie było widać.

Posłałem do domu po każdego z nich i dowiedziałem się, że jeden wyjechał do Hamburga, drugi do Wiednia a trzeci do Londynu. Serca nie wytrzymały napięcia w momencie, gdy mieli podjąć podróż, która, dzięki zręczności dzisiejszych aeronautów, pozbawiona jest jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Ponieważ stanowili w pewnym sensie element programu święta, ogarnął ich lęk, że zostaną zmuszeni do wiernej jego realizacji. Uciekli więc z teatru w chwili, gdy podnoszono kurtynę. Ich odwaga była w sposób oczywisty odwrotnie proporcjonalna do kwadratu prędkości z jaką uciekali.

Tłum, na wpół rozczarowany, okazywał oznaki niezadowolenia. Nie zawahałem się wyruszyć sam. Aby uzyskać równowagę pomiędzy ciężarem własnym balonu a ciężarem, który miał unieść, zastąpiłem towarzyszy dodatkowymi workami piasku i wsiadłem do kosza. Dwunastu ludzi, którzy trzymali aerostat przy pomocy dwunastu lin przymocowanych do koła opasującego balon, popuściło je trochę między palcami i balon uniósł się o kilka stóp nad ziemię. Wiatru nie było, a powietrze ciężkie jak ołów, zdawało się tak gęste, że nie do przebycia.

– Czy wszystko gotowe? – krzyknąłem.

Mężczyźni odstąpili od balonu. Ostatni rzut oka pozwolił mi się upewnić, że mogłem ruszać.

– Uwaga!

Pośród tłumu powstało zamieszanie, wyglądało to, jakby chciano sforsować ogrodzenie.

– Puścić wszystko!

Balon uniósł się powoli ale odczułem uderzenie, które przewróciło mnie na dno kosza.

Kiedy się podniosłem, znalazłem się twarzą w twarz z nieprzewidzianym pasażerem, wiadomym młodym człowiekiem.

– Witam pana! – powiedział z flegmą.

– Jakim prawem?…

– Jestem tutaj?… Prawem, które uniemożliwia panu mnie wyprosić!

Patrzyłem osłupiały na intruza. Jego tupet zamurował mnie, lecz on nie zwracał uwagi na moje zdziwienie.

– Czy mój ciężar panu przeszkadza? – powiedział. – Pozwoli pan…

I nie czekając na moje przyzwolenie, wypróżnił dwa worki z piaskiem za burtę.

– Proszę pana – powiedziałem, przyjmując jedyne możliwe stanowisko – pojawił się pan tutaj…– dobrze! Zostaje pan… – dobrze! Ale tylko ja kieruję aerostatem…

– Pańska uprzejmość jest iście francuska – odpowiedział. – Pochodzi ona z tego samego kraju co ja! Ściskam w myśli rękę, której pan mi odmawia. Proszę czynić, co do pana należy i działać jak pan zechce! Czekam aż pan skończy…

– Aby?…

– Aby porozmawiać.

Barometr spadł do dwudziestu sześciu cali.9 Byliśmy na wysokości około sześciuset metrów nad miastem, ale nic nie zdradzało poziomego ruchu balonu, ponieważ masy powietrza, w których był unieruchomiony, płynęły razem z nim. Migoczący upał kąpał leżącą pod naszymi stopami ziemię i nadawał konturom przedmiotów żałosne niezdecydowanie. Przyjrzałem się znów mojemu towarzyszowi. Był to człowiek w wieku około trzydziestu lat, skromnie ubrany. Jego surowe rysy zdradzały nieokiełznaną energię. Wydawał się mocno umięśniony.

Całkowicie zafascynowany tym cichym wznoszeniem, pozostawał nieruchomy, usiłując rozróżnić obiekty, które zamazywały się w niewyraźnej dali.

– Wstrętna mgła! – powiedział po chwili.

Nie odpowiedziałem.

– Jest pan na mnie zły – stwierdził. – Ba! Nie mogłem zapłacić za moją podróż, trzeba więc było wsiąść przez zaskoczenie.

– Ależ nikt panu nie każe wysiadać!

– Pan zapewne nie wie, że podobna historia przydarzyła się hrabiom de Laurencin i de Dampierre, kiedy odbywali lot w Lyonie 15 stycznia 1784 roku. Młody kupiec Fontaine sforsował barierkę ryzykując uszkodzenie maszyny! Odbył podróż i nikt od tego nie umarł!

– Zaraz po wylądowaniu porozmawiamy – odpowiedziałem, dotknięty lekkim tonem, jakim do mnie mówił.

– Ach, nie mówmy o powrocie!

– Myśli pan więc, że będę opóźniał lądowanie?

– Lądowanie! – rzekł zaskoczony. – Lądowanie! Najpierw zacznijmy się wznosić.

I zanim zdołałem mu przeszkodzić, dwa worki z piaskiem powędrowały za kosz – nawet nie zostały opróżnione!

– Panie! – wykrzyknąłem z wściekłością.

– Znam pańskie zdolności – odpowiedział spokojnie nieznajomy – a pańskie wspaniałe loty stały się głośne. Skoro doświadczenie jest siostrą praktyki, jest ono poniekąd kuzynką teorii, a ja poczyniłem długie studia nad sztuką latania. To wpłynęło na mój rozum! – dorzucił smutno, zapadając w milczące zamyślenie.

Balon znów wzniósł się i pozostał nieruchomy.

Nieznajomy popatrzył na barometr i powiedział:

– No to jesteśmy na ośmiuset metrach! Ludzie wyglądają jak robaczki! Niech pan patrzy! Myślę, że to z tej wysokości należy zawsze oceniać ich proporcje! Plac Komedii przekształcił się w wielkie mrowisko. Proszę zobaczyć tłum, który się przetacza po bulwarach i na zmniejszający się Zeil.10 Jesteśmy nad katedrą. Men jest już tylko białawą linią, przecinającą miasto, a ten most, Mein-Brücke,11 wydaje się nitką rzuconą między dwoma brzegami rzeki.

Temperatura powietrza lekko się obniżała.

– Nie ma takiej rzeczy, której bym nie zrobił dla mojego gospodarza – powiedział mój towarzysz. – Jeżeli jest panu zimno, zdejmę moje okrycie i użyczę go panu.

– Dziękuję – odrzekłem oschle.

– Och, potrzeba czyni prawo. Proszę dać mi rękę, jestem pańskim rodakiem, mogę pana wiele nauczyć i rozmowa ze mną złagodzi zamieszanie, jakie wprowadziłem.

Usiadłem, nie odpowiadając, w przeciwległym kącie kosza. Młodzieniec wyjął zza poły podróżnego płaszcza grubą teczkę. Była to praca o latających maszynach.

– Posiadam – powiedział – najdziwniejszą kolekcję rycin i karykatur, które powstały na temat naszych pasji powietrznych. Podziwiano i zarazem wyszydzano te cenne odkrycia! Szczęśliwie nie jesteśmy już w epoce, w której bracia Montgolfier12 chcieli stworzyć sztuczne chmury z pary wodnej i wyprodukować gaz, mający własności elektryczne, poprzez kompostowanie mokrej słomy i siekanej wełny.

– Chce pan więc umniejszyć zasługi wynalazców? – zapytałem, ponieważ miałem swój udział w tej przygodzie. – Nie było to pięknym dowieść możliwości wzniesienia się w przestworza?

– O, proszę pana, któż śmiałby podważyć glorię pierwszych nawigatorów powietrznych? Trzeba było olbrzymiej odwagi, by się unieść za pomocą tych kruchych powłok, zawierających tylko ogrzane powietrze! Ale, pytam pana, jakiego postępu dokonała aerostatyka od wzlotów Blancharda,13 to znaczy od prawie wieku? Niech pan popatrzy!

Nieznajomy wyjął rycinę ze swojego zbioru.

– Oto – powiedział – pierwsza podróż lotnicza, podjęta przez Pilâtre’a des Rosiers oraz markiza d’Arlandes, cztery miesiące po wynalezieniu balonów. Ludwik XIV14 odmawiał wyrażenia na nią zgody i jako pierwsi zaryzykować ową powietrzną eskapadę mieli dwaj skazani na śmierć. Pilâtre des Rosiers oburzył się na taką niesprawiedliwość i przy pomocy intryg uzyskał zgodę na wyruszenie. Nie wynaleziono jeszcze takiego kosza, który czyni manewrowanie łatwym i na dole montgolfiera,15 przy jego zwężeniu, królowała jeszcze okrągła galeryjka. Obaj więc aeronauci musieli pozostawać bez ruchu na przeciwległych końcach tej galeryjki, gdyż wilgotne siano, którym była załadowana, uniemożliwiało jakiekolwiek ruchy. Pod otworem, na dole balonu, podwieszone było palenisko; gdy podróżnicy chcieli się unosić, rzucali w to palenisko siano, ryzykując pożarem maszyny; bardziej podgrzane powietrze nadawało balonowi siłę wznoszenia. Dwaj śmiałkowie wyruszyli 21 listopada 1783 z ogrodów la Muette, które oddał do ich dyspozycji Delfin.16 Aerostat wzniósł się majestatycznie, poleciał wzdłuż wyspy Łabędzi, przeleciał nad Sekwaną na wysokości Conference i, kierując się pomiędzy kopułą Pałacu Inwalidów a Szkołą Wojskową, zbliżył się do kościoła Saint-Sulpice. Wtedy aeronauci zwiększyli płomień, przelecieli nad bulwarem aż nad brzeg Enfer. Dotykając ziemi, balon całkiem zwiotczał i przykrył pod swoimi fałdami na kilka chwili Pilâtre’a des Rosiers!

– Złowroga przepowiednia! – powiedziałem, zainteresowany tymi bliskimi mej duszy szczegółami.

– Przepowiednia katastrofy, która miała później nieszczęśnika kosztować życie! – smutnym głosem odpowiedział nieznajomy. – Nigdy nie odczuwał pan niczego podobnego?

– Nigdy.

– Ha! Nieszczęścia przychodzą bez ostrzeżenia! – dorzucił mój towarzysz, po czym zamilkł.

W tym czasie posuwaliśmy się na południe i Frankfurt uciekł już spod naszych stóp.

– Możemy napotkać burzę – powiedział młody człowiek.

– Wcześniej wylądujemy – odpowiedziałem.

– Też coś! Lepiej się wznieść! Pewniej przed nią uciekniemy.

I dwa nowe worki piasku wyrzucone zostały za burtę.

Balon wzniósł się z dużą prędkością i zatrzymał się na tysiącu dwustu metrach. Odczuć się dało intensywne zimno, lecz promienie słońca, które uderzały o powłokę balonu, rozszerzały gaz i nadawały mu jeszcze większą siłę wznoszenia.

– Proszę się nie obawiać – powiedział nieznajomy. – Mamy jeszcze trzy i pół tysiąca sążni17 powietrza nadającego się do oddychania. Poza tym, niech się pan nie przejmuje tym, co robię.

Spróbowałem się podnieść, ale energiczna dłoń przygwoździła mnie do ławki.

– Pańskie nazwisko? – spytałem.

– Moje nazwisko? Po co je panu?

– Pytam się, jakie jest pańskie nazwisko!

– Zowię się Herostrates18 lub Empedokles,19 jak pan woli.

Ta odpowiedź ostatecznie mnie zaniepokoiła.

Trzeba powiedzieć, że nieznajomy rozmawiał z tak niezwykle zimną krwią, że zacząłem się zastanawiać, z kim miałem do czynienia.

– Proszę pana – kontynuował – nie wymyślono niczego nowego od czasów fizyka Charlesa.20 Cztery miesiące po odkryciu aerostatu, ten zręczny człowiek wynalazł zawór, który wypuszcza gaz, kiedy balon jest zbyt napełniony lub gdy pragniemy się opuścić; kosz, który ułatwia manewrowanie maszyną; siatkę trzymającą powłokę balonu i rozkładającą ciężar na całą jego powierzchnię; balast, który pozwala na wzniesienie się i wybranie miejsca lądowania; powłokę kauczukową, która czyni materiał nieprzepuszczalnym; barometr, wskazujący osiągniętą wysokość. Charles także użył wodoru, który, czternaście razy lżejszy od powietrza, pozwala na dotarcie do najwyższych warstw atmosfery i nie naraża na niebezpieczeństwo pożaru w powietrzu. Pierwszego grudnia 1793 roku trzy tysiące widzów cisnęło się wokół ogrodów Tuileries. Charles uniósł się w powietrze, a żołnierze prezentowali mu broń. Przeleciał w powietrzu dziewięć mil21 ze zręcznością, której nie przewyższyli dzisiejsi aeronauci. Król obdarzył go rentą dwóch tysięcy liwrów,22 gdyż wtedy wspomagano jeszcze wynalazczość!

Nieznajomy zdawał się lekko zdenerwowany.

– Ja, proszę pana – podjął ponownie – przeprowadziłem studia i nabyłem przekonania, że pierwsi aeronauci kierowali swoimi balonami. Pomijając Blancharda, którego twierdzenia wydają się wątpliwe, Guyton de Morveau nadał przy pomocy wioseł oraz steru ruch i wyczuwalny kierunek lotu swojej maszynie. Ostatnio w Paryżu pewien zegarmistrz, pan Julien, dokonał przekonywujących doświadczeń na Hippodromie23 a jego maszyna o podłużnym kształcie poruszała się pod wiatr. Pan Petin wymyślił ułożenie nad sobą czterech balonów z wodorem i przy pomocy poziomych, częściowo zwiniętych żagli, ma nadzieję otrzymać takie zaburzenie równowagi, które pochylając maszynę nada jej ruch skośny. Mówi się o motorach mających przezwyciężyć prądy powietrzne, takich jak na przykład śmigło; ale śmigło poruszając się w środowisku ruchomym nie da żadnych rezultatów. Ja, proszę pana, ja odkryłem jedyny sposób na kierowanie balonem i żadna akademia nie przyszła mi z pomocą, żadne miasto nie wypełniło żadnego z moich listów subskrypcyjnych, żaden rząd nie chciał mnie wysłuchać! To nikczemność!

Nieznajomy przemawiał, żywo gestykulując, co powodowało gwałtowne ruchy kosza. Z trudem udawało mi się utrzymać go w równowadze.

Balon, napotkawszy szybszy prąd powietrza, unosił nas tymczasem na południe, utrzymując wysokość tysiąca pięciuset metrów.

– Oto Darmstadt24 – powiedział mój towarzysz, wychylając się z kosza. – Czy widzi pan zamek? Niezbyt wyraźnie, nieprawdaż? Czegoż chcieć? Upał przed burzą powoduje drganie powietrza i kształtu przedmiotów. Trzeba wprawnego oka aby rozpoznać miejscowości!

– Jest pan pewien, że to jest Darmstadt? – spytałem.

– Bez wątpienia. Jesteśmy o sześć mil od Frankfurtu.

– Trzeba więc opuszczać się!

– Schodzić! Nie chce pan chyba lądować na wieżach dzwonnic – powiedział drwiącym głosem nieznajomy.

– Nie, ale w pobliżu miasta, tak.

– Dobrze! Omińmy więc jego wieże!

To mówiąc, mój towarzysz chwycił za worki z balastem. Rzuciłem się ku niemu, lecz on powalił mnie jedną ręką, a balon, odciążony, wzniósł się na dwa tysiące metrów.

– Niech pan zachowa spokój – powiedział – i niech pan nie zapomni, że Brioschi, Biot, Gay-Lussac, Bixio i Barral na większych jeszcze wysokościach dokonywali eksperymentów naukowych.

– Proszę pana, musimy się opuścić – zacząłem od nowa, próbując łagodności. – Wokół nas zaczyna się burza. Nie byłoby ostrożnym…

– Ach! Wyjdziemy wyżej od niej i nie będziemy się jej już lękać! – wykrzyknął mój towarzysz. – Cóż piękniejszego niż dominować nad chmurami wiszącymi nad ziemią! Czyż nie jest honorem tak żeglować po podniebnym oceanie? Najwięksi podróżowali tak jak my. Markiza i hrabina de Montalembert, hrabina Podenas, panna La Garde, markiz de Montalembert wyruszyli razem z Faubourg Saint Antoine ku nieznanym brzegom a książę de Chartres wykazał się ogromną zręcznością i przytomnością umysłu podczas swojego lotu 15 lipca 1784. W Lyonie, hrabiowie de Laurencin i de Dampierre, w Nantes pan de Luynes, w Bordeaux – d’Arbelet des Granges, we Włoszech kawaler Andreani, współcześnie zaś książę Brunszwiku pozostawili na niebie ślad swojej chwały. Aby dorównać takim osobowościom trzeba wznieść się wyżej niż oni w niebieskie otchłanie! Zbliżyć się do nieskończoności to ją zrozumieć!

Rozrzedzenie powietrza mocno rozszerzało wodór w aerostacie i obserwowałem jak jego dolna część, celowo wcześniej nienapełniona, nadyma się i czyni koniecznym uchylenie zaworu. Ale mój towarzysz nie wydawał się godzić abym prowadził maszynę według mojej woli. Postanowiłem więc w tajemnicy pociągnąć za linę połączoną z zaworem, podczas gdy on perorował z zapamiętaniem, gdyż zdawało mi się – o zgrozo! – że już wiem, z kim mam do czynienia! To było zbyt przerażające! Opuściliśmy Frankfurt czterdzieści minut temu a z południa nadciągały pod wiatr gęste chmury, gotowe na zderzenie się z nami.

– Czy utracił pan wszelką nadzieję na powodzenie pańskich starań? – zapytałem z zainteresowaniem… bardzo interesownym.

– Wszelką nadzieję! – głucho odparł nieznajomy. – Raniły mnie odmowy, kpiny, lecz te ośle kopniaki mnie dobiły. Taka jest odwieczna męka nowatorów! Niech pan spojrzy na z wszystkich epok pochodzące karykatury, których pełna jest moja teczka!

Podczas gdy mój towarzysz wertował swoje papiery, chwyciłem nieznacznie za linę od zaworu. Należało się jednak obawiać, że usłyszy świst, podobny do odgłosu spadającej wody, który wydaje wylatujący gaz.

– Ileż szyderstw robiono z księdza Miolan! – powiedział. – Miał on wznieść się z Janninetem i Bredinem. Podczas operacji balon ich zajął się ogniem a motłoch rozszarpał go na strzępy. Później karykatura z Dziwacznych zwierząt nazwała ich Miaulant, Jean Minet i Gredin.25

Pociągnąłem za sznur od zaworu i barometr zaczął się podnosić. Czas był najwyższy! Z południa dawały się słyszeć odległe grzmoty.

– Niech pan spojrzy na tę grawiurę26 – kontynuował nieznajomy, nie podejrzewając moich manewrów. – Oto ogromny balon unoszący statek, zamki, domy itp. Karykaturzyści nie myśleli, że ich kpiny staną się rzeczywistością! Ten wielki statek jest w pełni wyposażony: na lewo ster z pomieszczeniem dla pilotów, na dziobie salony dla pasażerów, olbrzymie organy i armata, którą zwołuje się mieszkańców Ziemi lub Księżyca, na rufie obserwatorium i balon ratunkowy. Na obwodzie koszary, na lewo latarnia, a dalej górne galerie spacerowe, żagle, skrzydła. Poniżej – kawiarnie i olbrzymi sklep z zapasami żywności. Należy zwrócić uwagę na ten wspaniały podpis: “Wymyślony dla szczęścia rodzaju ludzkiego, ten glob wyruszy niezwłocznie do krainy Lewantu,27 a po powrocie ogłosi swoje podróże na oba bieguny i na krańce zachodnie.” Nie trzeba się o nic troszczyć, wszystko jest przewidziane. Będzie istniał dokładny cennik, ale cena będzie jednaka dla najdalszych krajów naszej półkuli, czyli około tysiąca lui...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin