Ferrarella Marie - Bliski nieznajomy.pdf

(587 KB) Pobierz
255019487 UNPDF
MARIE FERRARELLA
BLISKI NIEZNAJOMY
ROZDZIAŁ 1
Miał delikatne, niewiarygodnie delikatne dłonie. Przesuwały się teraz powolutku po
jej ciele, muskając je, niczym ciepła letnia bryza. To były dłonie kochanka. Pieściły ją,
głaskały, a ich dotyk sprawiał, że nieomal jęczała z rozkoszy.
Intuicyjnie wiedziała, była pewna, że to silne dłonie. Z łatwością mogłyby uczynić
krzywdę, gdyby kierował nimi niepohamowany gniew, agresywny impuls. Tym cudowniejsze
było to, że potrafił jej dotykać w ten delikatny, aksamitny niemal sposób.
Jak gdyby oddawał jej cześć.
Jak gdyby kochał się z nią tylko dłońmi, a właściwie tylko czubkami palców.
Ale on kochał się z nią naprawdę. Naprawdę!
Nie mogła już tego znieść i z jej ust wydobyło się nieco drżące westchnienie, jakby
wypełniająca ją rozkosz musiała znaleźć ujście, jakby ją rozsadzała od środka, chcąc
wydostać się na zewnątrz. I wtedy jego dłonie zaprzestały swojej delikatnej wędrówki po jej
ciele. Ustąpiły miejsca wargom, jakby wiedziały, że pieszczota warg jest jeszcze
delikatniejsza, jeszcze bardziej aksamitna...
Zadrżała, czując, jak przesuwają się tropem, który zaledwie chwilę temu wyznaczyły
opuszki jego palców.
Przed chwilą, który wydawała się jej wiecznością...
Tylko dlaczego nie może go zobaczyć?
Dlaczego nie może zobaczyć jego twarzy, skoro każda komórka jej ciała go czuje, zna
i pragnie? Niezależnie od tego, jak bardzo się starała, nie była w stanie go dostrzec,
pochwycić, rozpoznać. Jego tożsamość pozostawała nieodgadniona.
Mimo szeroko otwartych oczu, mimo wysiłku, jaki czyniła, by go ujrzeć, nie widziała,
wyczuwała tylko, całą sobą wyczuwała. Było tak, jakby coś w środku, coś, nad czym nie
miała władzy, powstrzymywało ją przed zobaczeniem go.
Nie, nie był kimś obcym. Jakże mógł być? Wiedziała, kim jest, przynajmniej w głębi
swego serca. Gdzieś w sekretnych zakamarkach umysłu zawsze wiedziała, że przybędzie. Że
ją odnajdzie i rozpozna w największym tłumie, gdy przyjdzie odpowiedni czas. Niezależnie
od tego, kim jest, był jej bratnią duszą, jej wybrańcem, mężczyzną, któremu była
przeznaczona od samego początku. Przeznaczona do miłości aż po kres.
Więc dlaczego nie może go zobaczyć, skoro jej dusza tak dobrze go zna? Skoro zna go
jej serce?
Gayle Conway wyprostowała się, wyciągnęła, usiłując odwrócić głowę, by za wszelką
cenę coś dojrzeć. Cokolwiek. Ale przygniatał ją jakiś ciężar. Coś obcego, nieprzyjemnego -
przytrzymywało ją, nie pozwalało na jakikolwiek ruch. Była tak wyczerpana, że nie mogła
oddychać. A jednak, ostatnim wysiłkiem woli, postarała się pozbyć żelaznych obręczy
spinających jej ręce.
Rozkosz zastąpiło uczucie dojmującej straty, rozlewając się po jej ciele niczym
atrament po jasnym materiale.
Jego już nie było.
Zniknął, ulatniając się niczym dym z wygasłego ogniska, jakby nigdy nie istniał. Ale
istniał! Wiedziała, że istniał. Był tak samo realny jak ona. A teraz została sama, uwięziona w
swoim osamotnieniu i tęsknocie.
Jęk, który tym razem wydobył się z jej ust, nie był jękiem rozkoszy. Wyrażał smutek z
powodu bolesnej straty i niespodziewanego opuszczenia. I nagle dołączył się do niego jakiś
inny dźwięk, inny głos.
Coś... ktoś...
Wołał do niej. Wydobywał ją z tej duszącej ciemności, w której była pogrążona.
Ciężar, który ją przygniatał, zelżał, po czym powoli zaczął się unosić. Poczuła na
sobie czyjeś dłonie. Ale tym razem nie były to delikatne dłonie kochanka, lecz szorstkie,
nerwowe, przywołujące ją nazbyt pospiesznie do jakiejś innej rzeczywistości, do której wcale
nie miała ochoty powracać. Czuła, jak obce dłonie pocierają jej ramiona, nogi, przywracając
im kolory i siłę. Ścierając z niej ostatnie wspomnienie tamtych dłoni...
Próbowała rozpoznać głos, wypowiadający natarczywie jej imię. Należał on jednak do
kogoś, kogo nie znała. To był obcy głos.
- Gayle, proszę, obudź się. Kochanie, proszę, otwórz tylko oczy. Spójrz na mnie,
proszę, Gayle!
Palce. Delikatne palce, które nie wędrowały już po jej ciele, lecz splatały się z jej
palcami. Znowu jakieś słowa, mamrotane pospiesznie, gorączkowo.
Błaganie? Modlitwa?
Modlitwa. Ktoś się modlił. Bardziej wyczuwała, niż słyszała żarliwe słowa, które ktoś
zdawał się wsączać wprost do jej podświadomości.
Próbowała otworzyć oczy, ale nie była w stanie. Powieki nie unosiły się, jakby zostały
zaklejone na zawsze albo... zarosły.
Musi otworzyć oczy, żeby zobaczyć, kto się z nią kochał. Musi odkryć mężczyznę,
który tak nagle ją zostawił.
Pomaleńku, z największym trudem zaczęła wydobywać się z głębokiej otchłani.
Szczęśliwie pozbyła się ciężaru, który odbierał oddech i zagrażał jej życiu. Jeszcze chwila,
jeszcze kilka coraz głębszych oddechów, i wszystko będzie dobrze. Otrząśnie się z
samotności i zespoli z mężczyzną, którego namiętność aż tak rozpaliła jej zmysły. Czuła, jak
jej ciało znowu się rozgrzewa. Staje się ciepłe, coraz cieplejsze, jakby dotykały go promienie
słońca.
Promienie słońca.
To słońce rozgrzewa jej twarz i jej ciało. Słońce, nic ponadto.
Uświadomienie sobie tego faktu tylko wzmogło pustkę w jej duszy.
Coś mokrego stoczyło się z rzęs i spłynęło po policzkach. Gayle otworzyła oczy i
zobaczyła pochylone nad sobą zatroskane, przestraszone twarze.
Skupiła się na moment, by je rozpoznać. To byli Sam i Jake. Uczucie pustki nieco się
zmniejszyło, gdy poznała twarze dwóch starszych braci.
A potem zobaczyła jeszcze kogoś.
Taylor Conway niełatwo ulegał emocjom, ale w ciągu ostatnich dwudziestu minut nie
był w stanie zapanować nad ogarniającym go panicznym lękiem i przerażeniem. Zawładnęły
nim bez reszty, mimo że przez cały ten czas toczył rozpaczliwą walkę. Starał się sztucznym
oddychaniem wtłoczyć powietrze w płuca swojej żony. Odmawiał w duchu wszystkie
modlitwy, jakie zdołał sobie przypomnieć, i zawierał układy z Bogiem, którego dotychczas
nie miał okazji poznać osobiście.
Gayle nie może umrzeć! Nie teraz. Nie może jej stracić w ten sposób. Nie może jej
stracić w żaden sposób. Nie zgadza się na to, by ją stracić.
Nigdy wcześniej nie odczuwał prawdziwego strachu. Teraz się bał. Strach miał
metaliczny, gorzki smak, gorszy od wszystkiego, co kiedykolwiek próbował. Niemal go
dławił.
Tak jak morze omal nie zdławiło życia Gayle.
Ale żyła. Jej pierś opięta zielonym kostiumem kąpielowym, z trudem, bo z trudem, ale
zaczęła się poruszać. Dzięki Bogu, oddycha. Taylor uświadomił sobie, że nigdy dotąd nie
zdarzyło mu się wzywać imienia Bożego, ale to nie miało teraz znaczenia. Nic nie miało
znaczenia, dopóki Gayle żyła.
Zakaszlała, a woda trysnęła z jej ust i nosa. Taylorowi zakręciło się w głowie, nie
bardzo zdawał sobie sprawę, że ma oczy pełne łez. Dopiero teraz zaczęło do niego w pełni
docierać to, co mogło się stać.
Gayle dźwignęła się z wysiłkiem. Spróbowała usiąść. Niemal się uśmiechnął. Tak, to
była jego Gayle. Bojowniczka. Nie widziała powodu, by leżeć. Położył jej rękę na ramieniu.
- Nie próbuj wstawać - powiedział łamiącym się głosem. Ale cóż to, u licha?
Wyglądało na to, że się go przestraszyła.
Przyjrzał się jej szybko. Tuż pod jasną linią włosów na czole widniało rozcięcie. To by
wyjaśniało, dlaczego nie wypłynęła na powierzchnię. Musiała uderzyć głową w bok łodzi,
gdy zanurkowała, skoczywszy do lekko wzburzonej wody. Rana wciąż krwawiła. Krew
ściekała jej z twarzy, mieszając się z wodą na pokładzie.
Teraz, gdy już była bezpieczna, Taylor poczuł, że jeszcze chwila, a cała
nagromadzona pół godziny wcześniej wściekłość znajdzie sobie ujście. Ale nie mógł na nią w
tej chwili krzyczeć, żądać wyjaśnień, co, u diabła, sobie myślała, wykonując taki kaskaderski
numer. Nie teraz, gdy jest jeszcze taka blada i słaba.
- Sam, gdzie jest apteczka? - Odwrócił się do szwagra. Ale Jake go uprzedził. W
końcu był tu gospodarzem.
To on zaprosił ich na swoją żaglówkę.
- Tutaj. - Ukląkł przy Taylorze i otworzył ciemnoniebieskie blaszane pudełko. - Czego
potrzebujesz?
- Czegoś do zatamowania krwi. Ta rana mi się nie podoba. - Taylor znalazł w
zardzewiałym pudełku ostatni kawałek plastra i nakleił go na rozcięcie.
Zmarszczył brwi. Na Boga, ależ go wystraszyła. Naprawdę był przerażony. Teraz, gdy
najgorsze już minęło, gdy leżała na pokładzie łodzi brata, żywa i przytomna, zdał sobie
sprawę, że serce mu łomocze i cały się trzęsie. Gdyby nie kochał jej tak bardzo, dostałaby
teraz za swoje. Wciąż jeszcze może to zrobić, po prostu dla zasady.
Wstrząśnięty Jake podniósł się, trzymając w ręce apteczkę. Podał ją Samowi. Ten
spojrzał podejrzliwie na siostrę. Wciąż była bardzo blada.
- Czy ona... - zaczął.
- Nic mi nie jest - przerwała mu, machnąwszy ręką, jakby chciała opędzić się od
natrętnej muchy.
Dlaczego mówią o niej tak, jakby była w innym wymiarze? Jest przecież tutaj. Chyba
obaj bracia doskonale wiedzą, jak bardzo nie cierpi być przedmiotem zainteresowania,
nienawidzi szumu wokół siebie. Przynajmniej myślała, że nie cierpi... tak, nie cierpi.
Chociaż odzyskała świadomość, miała wrażenie, że jej głowa tkwi w kokonie z waty.
Zmrużyła oczy, skupiając wzrok na mężczyźnie, który wstał z klęczek.
- Sam... - zawahała się.
Mgła zasnuwająca jej mózg zaczęła powoli opadać. Sam był jej bratem. Jednym z jej
braci. Zabawne, że przez chwilę tego nie pamiętała. Wyobrażała sobie, co by powiedział,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin