Baxter Stephen - Xeelee Sequence Tom 1 - Tratwa.pdf

(1212 KB) Pobierz
Baxter Stephen-Xeelee Sequence 1-Tratwa
Stephen Baxter - Tratwa
Stephen Baxter
Tratwa
(tłumaczyła Anna Krawczyk-Łaskarzewska)
Pragnę wyrazić podziękowania Larry’emu Nivenowi, Davidowi Brinowi i Ericowi Brownowi, którzy zadali sobie
trud przeczytania i dokładnego skomentowania wersji roboczych tej powieści oraz zawartego w niej opisu wyimaginow-
anego wszechświata; ich wkład wydatnie podniósł jakość mojej pracy. Dziękuję również Arthurowi C. Clarke’owi, Bobowi
Shawowi, Charlesowi Sheffieldowi, Joe Haldemanowi i Davidowi Pringle’owi za pochwały i zachęty. Mam też wielki dług
wdzięczności wobec Malcolma Edwardsa, redaktora w wydawnictwie Grafton, który cierpliwością! pieczołowitą dbałością
znacznie przyczynił się do powstania tej książki.
ROZDZIAŁ 1
Kiedy w odlewni doszło do implozji, Rees poczuł wielką ciekawość świata.
Szychta zaczęła się normalnie: Sheen, kierowniczka zmiany, uderzyła pięścią w ścianę jego kabiny. Rees wygramo-
lił się z hamaka i na chwiejnych nogach krążył po zabałaganionym pomieszczeniu, żeby rozbudzić się na dobre.
Z zardzewiałego kurka leniwie popłynęła woda, kwaśna i mętna, jak wszystkie ciecze w warunkach minimalnej
grawitacji. Rees zmusił się do wypicia kilku łyków, a potem opryskał twarz i włosy. Wzdrygnął się na myśl, ilu ludzi myło
się w owej wodzie od czasu pozyskania jej z chmury. Upłynęło już kilkadziesiąt szycht od ostatniej dostawy świeżych pro-
duktów z Tratwy; przestarzały system utylizacji odpadków na Pasie zaczynał szwankować.
Rees przeżył piętnaście tysięcy szycht, był ciemnowłosy, szczupły, dość wysoki i, niestety, nadal rósł. Włożył
zaplamiony, jednoczęściowy kombinezon, który robił się dla niego zbyt krótki. Rodzice na pewno zwróciliby na to uwagę.
Zasmucił się. Ojciec żył niewiele dłużej niż matka, zmarł kilkaset szycht temu z powodu niewydolności serca i ogólnego
wyczerpania.
Uwiesiwszy się jedną ręką na framudze drzwi, Rees zerknął na małą, zbudowaną z żelaznych ścian kabinę. Przy-
pomniał sobie, jaka wydawała się zatłoczona, kiedy mieszkał w niej wspólnie z rodzicami.
Odpędził od siebie ponure myśli i wcisnął głowę w wąską szczelinę między drzwiami.
Przez chwilę mrugał oczami, oślepiony przesuwającym się światłem gwiazd. W powietrzu wyczuwało się swąd
jakby palonego mięsa. Czyżby pożar?
Kabina Reesa połączyła się z pomieszczeniem sąsiada kilkumetrowym odcinkiem postrzępionego sznura i ka-
wałkami zardzewiałych rur. Młodzieniec wspiął się metr po linie i zawisł na niej, ogarniając wzrokiem otoczenie, aby od-
kryć źródło przykrego zapachu.
Powietrze Mgławicy było, jak zwykle, zabarwione na krwistoczerwono. Rees próbował ocenić ową czerwień, może
uległa pogłębieniu od ostatniej zmiany?
Jednocześnie nerwowo zerkał na obiekty porozrzucane w przestrzeni Mgławicy. Chmury przypominały garstki sza-
rawego sukna rozproszone w powietrzu. Spadał między nimi powolny, nie kończący się deszcz gwiazd, które docierały aż
do Rdzenia. Blask rozciągających się na milę kulistych obiektów kontrastował z ulotnymi cieniami pojedynczych drzew.
Plamy rzucane na chmury przybierały kształt wielorybów. Gdzieniegdzie pojawiał się błysk, oznaczający kres krótkiej eg-
zystencji jakiejś gwiazdy.
Ile ich jeszcze pozostało?
Będąc dzieckiem, Rees zawisał między linami i, szeroko otworzywszy oczy, cierpliwie liczył gwiazdy. Teraz po-
dejrzewał, że nie istnieje określona liczba, zapewne było ich więcej niż włosów na głowie... albo myśli czy słów, które miał
ochotę wypowiedzieć.
Uniósł głowę i przeszukiwał wzrokiem wypełnione gwiazdami niebo. Miał wrażenie, że jest zawieszony w wielkim
obłoku światła. Gwiezdne obiekty w miarę oddalania się przypominały świetliste punkciki, a niebo wyglądało jak błyszc-
ząca czerwienią i żółcią zasłona.
Przez rozrzedzone powietrze Ress nadal czuł swąd spalenizny. Okręcił sznurem palce nóg i uwolnił ręce. Czekał
biernie, aż wirowy ruch Pasa wyprostuje mu plecy i z nowej pozycji przyglądał się swemu domowi.
Pas był okręgiem o szerokości mniej więcej ośmiuset metrów. Składały się nań rzędy podniszczonych domostw i
miejsc pracy połączonych systemem lin i rur. W środkowej części Pasa znajdowała się kopalnia, schłodzone jądro gwiazdy
szerokie na sto metrów.
Na jego powierzchnię opadały kable dźwigowe, które co sekunda zeskrobywały z menisku metr rdzy.
Tu i ówdzie znajdowały się masywne, pomalowane na biało, metalowe wyloty dysz.
Co kilka minut każda z gardzieli wyrzucała kłąb pary i wówczas Pas niepostrzeżenie nabierał szybkości, skutecznie
przeciwstawiając się oporowi powietrza.
Rees uważnie obejrzał wyszczerbioną krawędź najbliżej położonej dyszy. Została przytwierdzona do dachu kabiny
sąsiada. Sądząc po wyglądzie brzegu dyszy, najwyraźniej ktoś ciął i spawał metal w dużym pośpiechu. Jak zwykle, Rees
1 / 94
418746513.004.png
 
Stephen Baxter - Tratwa
zaczął snuć domysły. Da jakiego statku czy innego pojazdu zabrano to urządzenie? Kim byli ludzie, którzy zdecydowali
sieje odciąć? I w jakim celu zjawili się tutaj?
Kolejny podmuch ognia uderzył ciepłem w twarz. Rees potrząsnął głową. Usiłował skoncentrować myśli.
Właśnie odbywała się zmiana szychty, więc przed większością chat w Pasie panowało spore ożywienie. To
zmęczeni, oblepieni brudem robotnicy udawali się na spoczynek do hamaków. Wokół odlewni, około ćwierć obwodu Pasa
od miejsca, w którym stał Rees, kłębił się dym. Jacyś ludzie raz po raz znikali w szarawej mgle, a potem wynurzali się z
niej, ciągnąc po ziemi bezwładne, poczerniałe tobołki wielkości człowieka.
Czyżby zwęglone ciała?
Z cichym okrzykiem Rees skulił się, chwycił linę i zaczął szybko pełzać nad studniami grawitacyjnymi dachów i
ścian kabin, aby dotrzeć do odlewni.
Zatrzymał się na skraju kulistego oparu. Smród palonego mięsa sprawił, że jego pusty żołądek zaczął się buntować.
Z mgły wynurzyło się, jak we śnie, dwoje ludzi, którzy nieśli duży, zakrwawiony tobołek o nieokreślonej zawartości. Rees
znalazł mocny punkt zaczepienia i ruszył ratownikom z pomocą.
Omal nie cofnął się z obrzydzenia, gdy zostały mu w rękach płaty zwęglonego mięsa.
Bezwładną postać owinięto poplamionymi kocami i ostrożnie odciągnięto na bok.
Jeden z ratowników wyprostował się przed Reesem, z pokrytej sadzą twarzy wyzierały białka oczu.
Dopiero po chwili Rees rozpoznał Sheen, kierowniczkę szychty. Kontakt Sheen z gorącymi, poczerniałymi ciałami
zbudził nieokreślone sensacje w brzuchu Reesa. Nie mógł jednak oderwać oczu od kropelek potu na umazanych krwią
piersiach kobiety. Było mu wstyd, że nawet w takiej chwili obserwuje ją.
- Spóźniłeś się - powiedziała schrypniętym, prawie męskim głosem.
- Przepraszam. Co się stało?
- Implozja. A co myślałeś? - Odgarnąwszy z czoła spalone włosy, odwróciła się i pokazała całun dymu. Teraz Rees
mógł już dostrzec zarysy odlewni. Sześcienna forma zakładu uległa zniekształceniu, jakby zmiażdżyła go dłoń olbrzyma.
- Na razie dwóch zabitych - powiedziała Sheen. - Cholera. To już trzeci wypadek w ciągu ostatnich stu szycht.
Gdyby Gord budował wystarczająco mocne konstrukcje, nie musiałabym zeskrobywać swoich pracowników jak zgniłe
kawałki mięsa. Cholera, cholera!
- Co mam robić? Odwróciła się i rzuciła Reesowi gniewne spojrzenie. Poczuł, że czerwieni się z zakłopotania i stra-
chu. Irytacja Sheen trochę osłabła.
- Pomóż nam wyciągnąć resztę. Trzymaj się mnie, to nic ci się nie stanie.
Spróbuj oddychać przez nos.
Stanęła plecami do Reesa i ponownie zanurkowała w rozprzestrzeniający się kłąb dymu. Rees wahał się tylko przez
chwilę, a potem szybko rzucił się w ślad za nią.
Zwłoki uprzątnięto i wyrzucono w powietrze Mgławicy, podczas gdy ranni zostali zabrani przez rodziny i położeni
w poczekalniach. Pożar w odlewni udało się ugasić i wkrótce przestał się z niej wydobywać dym. Gord, główny inżynier
Pasa, niewysoki, jasnowłosy mężczyzna, podczołgał się do zgliszcz. Kręcąc żałośnie głową, zaczął opracowywać plan od-
budowy odlewni. Rees zauważył, iż krewni zabitych i rannych spoglądają na Gorda z nienawiścią. Chyba nie powinni
obwiniać inżyniera za implozję?
Ale jeśli nie Gorda, to kogo?
Szychta Reesa została odwołana. Na Pasie znajdowała się jeszcze jedna odlewnia, oddalona od dymiących zgliszcz
o sto osiemdziesiąt stopni. Rees miał się tam pojawić podczas kolejnej roboczej zmiany, na razie jednak był wolny.
Powoli ruszył z powrotem do kabiny. Przyglądał się jak urzeczony śladom krwi, które zostawiał na linach i dachach.
Odnosił wrażenie, że głowę nadal wypełnia mu dym.
Zatrzymał się na kilka minut u wejścia do kabiny, ale czerwone, niestałe światło gwiazd wydawało się niemal
równie gęste jak dym. Czasami wprost nie dawało się oddychać powietrzem Mgławicy.
Ach, gdyby niebo było błękitne, pomyślał. Ciekawe, jak wygląda błękit... Ponoć gdy jego rodzice byli dziećmi, na
obrzeżach Mgławicy, daleko za chmurami i gwiazdami, mogli jeszcze dostrzec niebieski odcień nieba, tak przynajmniej
twierdził ojciec. Rees zamknął oczy i próbował wyobrazić sobie kolor, którego nigdy nie widział. Błękit przywodził mu na
myśl chłód i czystą wodę.
Od czasów jego ojca świat bardzo się zmienił. Dlaczego? I czy znowu ulegnie zmianie? Czy powróci błękit i inne
chłodne barwy? A może czerwień nabierze intensywności, aż w końcu zacznie przypominać zranione ciało?
Rees opuścił się na linie do swojej kabiny i odkręcił kurek. Zdjął uniform i zaczął szorować plamy z krwi do bólu.
Płaty mięsa odrywały się od trzymanego w rękach ciała niczym skórka od zgniłego owocu, kości jaśniały bielą.
Leżał w hamaku z otwartymi oczami i przypominał sobie pożar.
W oddali trzykrotnie zabrzęczał dzwonek. Minęła dopiero połowa szychty. Rees musiał jeszcze wytrzymać półtorej
szychty, całe dwanaście godzin, aby mieć pretekst do opuszczenia kabiny, ale czuł, że zwariuje, jeśli zostanie w niej choćby
chwilę dłużej.
Zsunął się z hamaka, włożył kombinezon i wymknął się z kabiny. Najkrótsza droga do baru „U Kwatermistrza”
prowadziła obok zniszczonej odlewni. Rozmyślnie skierował się w drugą stronę.
2 / 94
418746513.005.png
 
Stephen Baxter - Tratwa
W Pasie żyło zaledwie kilkaset osób. Na skutek ostatniej katastrofy musiała ucierpieć niemal każda rodzina. Z kabin
dobiegały odgłosy cichego płaczu i okrzyki bólu.
Niektórzy ludzie wychylali się z okien oraz umocowanych na zewnątrz hamaków i kiwali głowami na jego widok.
Rees mieszkał sam i przeważnie zadowalał się własnym towarzystwem, ale znał prawie wszystkich ludzi na Pasie.
Zatrzymywał się na krótko przy kabinach bliższych znajomych. W każdej ktoś cierpiał lub umierał. Wkrótce jednak
przyśpieszył kroku, gdyż zaczęło mu doskwierać poczucie osamotnienia.
Szeroki na dwadzieścia metrów bar „U Kwatermistrza” był jednym z największych budynków na terenie Pasa. Od
frontu wisiały sznury, po których klienci wspinali się do środka, a przy przeciwległej ścianie stał barek.
Podczas tej szychty lokal był zatłoczony. Odór alkoholu i trawki, wrzawa i ścisk rozgrzanych ciał sprawiły, że Rees
poczuł się tak, jakby wyrżnął w ścianę. Jame, barman o gęstej, siwiejącej brodzie, ochoczo przygotowywał trunki, zanosząc
się ochrypłym śmiechem.
Rees stał z boku gwarnego tłumu. Nie czuł się dobrze wśród roześmianych, podchmielonych ludzi, z niechęcią
myślał jednak o powrocie do pustego domu. Mimo to postanowił opuścić bar.
- Rees! Zaczekaj... - To była Sheen. Przecisnęła się przez stojącą na środku grupę mężczyzn. Jeden z nich, zwalisty,
budzący onieśmielenie górnik zwany Rochem, przywoływał kobietę pijackim bełkotem. Sheen miała policzki wilgotne od
rozgrzanego powietrza. Zdążyła już obciąć spalone włosy, a czysta, kusa tuniczka nadawała jej schludny wygląd. Dym,
którego nawdychała się podczas akcji ratunkowej, wciąż jeszcze wywoływał u niej chrypę. - Widziałam, jak wchodziłeś.
Masz. Chyba ci się przyda. Podała Reesowi małą czarkę z drinkiem.
- Właśnie miałem wychodzić... - Rees poczuł się niezręcznie.
- Wiem. - Podeszła bliżej i bez uśmiechu przycisnęła naczyńko do piersi Reesa. - Tak czy owak, napij się. - Kontakt
z ciałem Sheen sprawił, że Rees poczuł ciepło w podbrzuszu.
Zastanawiał się, dlaczego jej pole grawitacyjne tak bardzo wyróżnia się zapachem. Zauważył, że kobieta ma nagie
ramiona.
- Dzięki. - Wziął czarkę i zaczął sączyć napój, czuł na języku gorący trunek. - Chyba rzeczywiście potrzebowałem
czegoś takiego.
- Dziwak z ciebie, prawda, Rees? - Sheen obserwowała go z nie ukrywanym zaciekawieniem.
- Jak to, dziwak? - Odwzajemnił jej spojrzenie. Zauważył, że skóra pod oczami Sheen jest zupełnie gładka. Ud-
erzyła go myśl, że ta kobieta w gruncie rzeczy nie jest od niego o wiele starsza.
- Stronisz od ludzi. - Wzruszył ramionami. - Posłuchaj, powinieneś z tego wyrosnąć.
Potrzebujesz towarzystwa. Jak wszyscy. Zwłaszcza po takiej paskudnej zmianie.
- Co miałaś wtedy na myśli? - zagadnął znienacka.
- Kiedy?
- Podczas implozji. Powiedziałaś, że trudno jest budować wystarczająco mocne konstrukcje dla tego wszechświata.
- No i co z tego?
- Hm... a jaki jest ten inny wszechświat?
- Kogo to obchodzi? - Sheen ignorowała zapraszające okrzyki mężczyzn za swoimi plecami.
- Mój ojciec mawiał, że kopalnia wszystkich nas zabija. Ludzie nie powinni pracować tam na dole i czołgać się na
wózkach przy pięciu gie.
- Niezły z ciebie numer, Rees. - Sheen wybuchnęła śmiechem. - Ale szczerze mówiąc, nie mam nastroju do metafi-
zycznych spekulacji. Chcę tylko zalać się w trupa tym sfermentowanym napojem ze sztucznych owoców. Jeśli chcesz,
możesz się do nas przyłączyć albo idź wzdychać do gwiazd. W porządku?
Odeszła, rzuciwszy Reesowi badawcze spojrzenie. Potrząsnął głową, siląc się na uśmiech, gdy tymczasem ona
wróciła do swojej grupki. Rees dokończył drinka, przepchał się do barku, żeby odstawić pustą czarkę, i wyszedł.
Nad Pasem unosiła się ciężka chmura, która ograniczała widoczność do kilku metrów.
Towarzyszące jej powietrze było wyjątkowo kwaśne i rozrzedzone.
Gorączkowo napinając mięśnie, Rees czepiał się kolejnych sznurów, które wyznaczały granice jego świata. Wyk-
onał dwa pełne okrążenia. Mijał chatki i kabiny znane mu od dzieciństwa, w przelocie oglądał dobrze znajome twarze.
Miał wrażenie, iż jest uwięziony na Pasie, i oddychanie ubogim w tlen powietrzem rozsadza mu klatkę piersiową.
Zadręczał się pytaniami. Dlaczego materiały budowlane i konstrukcje stosowane przez człowieka okazywały się
nieodpowiednie w zetknięciu z siłami świata? Dlaczego ciała ludzkie są tak słabe wobec tych sił? Dlaczego rodzice umarli,
nie odpowiedziawszy mu na żadne z pytań?
Natłok myśli tworzył galimatias, w którym prześwitywały jednak okruchy racjonalnej postawy. Przecież rodzice
Reesa nie mieli lepszego rozeznania w sytuacji i, zanim ponieśli śmierć, byli w stanie przekazać synowi jedynie legendy:
dziecinne bajki o jakimś Statku, Załodze, o czymś, co nazywano Pierścieniem Boldera. Rodzice jednak akceptowali rzec-
zywistość. Wydawało się, że mieszkańcy Pasa, nawet ci najenergiczniejsi, na przykład Sheen, godzili się ze swoim losem.
Tylko Reesa prześladowały pytania i nie wyjaśnione wątpliwości. Dlaczego nie mógł żyć tak jak reszta? Dlaczego nie po-
trafił pogodzić się z obecną sytuacją i uzyskać akceptacji innych?
3 / 94
418746513.001.png
 
Stephen Baxter - Tratwa
Czując rozpryskujące się kropelki mgły, bezwładnie płynął unoszony powietrzem, obolałe ramiona domagały się
odpoczynku. W całym wszechświecie istniało tylko jedno urządzenie, z którym mógł porozmawiać i które potrafiłoby za-
reagować w sensowny sposób na jego pytania. To była koparka.
Rees rozejrzał się dookoła. Znajdował się w odległości mniej więcej stu metrów od najbliższej stacji wind, którymi
zjeżdżało się do kopalni. Przestał odczuwać ból w kończynach i ze zdwojonym animuszem poszybował w ich kierunku.
Wkrótce znalazł się na stacji. Za jego plecami nadal kłębiła się wilgotna mgła.
Nie zdziwił się, że miejsce całkowicie opustoszało. Zapewne wszyscy członkowie zmiany opłakiwali bliskich. Dop-
iero za dwie, trzy godziny można się będzie spodziewać nadejścia robotników o kaprawych oczach.
Stacja nie wyróżniała się prawie niczym wśród masy sześciennych budowli ze stali.
Jej centralny element stanowił potężny bęben, na który nawinięto cienką linę.
Bęben umocowany został na wyciągu skonstruowanym z nierdzewnego metalu, a z liny zwisało ciężkie, grubo
wyściełane krzesło z dużymi, naoliwionymi kółkami, zaopatrzone w oparcie dla głowy i szyi. Do podpórki z jednej strony
bębna przytwierdzono kwadratową płytę kontrolną o boku równym długości ręki. Znajdowały się na niej przełączniki i
tarcze wielkie jak ludzka pięść.
Rees szybko wystukał na klawiaturze polecenie obniżenia wyciągu i bęben zaczął wirować. Młodzieniec wślizgnął
się na krzesło i starannie wygładził ubranie. Na powierzchni gwiazdy każda fałda materiału robiła się ostra jak nóż. Na
płycie kontrolnej ponuro zabłysnęło czerwone światełko i dolna część kabiny rozsunęła się z cichym zgrzytem.
Przestarzała maszyneria mocno skrzypiała i piszczała, aż wreszcie bęben przekręcił się i zaczął spuszczać linę.
Rees upadł na podłogę stacji i wpadł w gęsty obłok. Wiedział, że krzesło opuszczane na linie będzie sunęło przez
mgłę, aż pokona dystans czterystu metrów dzielący je od powierzchni gwiazdy. Poczuł łagodny ucisk w żołądku, zawsze
reagował w ten sposób na zmianę grawitacji. Pas wirował nieco szybciej, niż wynosiła jego prędkość orbitalna, dla
zachowania w doskonałym stanie sieci kabin, lecz kilka metrów niżej siła dośrodkowa zanikała, toteż Rees przez chwilę
znajdował się w stanie nieważkości. Wylądował w studni grawitacyjnej jądra gwiazdy i szybko odzyskiwał wagę. Miał
wrażenie, że klatkę piersiową i brzuch uciska mu żelazny pancerz.
Pomimo coraz trudniejszych warunków odczuwał ulgę. Zastanawiał się, co by pomyśleli pracujący z nim ludzie,
gdyby go teraz zobaczyli. Decydować się na zjazd do kopalni w czasie wolnym od pracy... i po co? Żeby pogadać z
koparką?
Wyobraził sobie twarz inteligentnej, sceptycznej, pragmatycznie nastawionej do życia Sheen. Poczuł, że oblewa się
rumieńcem i był zadowolony, że jego zjazd do kopalni ukrywa mgła.
Kiedy wydostał się z oparów, zobaczył jądro gwiazdy. Była to porowata, żelazna kula o szerokości niespełna
pięćdziesięciu metrów, zniszczona na skutek działalności człowieka.
Lina, na której opuszczał się Rees, drapała żelazną powierzchnię, przesuwając się z szybkością metra na sekundę
podobnie jak inne sznury, równomiernie rozstawione wokół Pasa.
Rees opadał teraz wolniej. Wiedział, że znajdujący się czterysta metrów nad jego głową wyciąg napina się, żeby
przeciwdziałać silnemu przyciąganiu gwiazdy. Waga Reesa rosła w szybkim tempie, aż w końcu doszła do pięciu g, powo-
dując nieznośny ból w płucach.
Kółka krzesła zaczęły wirować z furkotem i krzesło opadło na ruchomą, żelazną powierzchnię. Wstrząs zaparł
Reesowi dech w piersiach. Lina błyskawicznie odczepiła się i ze świstem poszybowała z powrotem w kierunku mgły, gdy
tymczasem krzesło powoli toczyło się jeszcze kilka metrów i stanęło.
Przez chwilę Rees siedział, napawając się ciszą opuszczonej gwiazdy, i przyzwyczajał się do oddychania w nowych
warunkach. Gruba podkładka krzesła zapewniła bezpieczne lądowanie szyi, plecom i nogom; również krążenie krwi odby-
wało się bez zakłóceń.
Rees ostrożnie uniósł prawą rękę. Miał wrażenie, że przedramię ściskają żelazne obręcze, ale zdołał dosięgnąć płyty
kontrolnej na poręczy krzesła.
Lekko obrócił głowę w lewo, a potem w prawo. Był zupełnie sam, otaczał go metaliczny krajobraz. Powierzchnię
pokrywała gruba warstwa rdzy, usiana głębokimi na kilkanaście centymetrów dolinkami oraz malutkimi kraterami. Linię
horyzontu widział z odległości kilkunastu metrów. Rees miał wrażenie, iż przysiadł na czubku kopuły.
Pas oglądany przez warstwę chmur wokół gwiazdy przypominał szereg toczących się po niebie skrzyń, które
holowały kabiny i warsztaty, dokonując w ciągu pięciu minut pełnego obrotu.
Rees często rozważał kolejność wydarzeń, które doprowadziły do powstania tego krajobrazu. Aktywność gwiazdy
musiała się zakończyć przed wieloma stuleciami, zostało po niej powoli wirujące jądro z rozgrzanego do białości metalu.
W oceanie ciepła utworzyły się wysepki zakrzepłego żelaza, które zderzały się i stopniowo zlewały ze sobą.
Następnie wokół żelaza wykształciła się powłoka, która w miarę upływu czasu robiła się coraz grubsza i chłod-
niejsza. W trakcie tego procesu pęcherzyki powietrza ulegały zatrzymaniu, przez co w kuli powstały wgłębienia i tunele i
odtąd mogły ją penetrować istoty ludzkie. Na koniec ciężkie od tlenu powietrze pokryło lśniące żelazo patyną brązowego
tlenku.
Zapewne jądro gwiazdy już całkowicie wystygło, ale Rees lubił sobie wyobrażać, że czuje na powierzchni lekki żar,
resztki gwiezdnego ognia.
4 / 94
418746513.002.png
 
Stephen Baxter - Tratwa
Nagle wysoko w górze rozległ się jęk. Coś błyszczącego poszybowało w powietrzu i niezbyt mocno uderzyło w
zardzewiałą powierzchnię mniej więcej metr od krzesła Reesa, zostawiając świeży, o półtoracentymetrowej szerokości kra-
ter, który nie dymił z powodu silnego przyciągania gwiazdy. Z góry zaczęły teraz spadać z sykiem kolejne minipociski.
Jądro gwiazdy dudniło od wstrząsów.
Deszcz. Spadając w warunkach grawitacji wynoszącej pięć g, zamieniał się w grad parujących kulek.
Rees zaklął i wyciągnął rękę do płyty kontrolnej. Krzesło potoczyło się naprzód.
Na każdym wyboju i zagłębieniu zapierało mu dech w piersiach. Do najbliższego wejścia do kopalni wciąż bra-
kowało mu kilku metrów. Jak mógł być tak nieostrożny, żeby samotnie schodzić na powierzchnię, skoro istniało niebez-
pieczeństwo spadnięcia deszczu.
Grad stawał się coraz gęstszy, zasypując wokół całą powierzchnię. Rees skurczył się i czekał przykuty do krzesła, aż
deszcz go dosięgnie.
Wejście do kopalni miało kształt długiego prostokąta wyciętego w zardzewiałym żelazie. Krzesło powoli toczyło się
po łagodnej skarpie ku czeluściom gwiazdy.
Wreszcie Rees spostrzegł, że ma nad głową dach; odtąd nie groziły mu już deszczowe pociski.
Odczekał kilka minut, żeby uspokoić mocno bijące serce, a potem ruszył po płytkim, krętym zboczu. Światło
Mgławicy znikło, zastąpił je biały odblask umiejętnie rozstawionych lamp. Rees co pewien czas na nie zerkał. Nikt nie znał
zasady działania kuł wielkości pięści.
Najwyraźniej świeciły tutaj od stuleci bez czyjegokolwiek dozoru i tylko gdzieniegdzie można było zauważyć
ciemny klosz. Rees mijał nie oświetlone odcinki z drżeniem.
Jak zwykle wybiegał myślami w przyszłość. Zastanawiał się, kiedy górnicy będą zmuszeni pracować bez przestar-
załych lamp.
Po pięćdziesięciu metrach korytarza, który stanowił jedną trzecią obwodu gwiazdy, Rees dotarł do szerokiej, cylin-
drycznej komory. Jej dach kończył się mniej więcej dziesięć metrów pod powierzchnią gwiazdy. Ściany z nierdzewnego
metalu połyskiwały w świetle lamp. Tutaj było wejście do głównej części kopalni. Między ścianami komory znajdowały się
koliste otwory kanałów prowadzących do serca gwiazdy. W korytarzach krety, specjalne koparki, cięły i oczyszczały z
domieszek żelazo, a następnie przekazywały je na powierzchnię w łatwych do przerobu sztabach.
Funkcja ludzi na dole polegała na podejmowaniu decyzji, które wykraczały poza możliwości koparek, na przykład
ustalali normy wydobycia albo sterowali żłobieniem nowych korytarzy wokół zepsutych krzeseł. Zresztą niewielu ludzi
potrafiło robić coś więcej, aczkolwiek niektórzy górnicy, na przykład Roch, gustowali w pijackich przechwałkach, dotyc-
zących bohaterskich wyczynów w warunkach ekstremalnej grawitacji.
Z jednego kanału dochodził zgrzytliwy pomruk. Rees obrócił krzesło. Po chwili do oświetlonej komory bardzo
powoli wjechała maszyna, którą górnicy nazywali kretem.
Kret był cylindrem z metalu o matowej powierzchni, długim na około pięć metrów.
Poruszał się na sześciu naoliwionych kółkach. Na dziobie maszyny montowano rozmaite narzędzia tnące oraz po-
dobne do rąk szczypce, które zagłębiały się w gwiezdne żelazo. W tylnej części kreta znajdował się obszerny kosz
zawierający kilkanaście sztabek świeżo pozyskanego surowca.
- Status! - przywitał się Rees.
Kret zatrzymał się i cienkim, obojętnym głosem, który wydobywał się gdzieś ze środka poocieranego korpusu,
udzielił łatwej do przewidzenia odpowiedzi:
- Poważna awaria czujnika pomiarowego.
Reesowi często wydawało się, że gdyby wiedział, co oznacza ten krótki komunikat, pojąłby zagadkę otaczającego
go świata.
Z dzioba kreta wysunęło się ramię, które sięgnęło do koszy w tylnej części maszyny i wyciągnęło sztaby żelaza
wielkości głowy, a potem układało jedną na drugiej na podłodze komory. Rees przez kilka minut patrzył na pracę
urządzenia. Wokół narzędzi na dziobie, osi kół i zaczepów koszy znajdowały się wyraźne ślady po spawaniu, również
powłoka kreta miała siatkę długich, cienkich nacięć, które wskazywały, w jakich miejscach dawno temu oderwano poszc-
zególne mechanizmy. Rees spod półprzymkniętych powiek obserwował szeroki, cylindryczny korpus maszyny. Co
przytwierdzono kiedyś do wgłębień na kadłubie?
W przebłysku intuicji wyobraził sobie, że silniki, które utrzymują Pas na właściwej orbicie, są przymocowane do
kreta. W umyśle Reesa poszczególne części poruszały się dookoła, łączyły i rozłączały ze sobą w najbardziej niewiary-
godny sposób. Czy kiedyś silniki naprawdę stanowiły część korpusu kreta? Czy był to dawniej rodzaj maszyny latającej,
którą przystosowano do pracy na dole? Może do owych wgłębień pasowały inne urządzenia?
Urządzenia, których od dawna nie używano i obecnie Rees nie umiał nawet ich sobie wyobrazić, na przykład
wspomniane przez kreta „czujniki pomiarowe”.
Ogarnęło go uczucie wdzięczności dla kretów. Stanowiły zagadkę, w przygnębiającym wszechświecie Reesa
reprezentowały jedyny element dziwności i inności, i tylko one były pożywką dla jego wyobraźni. Mniej więcej sto szycht
temu po raz pierwszy zaczął dopuszczać do siebie myśl, że być może gdzie indziej istnieją zupełnie odmienne światy. Stało
się to pod wpływem kreta, który nieoczekiwanie zapytał go, czy uważa, że powietrzem Mgławicy oddycha się trudniej.
5 / 94
418746513.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin