Rzewuski_Lato miłości.doc

(111 KB) Pobierz
Lato miłości, lato nienawiści

2_a_b_2010_Lato miłości, lato nienawiści

 

Ruch hippisów i punk rock dzieliła swego czasu przepaść. Dziś ich spadkobiercy stoją ramię w ramię i wspólnie korzystają z owoców obu kontestacji

 

21 czerwca 1967: hippisi w San Francisco witają lato, bawiąc się piłką symbolizującą ziemski glob

 

Mija 40 lat od oficjalnej inauguracji Lata Miłości na festiwalu Monterey Pop, który uznany został za zwiastun długo oczekiwanej nowej ery pokoju i miłości - Ery Wodnika. Niedawno minęła również 30. rocznica ukazania się singla "God Save the Queen" grupy The Sex Pistols, który okazał się bezprecedensowym zgrzytem podczas patriotycznej euforii, jaka ogarnęła Wielką Brytanię w czasie obchodów Srebrnego Jubileuszu panowania królowej Elżbiety II. Wraz z nim i nagraniami w rodzaju "London's Burning" czy "Hate and War" The Clash światu objawiła się nowa kontrkultura: punk rock, która zdawała się być totalną negacją czasów hippisowskiej kontestacji sprzed dekady.

To były dwa zupełnie różne bale. Pierwszy, którego soundtrackiem były nagrania The Beatles z albumu "Sergeant Pepper's Lonely Hearts Club Band" czy płyty Big Brother and the Holding Company z Janis Joplin, odbywał się jakby na kosmicznym statku, pędzącym w świetlaną przyszłość. Drugiemu towarzyszyły pełne furii i jadu rockowe hymny The Sex Pistols, The Clash, The Damned, Generation X. Był stylizacją na wieczór gałganiarzy na "Titanicu", gdzie trwało w najlepsze liczenie czasu do katastrofy. W przeciwieństwie do hippisów, którzy w połowie lat 60. zasiedlili podupadły kwartał San Francisco u zbiegu ulic Haight i Ashbury i pragnęli odciąć się od dorosłej, chorej Ameryki wysyłającej swoje dzieci na wojnę w Wietnamie, punkrockowcy od początku byli nastawieni na konfrontację.

Dla uczestników Monterey Pop młodość była wielkim otwarciem na wszelkie nowe doświadczenia i możliwości, których ostatecznym efektem miała być zmiana świata na lepszy. Dla młodych londyńczy-ków roku 1977 młodość była przeciwnie - przekleństwem, wygnaniem na margines społeczny, perspektywą dożywocia na zasiłku dla bezrobotnych. To naturalnie nie przeszkadzało świetnie się bawić - ale tak, by wszystkich postronnych, a szczególnie znienawidzony rząd spod znaku nieudolnej administracji premiera Jamesa Callaghana szlag trafił.

Naiwni i cwani

Grzechem pierworodnym pokolenia Monterey Pop Festival była naiwność. Zbyt było związane z kontrkulturą którą uosabiali dawni bitnicy, w rodzaju Allena Ginsberga czy nieco świeższej daty awanturnicy jak Ken Kesey. Jego eskapada z kolektywem Merry Pranksters pod szyldem tak zwanych Acid Testów nie tylko stała się żywą reklamą LSD, ale - wraz z eksperymentami Timothy'ego Leary'ego z uniwersytetu harwardzkiego - współtworzyła halucynogenną kulturę lat 60.

To byli ludzie przewyższający swoją inteligencją wywodzących się z klasy średniej liderów hippisowskich komun, niemal zawodowcy kontestacji i agitacji. Wkrótce też objęli oni rząd dusz nad całym pokoleniem. Znacząca część z nich wywodziła się z rodzin tzw. starej (czytaj: stalinowskiej) lewicy i ziała żądzą odwetu na amerykańskim establishmencie. Za ich sprawą hippisi zostali wmanewrowani w zupełnie obcy im polityczny dyskurs i zapłacili za to wysoką cenę.

Inaczej było z punk rockiem. To nominalnie mógł być totalny bunt młodzieży z klasy robotniczej przeciw "wypasionym dinozaurom rocka" w rodzaju Pink Floyd czy Yes, przeciw oszukańczemu blichtrowi subkultury dyskotekowej, przeciw hippisom czy przeciw polityce kolejnych nieudolnych rządów lat 70. Zepchnęły one Wielką Brytanię do poziomu Trzeciego Świata, kraju, w którym za petrodolary arabscy szejkowie wykupywali całe luksusowe dzielnice, a co weekend tłumy z całej Europy przybywały z pełnymi portfelami na tanie zakupy.

Jednak istotą punk rocka była totalna negacja wszelkich porządków. Przeszłych i obecnych.

W kulturowym i gospodarczym zamęcie pokolenie młodocianych bezrobotnych naraz poczuło się jak ryba w wodzie. Medialni postępowcy mogli ronić łzy nad losem wydziedziczonych, zepchniętych na społeczny margines nastolatków bez żadnych perspektyw, ale faktem jest, że za 10 funtów zasiłku tygodniowo w tamtych czasach można było spokojnie przeżyć i nikt się do pracy za grosze nie kwapił. Można wręcz powiedzieć, że ten nowy antyestablishmentowy bunt został wręcz sfinansowany przez państwowy system zasiłków.

Czas przesilenia

Do obu rocznic należy podchodzić z dużym dystansem. W istocie bowiem tym, co dziś jest tak uroczyście celebrowane, są momenty, gdy oba te największe fermenty w dziejach kultury popularnej XX wieku stały się globalnymi - newsami, podczas gdy zarówno ruch hippisowski w Kalifornii jak i punkrockowa rewolta liczyły już wtedy co najmniej dwa lata. Zarówno Monterey Pop Festival, jak i srebrny jubileusz królowej były dla obu ruchów faktycznie czasem przesilenia.

Pierwszy - inspirowany muzyką The Beatles i innych brytyjskich zespołów oraz nagraniami Boba Dylana miał już swoją wyrazistą tożsamość artystyczną i kulturową.

Festiwal Monterey Pop, który otrzymał olśniewającą oprawę medialną - godną zresztą jego znaczenia, bo przecież wystąpili na nim ci, którzy przez najbliższe lata mieli pisać historię rocka (m.in. Grateful Dead, Janis Joplin, The Doors, Jimi Hendrix) - był faktycznie początkiem końca Haight-Ashbury.

Do San Francisco zaczęły ściągać tłumy. Sam Andrews, gitarzysta Big Brother and the Holding Company mówi: - W czerwcu był festiwal Monterey Pop i nagle dzieciaki z całej Ameryki zjechały do Haight. Wraz z nimi wprowadziły się tu hieny. To, czego dokonaliśmy, uległo komercjalizacji. Nowi przybysze chcieli już tylko zrobić kasę, szczególnie na narkotykach. A wolna miłość? Kobiety były nagminnie gwałcone. Wszystko zamieniło się w przeciwieństwo tego, czym było wcześniej.

Podróż hippisowskiego wehikułu zakończyła się szybko, zanim jeszcze dekada lat 60. dobiegła końca. Koniec wyznaczyły bestialskie mordy popełnione w sierpniu 1969 roku przez "rodzinę" Charlesa Mansona, chaos festiwalu Altamont w północnej Kalifornii, gdzie 6 grudnia tegoż roku pełniący służbę porządkowych Hell's Angels pałowali spanikowaną publiczność, a podczas występu The Rolling Stones zadźgali nożem tuż pod sceną niejakiego Mereditha Huntera. Gwoździem do trumny fermentu lat 60. były przedwczesne zgony Jimiego Hendriksa, Janis Joplin czy Jima Morrisona z The Doors spowodowane przedawkowaniem narkotyków. Szara, przyziemna Ameryka miała dość tego "lewactwa" wyimaginowanego i rzeczywistego, i już w 1968 roku zagłosowała na Richarda Nixona w nadziei, iż upora się on z wojną wietnamską, ale również zaprowadzi ład na własnym podwórku. I wybór swój powtórzyła cztery lata później.

Także brytyjski punk rock swój bojowy chrzest miał już za sobą, gdy w grudniu 1976 roku The Sex Pistols wydali singel "Anarchy in the U.K.", który z miejsca stał się manifestem pokoleniowego nihilizmu, a zaraz potem w wywiadzie telewizyjnym udzielonym Billowi Grundy'emu kilka razy rzucili mięsem. Brytania była w stanie szoku po tejbezprzykładnej, publicznej erupcji "brudu i furii", jak to krzyczały nagłówki gazet.

W ciągu ledwie 26 miesięcy działalności, zwieńczonych epokowym albumem "Never Mind the Bollocks, Here's the Sex Pistols", wydanym jesienią 1977 roku, grupa odegrała rolę zapalnika, który zdetonował młodzieńczą energię w dziesiątkach dużych i prowincjonalnych miast czy sennych przedmieść wielkich brytyjskich metropolii.

Nigdy wcześniej, w tak krótkim czasie, żaden zespół nie sprawił, że tylu młodych ludzi sięgnęło po gitary, by wykrzyczeć swoją frustrację i alienację. Pozostaje do dziś punktem odniesienia dla każdego wchodzącego co dekadę w dorosłe życie rockowego pokolenia. Być może punk rock nie był najdoskonalszym sposobem wyrażania antyestablishmentowych sentymentów, ale - po prostu - lepszego dotąd nie wymyślono.

Gdy odwaga tanieje

Tworzące kulturę lat 60. powojenne pokolenie wyżu demograficznego, tzw. baby-boomers, obwinia się dziś często, i słusznie, za położenie fundamentów pod współczesną kulturę korporacyjną, skrajny egoizm, rozbuchany konsumpcjonizm i hedonizm. Jednak dziedzictwem tamtej dekady są również rewolucyjne zmiany w obyczajowości,mnożenie się organizacji monitorujących przejawy nietolerancji wobec wszelkich wyobrażalnych mniejszości oraz aktywność społeczna spod znaku rozmaitych ruchów ekologicznych, antyglobalistycznych i - po 2003 roku - antywojennych. Na szerszym planie, efektem lat 60. są niewyobrażalna liberalizacja mediów oraz dyktatura politycznej poprawności.

To jest miejsce, gdzie radykalni spadkobiercy hippisów roku 1967 i zaangażowanych politycznie punków roku 1977 stają obok siebie ramię w ramię. Jedno ich tylko różni od pokoleń ich poprzedników, dziś zwykle wygodnie zasiadających w fotelach renomowanych uczelni lub rozmaitych organizacji po obu stronach Atlantyku. Mogą być pewni bezkarności, bo mają po swojej stronie legiony adwokatów i media, które każde otarcie naskórka odtrąbią jako dotkliwe obrażenia odniesione w starciu z siłami faszystowskiego reżimu.

Kiedyś trzeba było mieć jaja, żeby wyjść naprzeciw karabinom Gwardii Narodowej, policyjnym pałkom i granatom z gazem łzawiącym lub publicznie rzucić kilka "fucków" i nazwać królową - kretynką. Dziś może to zrobić każdy głupi, byle pustogłowa celebrity w rodzaju Paris Hilton, bo to jest cool. I włos jej z głowy nie spadnie. Odwaga nie jest dziś towarem, za który ktokolwiek dałby nawet złamanego centa czy pensa. To także jedna ze zdobyczy czasów kontestacji. Zarówno hippisowskiej, jak i punkrockowej.

Jerzy A. Rzewuski

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin