ANKIETA Moja spowiedź.doc

(114 KB) Pobierz
ANKIETA „MOJA SPOWIEDŹ”

ANKIETA „MOJA SPOWIEDŹ”

 

Paweł Kozacki OP

1. Dlaczego chodzę do spowiedzi? Bo spotykam tam Miłosiernego Ojca, przebaczającego moje grzechy i przygarniającego swoją miłością, pomimo całej mojej mierności i grzeszności. Świadomość codziennej odmowy, jaką otrzymuje ode mnie Pan Jezus, zapraszając do uczestniczenia w Jego dziełach, przynagla mnie do wyznania swojej nędzy. Pragnąc czyjejś bliskości, trudno wytrzymać z własną małością i niewiernością bez zapewnienia, że Ten, kogo zdradziłem, jest gotowy przebaczyć.

Staram się spowiadać co dwa tygodnie, chociaż nie zawsze mi się to udaje. Czasem przez moje zagonienie lub zaniedbanie przesuwam spowiedź "na jutro" i zanim się zorientuję, mija kilka tygodni. Jednak przedłużający się okres bez sakramentu pojednania powoduje, że oddalam się od Boga, a to owocuje obumieraniem zapału i wytrwałości w postanowieniach, utratą wrażliwości i czujności wobec pokus. Zewnętrznie niewiele się zmienia, ale gdy się zatrzymam i przypatrzę rozmaitym sytuacjom, zauważam, że zapomniałem w nich o Bogu, że próbowałem żyć według własnej koncepcji. Nawet jeśli taka postawa nie rodzi większych grzechów, to straconą jest szansą pogłębienia przyjaźni z Panem.

Zdarzają się sytuacje, gdy do spowiedzi przystępuję częściej. Dzieje się tak natychmiast, gdy popełnię grzech ciężki. Czynię to także, gdy przechodzę w moim życiu trudny okres. Może to być jakieś zmaganie wewnętrzne albo skomplikowana, nowa sytuacja zewnętrzna - taka, wobec której jestem bezradny. Pragnę wtedy wszystko "oddawać" Panu Jezusowi, wypowiadać przed Nim w sakramencie to, co przeżywam. Chcę, by takie sytuacje były prześwietlone Jego światłem. Dodatkową pomocą dla mnie jest rada spowiednika, wysłuchanie jego zdania, które obiektywizuje moje spojrzenie na rzeczywistość, odkrywa moje zaplątania i zafałszowania.

2. Największą wartość spowiedzi widzę w wyznaniu miłości, jakie Bóg składa człowiekowi, odpuszczając mu grzechy i obdarzając nowym, nieograniczonym zaufaniem. To niesamowite usłyszeć po raz 77., że Bóg wybacza moje winy, że w swojej niewyobrażalnej miłości przebacza po raz kolejny. Pan Bóg wie, że znowu upadnę, że znowu przyjdę wyznać mój grzech i mimo to nieustannie jest gotowy przygarnąć mnie, o ile tylko wyrażę gotowość nawrócenia. Wierzę, że tak jak Jezus spojrzał z miłością na Piotra po zaparciu się pierwszego z Apostołów na dziedzińcu arcykapłana, tak patrzy na mnie po każdej mojej zdradzie.

Spowiedź to spojrzenie Chrystusowi w oczy i pragnienie, by tak jak Piotr zapłakać nad swoim grzechem, by uwierzyć w łaskę oczyszczenia.

3. W przygotowaniu do spowiedzi najważniejsza jest dla mnie świadomość, że przystępuję do dialogu z Bogiem, że staję przed Nim jako grzesznik. Koncentruję się na fakcie, że jest to spotkanie z Bogiem. Bez względu na to, czy będzie to rachunek sumienia, wyznanie grzechów, żal za nie, postanowienie poprawy czy zadośćuczynienie, staram się pamiętać, że to Bóg jest w tym najważniejszy, że to On jest centrum i do Niego wszystko się odnosi. Wszystko dokonuje się w Bogu. Pomagam sobie, zaczynając od tekstów biblijnych mówiących o spotkaniu Boga i człowieka w kontekście grzechu i przebaczenia - może to być dialog po grzechu pierworodnym, rozmowa Dawida z prorokiem Natanem lub przypowieść o miłosiernym Ojcu, albo zapewnienie Pana Jezusa, że nie przyszedł na ten świat, by go potępić, ale by go zbawić.

Gdy przystępuję do rachunku sumienia, którego celem jest ujrzenie bezwzględnej prawdy o sobie, najpierw przypominam sobie spontanicznie swoje grzechy. Najczęściej znam je doskonale z poprzednich spowiedzi. Świadomy niebezpieczeństwa wyznawania ich z nawyku, staram się uznać je po raz kolejny za moją własną, jednorazową zdradę Jezusa. Potem zastanawiam się, jakie pretensje i uwagi mieli pod moim adresem ludzie, oraz rozważam, na ile mieli rację, zarzucając mi konkretne błędy, niedociągnięcia itp.

Następnie sięgam do klasycznych tekstów "rachunkowych": dekalogu, ośmiu błogosławieństw, hymnu o miłości, katalogów cnót i wad, jakie znaleźć można w listach apostolskich. W rachunek sumienia włączam też teksty biblijne, które noszę w sobie w danym momencie.

Osobną częścią mojego rachunku sumienia są pytania o wierność powołaniu zakonnemu i kapłańskiemu, jakim mnie Bóg obdarzył. Świadomość, jak bardzo w konkretnych miejscach nie dorastam do ideału zakonności, jaki w sobie noszę, jest dla mnie źródłem rachunku sumienia, nazwania kolejnych grzechów wynikających z niepodejmowania wezwania do całkowitego daru z siebie.

Nazwane w ten sposób grzechy staram się uporządkować według schematu - grzechy względem Boga, względem bliźniego oraz te, które dotyczą mnie samego, próbując poznać ich korzeń i mechanizm zaistnienia, dostrzec, jakie rodzą skutki we mnie i w moich bliźnich.

4. Nie przypominam sobie, aby któraś z moich spowiedzi sama w sobie była dla mnie przełomowym momentem. Raczej każda wkomponowana jest w całość mojego bycia z Panem Bogiem, jest integralną częścią życia, wraz z lekturami, rozmowami, zdarzeniami, które dzieją się w danym momencie. Spowiedź może ewentualnie coś zaczynać albo kończyć, ale nigdy nie jest wyizolowaną całością. Jest to sakrament, w którym Pan Jezus towarzyszy mi w drodze do domu Ojca, systematycznie wyzwalając swoją łaską to, co dobre, a odcinając od tego, co zniewala.

Gdybym miał napisać o odczuciach, jakie towarzyszą mojej spowiedzi, to musiałbym zacząć od tych najczęściej wymienianych. Bycie spowiednikiem nie uwalnia od naturalnych odczuć, jakie rodzą się u większości penitentów: poczucia wstydu z racji popełnionych grzechów, skrępowania, że muszę je wypowiedzieć przed drugim człowiekiem. Zanim sam zacząłem spowiadać, obawiałem się jeszcze, co pomyśli sobie o mnie spowiednik, gdy usłyszy o moich brudach. Gdy zacząłem spowiadać, przekonałem się na własnej skórze, że spowiednik może być wolny od przyczepiania penitentowi etykietek, czy tym bardziej osądzania go. Wobec szczerej spowiedzi budzi się we mnie raczej współ-czucie, to znaczy martwię się czyimś upadkiem, cieszę z jego nawrócenia. Jeżeli jest to stały penitent, bardzo mi zależy na jego wzroście. Oczywiście po spowiedzi, po wyznaniu grzechów rodzi się we mnie odczucie pokoju. Rzadziej radości czy lekkości. Raczej odczucie pokoju.

Często, gdy spowiadam, gdy jestem świadkiem czyjegoś spotkania z Jezusem, doświadczam działania Ducha Świętego. Jest mi wtedy dane oglądać bardzo piękne momenty ludzkiej skruchy, żalu, autentycznej tęsknoty za świętością... Niemalże "dotykam" Bożego działania, gdy słyszę wyznanie, w którym człowiek bierze na siebie odpowiedzialność za popełnione zło, gdy w ludzkie serce wraca nadzieja wyzwolenia z grzechu, gdy widzę łzy, które płyną po policzkach w momencie rozgrzeszenia.

5. Mam stałego spowiednika. Jest to mój współbrat z klasztoru, w którym mieszkam. Mogę nawet napisać, że jest to mój przyjaciel. Pozytywną stroną takiego stanu rzeczy jest pewność, że mojemu spowiednikowi na mnie zależy, nie tylko z racji posługi sakramentalnej, ale również z racji naszej przyjaźni. Wiem, że gdy będę błądził, on się o mnie upomni. Fakt, że mieszkamy w tym samym klasztorze, powoduje, że mój spowiednik zna mnie nie tylko z mojego wyznania grzechów, ale również z codziennych kontaktów. Dzięki temu może mi zwrócić uwagę na sprawy, których osobiście nie dostrzegam albo nie rozumiem. Taka sytuacja jest oczywiście bardziej wymagająca, ale przez to powstaje szansa, by uczynić sakrament spowiedzi bardziej owocnym.

Czasami pojawia się pokusa, by odejść na chwilę od stałego spowiednika, by skorzystać z przypadkowego konfesjonału. Ma to miejsce zwłaszcza wtedy, gdy muszę wyznać jakiś grzech, który jest dla mnie szczególnie krępujący, albo wtedy, gdy muszę po raz kolejny przyznać się do słabości, wobec której pozostaję bezradny, i wiem, że mój spowiednik nic mi nowego nie powie, nie doradzi, bo już właściwie wszystko zostało powiedziane. Chęć ucieczki pojawia się również, gdy przeczuwam, że spowiednik może dotknąć we mnie ciemnego miejsca lub zasugerować mi coś, co wyraźnie nie jest mi na rękę, bo wolę chodzić własnymi ścieżkami. Konieczność przezwyciężania tego rodzaju pokus pochłania czasem więcej energii niż samo zmaganie się z grzechem. To jest naprawdę szkoła pokory i umierania dla siebie. Czasami muszę niemal fizycznie pokonać opór, który odciąga mnie od zapukania do drzwi mojego spowiednika, uporać się z myślami, że może nie teraz, że nie jest to aż takie ważne, że nie będę mojemu współbratu zabierał jego cennego czasu, bo pewnie ma ważniejsze sprawy na głowie. Przezwyciężenie takich pokus jest wyznaniem wiary w działanie Ducha Świętego. W takich momentach weryfikuje się moje twierdzenie, że najważniejszy jest w spowiedzi Pan Bóg, a nie człowiek, który jest tylko pośrednikiem. Doświadczam jednak sensu takiego zmagania. To uczy stawania w prawdzie, rezygnowania ze swoich zachcianek, koncepcji i planów, prób wyminięcia powołania, które kieruje do mnie Pan Bóg przez mojego spowiednika.

6. Co robić, by nie wpaść w rutynę? Niebezpieczeństwo rutyny związane jest z wystygnięciem wiary. Spowiedź nie jest elementem wyabstrahowanym z całego kontekstu życia. Jeżeli w codzienności nie zaangażuję się w sprawy Boże, to bardzo prawdopodobne, że i moja spowiedź stanie się bezbarwna i nudna. Trzeba zatem wchodzić w głąb, docierać do tego, co stanowi istotę spowiedzi. Przekonałem się, że żadne zewnętrzne zmiany tak naprawdę nie ożywią sakramentu na długo. Każda innowacja po pewnym czasie może stać się nawykiem. Chodzi raczej o to, by bardziej wierzyć i kochać. Doświadczyłem, że im bardziej udaje mi się skupić na osobie i życiu Jezusa, na tym, co mówił i czynił, jak odnosił się do ludzi i jak rozmawiał z Ojcem, im większe jest we mnie pragnienie, by zawierzyć Mu radykalnie i do końca, starając się wiernie wypełniać Jego Ewangelię i całym sercem przylgnąć do Jego miłości, tym mniejsze jest niebezpieczeństwo, że spowiedź stanie się rytuałem. Takie absolutne zaufanie ożywiane pragnieniem zjednoczenia z Panem - tak, by móc powiedzieć, że "żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus" - sprawia, że nie muszę się zastanawiać, co robić, by spowiedź nie stała się rutyną.

Takie podejście nie gwarantuje oczywiście ochrony przed wypływającymi z ludzkiej słabości: zmęczeniem, znużeniem, tendencją do układania rzeczywistości według powtarzających się schematów, dlatego staram się traktować kolejne spowiedzi jako etapy tej samej drogi ku Królestwu Niebieskiemu. Nie oczekuję, że spowiedź zapewni mi każdorazowo rewolucyjne nawrócenie, ale że będzie nieprzerwanym wzrastaniem ku Bogu. Trudność polega na złudzeniu, że właściwie od ostatniej spowiedzi nic istotnego się nie wydarzyło, że człowiek ten sam, grzechy te same, a sytuacja zewnętrzna bardzo podobna. Dlatego staram się obserwować uważnie zachodzące we mnie i wokół mnie zmiany. Bardzo pomocny może być tu stały spowiednik, który znając mnie, z boku łatwiej dostrzeże dokonujące się procesy. Taki wysiłek spojrzenia na swoje życie "nowymi oczami", z innej strony, pod innym kątem, biorąc pod uwagę nowe lektury, fragmenty Pisma Świętego, które szczególnie mnie uderzyły, słowa, które usłyszałem od moich wrogów i przyjaciół, powodują, że żadna spowiedź nie będzie taka sama.

Myślę, że sprawę formy spowiedzi należy traktować bardzo indywidualnie. Praktycznie od piętnastu lat spowiadam się poza konfesjonałem, ale spowiedź w konfesjonale też nie stanowi dla mnie problemu. Miejsce jest dla mnie sprawą nieistotną, choć z doświadczenia spowiednika mogę powiedzieć, że dla niektórych osób spowiedź poza konfesjonałem jest zbyt krępująca. Zasłona z kratek odgradzająca od spowiednika, nawet osobiście znajomego, jest dla nich elementem, bez którego nie wyobrażają sobie sakramentu. Dla innych sceneria konfesjonału jest tak sztuczna i krępująca, że trudno im wtedy wyjść poza schematyczne formułki wyznania grzechów i przyjęcia rozgrzeszenia. Sądzę, że w indywidualnym kontakcie spowiednika i penitenta należy szukać optymalnego rozwiązania; forma winna być narzędziem pomagającym w jak najbardziej owocnym przeżyciu spotkania z przebaczającym Bogiem.

 

PAWEŁ KOZACKI OP, ur. 1965, duszpasterz, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze.


 

 

Janusz Marciniak

Niedawno obejrzałem film Modlitwa za umierających (A Prayer for the Dying, według powieści Jacka Higginsa, reż. Mike Hodges, 1987). Jego bohater Martin Fallon (Mickey Rourke) jest terrorystą, członkiem IRA. Po zamachu, w którym zamiast żołnierzy brytyjskich giną dzieci, opuszcza szeregi IRA. Ta filmowa przypowieść o obudzonym sumieniu prowokuje do wielu refleksji o penitencie i spowiedniku. Ksiądz-spowiednik staje się wspólnikiem grzesznika, ale wspólnikiem w skrusze. Im większy grzech, tym większa skrucha i większe wspólnictwo w skrusze. Powtórzmy: wspólnictwo nie w grzechu, lecz w skrusze, choć z punktu widzenia prawa to moralnie istotne rozróżnienie nie istnieje. Może się zdarzyć, zdarza się przecież, że ksiądz nolens volens ukrywa przestępcę. Tak właśnie widzi, tak musi widzieć księdza-spowiednika poszukujący Martina inspektor policji. Gdy ksiądz odmawia podania rysopisu zabójcy, zaczyna być traktowany jak wspólnik przestępcy.

Jest w tym filmie kilka przejmujących scen. Niektóre, jak scena spowiedzi, mają wymiar teologiczny. Sprawiają, że "spowiednikami" stajemy się my sami, widzowie filmu, którzy dajemy nasze "rozgrzeszenie" bohaterowi. Szczególnie poruszająca wydała mi się scena śmierci Martina w kościele, na szczycie rusztowania budowlanego. To, że kościół jest akurat w remoncie, ma jakąś wymowę symboliczną. W ostatnim starciu ze złem Martin zostaje zepchnięty z tego rusztowania. Spadając, chwyta się wiszącej nad ołtarzem figury Chrystusa i - na moment - przywiera do Niego. Figura ukrzyżowanego Boga i obejmujący ją człowiek są tej samej wielkości. To ich chwilowe, bolesne stopienie jest dla mnie jedną z najsugestywniejszych, obrazowych przenośni spotkania człowieka z Bogiem. Wszystko trwa bardzo krótko. Wybucha ładunek na dachu. Wali się sklepienie kościoła. Spada również krucyfiks. Wygląda to tak, jakby Chrystus rzucił się w otchłań za Martinem i roztrzaskał obok niego. Scena śmierci jest przedłużeniem sceny spowiedzi. Akt skruchy wieńczy przemianę Martina.

W konstrukcji filmu jest coś z ducha antycznej tragedii i... rozprawy teologicznej. Gęsta sieć określających człowieka determinant i logika wydarzeń prowadzą do finału, w którym uświadamiamy sobie mechanizm wyborów moralnych. Bohater odnosi zwycięstwo w chwili śmierci. Oddaje życie nie za "sprawę", lecz za życie - za życie drugiego człowieka. Ma już pewność, że najpiękniejsza idea nie jest warta najbrzydszego życia ludzkiego. Czy rzeczywiście nie ma idei, która byłaby warta życia? To kwestia, którą musimy rozstrzygnąć sami i we własnym sumieniu. Martin wszedł na drogę takiego rozumienia kolejności rzeczy, w którym gotowość do poświęcenia dla abstrakcyjnej idei ustąpiła miejsca gotowości do poświęcenia dla konkretnego życia ludzkiego. To katolicka kolejność ważności: troska o innych i świadomość "mojej winy, mojej bardzo wielkiej winy" wobec innych, wobec świata. Poczucie winy jest święte. W nim ma swój początek i często, niestety, koniec każde naśladowanie Chrystusa. Dla katolika spowiedź jest ogniwem między tym, co doczesne, a tym, co wieczne, między poczuciem winy a świadomością pokuty. Sakrament Pokuty - brzemię winy i jednocześnie brzemię przebaczenia, które zobowiązuje do "postanowienia poprawy, wyznania grzechów i zadośćuczynienia".

Spowiedź nie zawsze jest wolna od hipokryzji, choć zawsze jest ćwiczeniem w umiejętności zdawania sprawy z własnych uczynków. Często jest procedurą sformalizowanej wiary, ale jeszcze częściej szansą pozostawioną człowiekowi, w którym obudziło się sumienie. Konfesjonał jako posterunek sumienia? Tak. Lecz spowiednik nie może być traktowany jak inkasent rachunku sumienia. Spowiednik jest głosem wspólnoty wiary w miłosierdzie Boże, które powinno być wzorem dla miłosierdzia ludzkiego. Spowiadać uczymy się przez całe życie, bo nawracamy się przez całe życie. Uczymy się mówić (rozmawiać) o naszym własnym życiu najprostszymi słowami, ale przede wszystkim uczymy się miłosierdzia. Spowiedź uprzytamnia nam widzialną, fizyczną tożsamość Boga i drugiego człowieka. Zwraca nas w stronę drugiego człowieka (w stronę wszystkich istot). "Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili."

Zapewne, jak w owym filmie, zdarza się, że dopiero ostatnia spowiedź jest jednocześnie pierwszą prawdziwą. Idąc do spowiedzi, dajemy wyraz nie tylko trosce o siebie samych i siebie nawzajem, lecz pośrednio składamy - w intymnej formie - hołd sumieniu, pochylamy się nad czymś, co jest obecne we wszystkich religiach uniwersalistycznych, czemu zawdzięczamy nasze duchowe istnienie i łączące nas więzi.

 

JANUSZ MARCINIAK, ur. 1954, malarz, pedagog i krytyk sztuki. Wydał: Paradoksy artystów (1994), Awangarda i wątroba (1998).

 

 


Ks. Dariusz Oko

1. Spowiadam się, bo ciągle grzeszę, bo nie udaje mi się to, co najważniejsze, a więc nie tylko idealna, ale też dużo mniej idealna wierność woli wobec rozumu, decyzji wobec poznania. A to jest właśnie grzech w czystej postaci, zło najbardziej złe, zło moralne: niewierność wolności wobec zrozumianego i pokochanego dobra, wobec poznanych i pokochanych osób. Niewierność ostatecznie tak niewytłumaczalna, jak niewytłumaczalna jest wolność, której nie można przez nic innego wyjaśnić, bo tylko ona sama siebie tłumaczy i określa. Ona jest radykalnie suwerennym i radykalnie nowym samo-określeniem, radykalnie nieuwarunkowanym źródłem i początkiem - zarówno dobrego, jak i złego. Wiem, że do końca nie można rozróżnić, co jest obszarem wolności, a co obszarem determinacji. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin