Rozdział 1 .doc

(34 KB) Pobierz

Rozdział pierwszy

Fale bólu, jak odpływy i przypływy.

Właściwie życie nie może być już piękniejsze. Jego zimne palce na mojej skórze. Upojna woń jego oddechu. Ten jego niewymowny, niemożliwy, niepojęty wdzięk. Czego jeszcze mogłabym żądać do pełnego szczęścia… Może jeszcze tylko jednego.

- Bello, głuptasie! Co ty robisz? – Edward zaśmiał się, gdy pewnego razu znowu wpadłam w jego silne ramiona, przyciskając się do twardej piersi. – Naprawdę, nie jesteś w stanie zrobić kroku, nie ściągając na siebie jakiegoś niebezpieczeństwa.
- Jeszcze żyję… - mruknęłam w kierunku jego ciała i pogratulowałam sobie tego, czasem jednak przydatnego, talentu - ciągłego potykania się o własne stopy, jakby były niczym więcej, niż zupełnie zbędnym przedłużeniem mojego tułowia.
- Co ty byś beze mnie zrobiła! – Chichot sprawił, że całe jego ciało zatrzęsło się i przytuliłam się jeszcze bliżej do tego cudownego chłodu.
Jak zawsze ostrożnie rozluźnił mój mocny uścisk i przezornie postawił mnie na własne nogi. Przez moment byłam skłonna pozwolić im na lekkie dygotanie, a później udawać omdlenie, byleby móc tylko znowu znaleźć się w jego ramionach. Natychmiast by to zauważył. Te złote oczy były o wiele za uważne, a moje zdolności aktorskie stanowczo zbyt kiepskie… Nawet, jeśli krztuszenie się powietrzem nie wymagało ode mnie prawdziwej gry aktorskiej.
- Jakim zawodem byłoby stracić cię, po tych wszystkich wysiłkach zachowania przy życiu, bo nie umiesz porządnie chodzić – tchnął w moją twarz. W jego oczach czaiła się zarówno głęboka miłość, jak i poważna groźba. Mówiły: „Nie chcę i nie mogę cię stracić!”, ale tak samo wyraźnie nakazywały: „Jeśli cię stracę, to ty będziesz za to odpowiedzialna. Nie dopuść, by to się stało!”
W głowie znów mi się kręciło od upajającej bliskości, do której prawdopodobnie nigdy nie przywyknę. Wszystko, co wypełniało moje myśli, wirowało w zamęcie. Już to znałam. Jedno spojrzenie na niego wystarczyło, aby wzbudzić we mnie to uczucie. Jednak to, co nastąpiło później, było nowe. Zamiast, jak zwykle, spokojnie osłabnąć, gdy Edward lekko się odsunął, wirowanie dopiero wzrastało. Widok zamazał się, jakbym rzeczywiście znajdowała się w wodzie… Pod wodą. Wirowało za moimi oczami i głęboko w mózgu. Szumiało mi w uszach. Woda była ciemna, jak nocą, i zimna. Wszystko powyżej mojego gardła odczuwałam jako odłamki lodu.
I wtedy ten ból zaatakował po raz pierwszy.
Wcześniej także miewałam bóle głowy. Raz gorsze, innym razem mniej dokuczliwe. Nigdy jednak tak uwydatnione, przyćmiewające wszystko inne. Zimno, woda… Wobec takiego bólu te trywialne troski raptownie zbladły. Zniknął ostatni prześwit, pozostawiony przez czarną otchłań wody. Szum w uszach przeszedł w rozdzierający wrzask. Nie mogłam już stwierdzić, czy moje oczy są nadal otwarte, czy zamknięte. Nie potrafiłam dłużej myśleć, oddychać, odróżnić góry od dołu, strony lewej od prawej, przodu od tyłu. Widocznie nie mogłam już dłużej stać, bo obudziłam się w łóżku.

Przebudzenie to może złe słowo. Ja nigdy nie spałam. Przez to, co mi się stało, nie byłam więcej w stanie brać w jakikolwiek sposób udziału w tym, co działo się dookoła mnie. Zamiast w marzeniu sennym lub w koszmarze, znajdowałam się w moim własnym świecie złożonym z cierpienia. Oczywiście, wolałabym śnić koszmary. Moje prawdziwe przebudzenie polegało na stopniowym osłabieniu bólu, uczuciu ulgi.
Gdy otworzyłam oczy, wszystko dookoła mnie było białe, co stanowiło przyjemną odmianę po głębokiej czerni moich poprzednich wizji. Ściany pokrywała sterylna biel, łóżko natomiast było nieco przybrudzone, lecz nadal białe, szeroka koszula nocna miała biało-szarawą barwę, nawet nieustannie ściśnięte wargi Charliego zdawały się nienaturalnie białe, a skóra Edwarda jak zawsze odcinała się owym pięknym, szlachetnym tonem, również podchodzącym pod biel.
Gdzieś na krawędzi mojej świadomości przyszło mi na myśl, iż coś się ze mną nie zgadza. Umysł podpowiadał ciężkim głosem, że chyba jestem chora. Jednak mojej uwagi domagały się ważniejsze problemy, więc tę beztroską część mojego mózgu zadawalałam argumentem, że ktoś już się o mnie zatroszczył. W chwili, w której otworzyłam oczy i zaczęłam od razu mrużyć je w białym, szpitalnym świetle, natychmiast zapanował wokół mnie chaos. Na moich policzkach wykwitły płomienne rumieńce. Głosy dziko na mnie napierały, wszystkie spojrzenia były we mnie utkwione, tak natarczywie, że właściwie marzyłabym o tym, by znowu przymknąć powieki, gdyby sama twarz Edwarda z tą rozpaczliwą udręką na niej wypisaną nie wyglądała tak przejmująco. Nie odrywając od niej wzroku, otworzyłam usta, by rozwiać te troski. Niezależnie od tego, jak silne emocje mogły malować się również na mojej twarzy, Edward nie powinien być zmuszony do zamartwienia się o mnie. Bałam się również paniki widocznej w oczach Charliego.
- Czuję się dobrze – wymamrotałam. Słowa paliły moje gardło żywym ogniem i czułam rozrywający ból, nieporównywalny jednak nawet w przybliżeniu z męczarnią ostatnich… minut? Godzin? Dni? Jeszcze przy tym miotającym mną wstrząsie, przypuszczałam z przeraźliwą jaskrawością, dlaczego moje gardło jest tak skurczone. Przypomniałam sobie dokładnie męczący krzyk, który stanowił tylko tło dla cierpienia i bólu, zdawałam sobie jednak sprawę z jego nieustającej obecności.
Wrzasnęłam.
I znowu zaczęłam się miotać.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin