Cook Glen - Imperium Grozy Tom 4 - Ogień w Jego Dłoniach.pdf

(1254 KB) Pobierz
Cook Glen-Imperium grozy 4-Ogien w jego dloniach
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
Glen Cook
Ogień w jego dłoniach
Przełożył Jan Karłowski
Książkę tę dedykuję Jenny Menkinnen, bibliotekarce, której niezmordowanemu wysiłkowi zawdzięczam, że podczas
wszystkich lat chłopięcej młodości moja łódź nigdy nie zboczyła z kursu. Być może to wszystko jest Twoją winą.
Rozdział pierwszy
Narodziny mesjasza
Karawana przepełzła przez kamieniste koryto wadi i zaczęła zakosami wspinać się między wzgórza. Znudzone
wielbłądy wydeptywały szlak, wyzutymi z wdzięku krokami pokonując kolejne mile znaczące ich żywoty. Całość niewielkiej,
znużonej karawany składała się z dwunastu umęczonych zwierząt i sześciu wyczerpanych ludzi.
Zbliżali się już do kresu swej podróży. Odpoczną krótko w El Aquila i znowu podejmą przeprawę przez Sahel, udając
się po kolejny ładunek soli.
Obserwowało ich dziewięć par oczu.
Teraz wielbłądy niosły na swych grzbietach słodkie daktyle, szmaragdy z Jebal al Alf Dhulquarneni i relikty epoki
imperialnej cenione przez kupców z Hellin Daimiel. Zapłatą za towary będzie sól wydobyta z dalekiego zachodniego morza.
Karawanie przewodził posunięty w latach kupiec Sidi al Rhami. To on kierował rodzinnym interesem. Towarzyszyli mu
bracia, kuzyni i synowie. Najmłodszy chłopak, Micah, ledwie skończył dwanaście lat – była to jego pierwsza podróż rodzinną
trasą.
Tych, którzy obserwowali ich czujnie z ukrycia, nie obchodziło, kogo mają przed sobą.
Ich wódz wyznaczył każdemu jego ofiarę. Poruszyli się niechętnie. Powietrze drżało od upału, słońce całą mocą swego
blasku prażyło ich głowy. Był to najgorętszy dzień najgorętszego lata, jakie pamiętano.
Wielbłądy, ciężko stąpając, weszły w śmiertelną pułapkę wąwozu.
Bandyci wyskoczyli zza skał. Wyli niczym szakale.
Trafiony w głowę, Micah padł jako pierwszy. W uszach aż mu zadzwoniło od siły ciosu. Ledwie starczyło mu czasu, by
pojąć, co się dzieje.
Wszędzie, dokądkolwiek podróżowała karawana, ludzie gadali, że jest to lato zła. Nigdy dotąd słońce nie było tak
palące, a oazy tak suche.
W rzeczy samej, musiało być to lato zła, skoro niektórzy upadli tak nisko, by rabować karawany z solą. Starożytne
prawa i obyczaje chroniły je nawet przed łupieżczymi praktykami poborców podatkowych – tych bandytów, których
usprawiedliwiał fakt, że kradli w imię króla.
Micah odzyskał świadomość kilka godzin później. Niewiele potrzebował czasu, aby pożałować, że również nie zginął.
Ból potrafił znieść. Był w końcu synem Hammad al Nakir. A dzieci Pustyni Śmierci szybko hartowały się w ognistym
palenisku.
Myśl o śmierci sprowadziła nań bezradność, jaką odczuwał.
Nie potrafił odstraszyć padlinożerców. Był zbyt słaby. Usiadł i płakał, podczas gdy hieny szarpały ciała jego krewnych
i wadziły się o smaczniejsze kąski.
Wokół spoczywały ciała dziewięciu ludzi i jednego wielbłąda. Chłopak sam był w bardzo kiepskim stanie. Przy każdym
ruchu dzwoniło mu w uszach i dwoiło się w oczach. Chwilami wydawało mu się, że słyszy wołanie. Nie zwracał na nie uwagi,
tylko uporczywie brnął w stronę El Aquila, wyczerpującymi, skromnymi Odysejami długości stu jardów.
Co chwila tracił przytomność.
Za piątym lub szóstym razem zbudził się w niskiej jaskini, którą wypełniała ciężka woń charakterystyczna dla lisa. Ból
łupał to w jednej, to w drugiej skroni. Przez całe życie nękały go bóle głowy, jednak nigdy aż tak nieznośne jak ten. Jęknął.
Z jego ust wydobył się żałosny pisk.
– Ach. Obudziłeś się już. Dobrze. Masz, wypij to.
W głębokim cieniu dostrzegł sylwetkę przykucniętego człowieka, niskiego i niezwykle starego. Pomarszczona dłoń
podała mu blaszany kubek. Jego dno ledwie zwilżała jakaś ciemna, aromatyczna ciecz.
Micah wypił wszystko. I znów pogrążył się w zapomnieniu.
Jednak nie przestał słyszeć odległych głosów, które bez końca mówiły o wierze, Bogu i przeznaczeniu, jakie staje przed
synami Hammad al Nakir.
Anioł opiekował się nim przez całe tygodnie i karmił go nie milknącymi nawet na moment litaniami dżihad. Czasami,
w bezksiężycowe noce, brał Micaha na grzbiet swego skrzydlatego konia, by pokazać mu wielki świat. Argon. Itaskię. Hellin
Daimiel. Gog-Ahlan – obrócone w ruinę. Dunno Scuttari. Necremnos. Throyes. Freylandię. Samą Hammad al Nakir,
Pomniejsze Królestwa i jeszcze tyle, tyle innych krain. I bez końca powtarzał mu anioł, że ziemie te należy zmusić, by ugięły
swe kolana przed Bogiem, jak to uczyniły za dni Imperium. Bóg, wieczny przecież, był cierpliwy. Bóg był sprawiedliwy. Bóg
wszystko rozumiał. Ale Boga niepokoiło odstępstwo jego Wybranych. Nie dbali już o to, by nieść Prawdę pośród ludy.
Anioł nie chciał odpowiadać na żadne pytania. Karcił tylko synów Hammad al Nakir, którzy pozwolili, by pachołkowie
Złego stępili ich wolę służenia Prawdzie.
* * *
1 / 89
434799270.002.png
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
Cztery wieki przed narodzinami Micaha al Rhami istniało miasto zwane Ilkazarem, którego władza objęła cały zachód.
Jednak jego królowie byli okrutni i nazbyt często pozwalali, by kierowały nimi podszepty czarowników, myślących wyłącznie
o własnej korzyści.
A czarowników tych ścigało starożytne proroctwo. Głosiło ono, że przez kobietę Imperium spotka zagłada. Nic więc
dziwnego, iż ci ponurzy nekromanci bez śladu litości gładzili wszystkie władające Mocą kobiety.
Za rządów Yilisa, ostatniego Imperatora, spalono kobietę o imieniu Smyrena.
Pozostawiła syna; istnienie dziecka umknęło uwagi jej katów. Syn ów wyemigrował do Shinsan. Uczył się pod
kierunkiem Tervola i Książąt Taumaturgów Imperium Grozy. A potem powrócił, zgorzkniały i przepełniony żądzą zemsty.
Teraz był już potężnym czarownikiem. Pod jego sztandary ściągali wszyscy wrogowie Imperium. Rozpętał
najokrutniejszą z wojen, jakie pamiętała ta ziemia. Czarownicy Ukazani także byli potężni, a oficerowie i prości żołnierze
Imperium wierni i zaprawieni w bojach. Czary wędrowały pośród niekończących się nocy i pożerały całe narody.
Za owych czasów Imperium było żyzne i bogate. Wojna uczyniła z niego rozległą, kamienistą równinę. Koryta wielkich
rzek zamieniły się w kanały martwego piasku, a kraina zyskała sobie miano Hammad al Nakir, Pustyni Śmierci. Potomkowie
królów – obróceni w drobnych watażków band obszarpańców – rzezali się w maleńkich krwawych waśniach o błotniste dziury
nazywane oazami.
Tak było, dopóki jedna z rodzin, mianowicie Quesani, nie zdobyła pozycji nominalnego przynajmniej suwerena na
terytorium pustyni, zapewniając tym samym kruchy, często zrywany pokój. Dopiero wtedy na poły spacyfikowane plemiona
zaczęły wznosić niewielkie osady i odnawiać stare świątynie.
Synowie Hammad al Nakir byli ludem religijnym. Jedynie wiara w to, że trudy, jakie przeżywają, stanowią próbę
zesłaną im przez Boga, pozwalała znieść upalną pogodę, pustynię i dzikość sąsiadów. Tylko niewzruszone przekonanie, że Bóg
pewnego dnia zlituje się i przywróci im należne miejsce pośród narodów, dawało siły do dalszego borykania się z życiem.
Ale religia ich imperialnych przodków stosowna była dla ludów osiadłych, rolników i mieszkańców miast. Hierarchie
teologiczne nie upadły wraz z ziemskimi. W miarę jak pokolenia mijały, a Pan nie chciał się zlitować, zwykli ludzie oddalali się
coraz bardziej od kapłanów, którzy niezdolni wyzbyć się historycznej inercji, nie potrafili zaadaptować dogmatów do
warunków życia plemion koczowniczych, przyzwyczajonych ważyć wszystko na delikatnych szalach śmierci.
* * *
Lato było chyba najsroższe od czasu tych, które przyszły bezpośrednio po Upadku. Zbliżająca się jesień nie niosła
żadnej obietnicy ulgi. Oazy wysychały. Gwarantowany przez władzę porządek powoli wymykał się z rąk Korony i kapłanów.
Narastał chaos, w miarę jak zdesperowani ludzie powracali do trybu życia zamkniętego w błędnym kręgu wzajemnych napaści
i mszczenia doznanych krzywd, młodsi kapłani zaś występowali przeciwko starszym w kwestii religijnego sensu suszy. Gniew,
całkowicie wymykający się spod kontroli, wędrował po obnażonych wzgórzach i wydmach. Niezadowolenie czaiło się
w każdym cieniu.
Ziemia wsłuchiwała się w poszeptywania nowego wiatru.
A pewien stary człowiek usłyszał jakiś odgłos. Fakt, że nań zareagował, miał stać się jednocześnie jego przekleństwem
i uświęceniem.
Ridyah Imam al Assad najlepsze swoje dni miał już dawno za sobą. Przeżył pięćdziesiąt lat w kapłaństwie, obecnie był
zupełnie ślepy. Niewiele więc mógł uczynić w służbie swego Pana. Teraz to Jego słudzy powinni troszczyć się o niego.
Oni jednak dali mu miecz i ustawili, by strzegł tego stoku. Nigdy w życiu nie miał ani dość siły, ani woli, by nauczyć się
władania bronią. Nawet gdyby ktoś z el Habib wybrał tę drogę, aby ukraść wodę ze źródeł czy zbiorników Al Ghabha, nie miał
zamiaru nic w tej sprawie zrobić. Przed zwierzchnikami tłumaczyłby się słabym wzrokiem.
Starzec żył prawdziwie wedle zasad swej wiary. Uważał siebie za bliźniego wszystkich ludzi na całej Ziemi Pokoju, nie
miał więc nic przeciwko temu, by korzystny los, jaki przypadł mu w udziale, dzielić z tymi, których Pan kazał mu prowadzić.
Świątynia Al Ghabha dysponowała wodą. El Aquila nie miała ani kropli. Nie rozumiał, dlaczego jego przełożeni byli
zdolni posunąć się aż do obnażenia stali, by utrzymać tę przeciwną naturze nierównowagę.
El Aquila leżała po jego lewej stronie, odległa o milę. Nędzna wioska stanowiła ośrodek życia plemienia el Habib.
Masyw Świątyni i klasztoru, w którym mieszkał al Assad, wznosił Się ku niebu dwieście jardów za jego plecami. Klasztor
stanowił miejsce, w którym u schyłku życia szukali schronienia kapłani zachodniej pustyni.
Źródło odgłosu znajdowało się gdzieś w dole kamienistego stoku, którego kazano mu strzec.
Al Assad pobiegł truchtem w tamtą stronę, kierując się w znacznie większej mierze słuchem niźli spojrzeniem pokrytych
kataraktą oczu. Po chwili usłyszał znowu ten odgłos. Brzmiał niczym mamrotanie człowieka konającego na łożu tortur.
Znalazł chłopca leżącego w cieniu głazu.
Na pytania „Kim jesteś?” oraz „Potrzebujesz pomocy?” – nie uzyskał żadnej odpowiedzi. Ukląkł. Bardziej z tego, co
wyczuł dotykiem palców, niźli z tego, co zobaczył, wyrozumował, iż odnalazł ofiarę pustyni.
Zadrżał, znajdując pod opuszkami popękaną, pokrytą strupami, spaloną słońcem skórę.
– Dziecko – wymruczał. – I to nie z El Aquila.
Doprawdy, niewiele już życia młodzieńcowi pozostało. Słońce wypaliło zeń prawie wszystkie siły, wysysając nie tylko
ciało, lecz i ducha.
– Chodź, mój synu. Wstań. Jesteś już bezpieczny. Dotarłeś do Al Ghabha.
Młodzieniec nie odpowiedział. Al Assad spróbował go podnieść. Chłopiec ani mu przeszkadzał, ani pomagał. Imam nie
był w stanie skłonić go do żadnej reakcji. Najwyraźniej stracił resztki woli życia, stać go było tylko na bezładne mamrotanie,
które jednak zadziwiająco układało się w słowa:
– Wędrowałem z Aniołem Pańskim. Widziałem mury Raju. – Po chwili jednak zupełnie stracił świadomość. Al Assad
nie potrafił podnieść go znowu.
Starzec pokonał całą długą i bolesną drogę z powrotem do klasztoru, zatrzymując się co pięćdziesiąt jardów, aby
2 / 89
434799270.003.png
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
zwrócić się do Pana z prośbą o oszczędzenie swego życia, przynajmniej do czasu, aż doniesie opatowi o znalezieniu
potrzebującego pomocy dziecka.
Jego serce znowu zaczęło gubić rytm. Doskonale zdawał sobie sprawę, że już niedługo Śmierć weźmie go w swe
ramiona.
Al Assad nie obawiał się już Mrocznej Pani. Nękany bólami i ślepotą, wręcz wypatrywał końca wszelkiej udręki, jaki
znajdzie w jej objęciach. Błagał jednak o chwilę zwłoki, która pozwoli mu spełnić ostatni dobry uczynek.
Doprowadziwszy tę ofiarę pustyni wprost do niego i na ziemię Świątyni, Pan złożył tym samym obowiązek na jego
barkach i na barkach wszystkich pozostałych kapłanów.
Śmierć usłyszała i wstrzymała swą dłoń. Być może przewidziała czekające na nią w przyszłości bogatsze żniwa.
Opat z początku mu nie uwierzył i nawet skarcił za porzucenie wyznaczonego posterunku.
– To sztuczka el Habib. W tej chwili z pewnością kradną nam wodę – stwierdził. Ale al Assad przekonał go, co
bynajmniej nie napełniło opata zadowoleniem. – Ostatnią rzeczą, jakiej nam trzeba, jest kolejna gęba do wykarmienia.
– „Mieliście chleb i nie nakarmiliście go? Mieliście wodę i nie napoiliście go? A więc powiadam wam...”
– Oszczędź mi cytatów, bracie Ridyah. Zajmiemy się nim. – Opat pokręcił głową. Na myśl o Mrocznej Pani sięgającej
po al Assada odczuwał delikatne dreszcze radosnego podniecenia. Starzec z całą swą szczerością stawał się już naprawdę zbyt
uciążliwy. – Zobacz. Już go niosą.
Bracia opuścili nosze na ziemię przed opatem, który zbadał udręczone dziecko. Nie potrafił ukryć odrazy.
– To jest Micah, syn kupca solnego al Rhamiego. – I z tymi słowami zdjęła go groza.
– Ale przecież minął już miesiąc od czasu, jak el Habib znaleźli karawanę! – protestował jeden z braci. – Nikt nie byłby
w stanie tak długo przeżyć na pustyni.
– Mówił, że opiekował się nim anioł – powiedział al Assad. – Mówił, że widział mury Raju.
Opat spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi.
– Stary ma rację – oznajmił jeden z braci. – Kiedy go tutaj nieśliśmy, również coś mamrotał. O tym, że widział złote
sztandary powiewające z wieżyc Raju, że anioł pokazał mu szeroki świat, a także, że Pan nakazał mu, aby przywiódł
Wybranych na powrót do Prawdy.
Cień przemknął przez oblicze opata. Zaniepokoiły go te słowa.
– Może rzeczywiście widział anioła – zasugerował któryś z mnichów.
– Nie bądź głupi – zdenerwował się opat.
– On żyje – przypomniał mu al Assad. – Chociaż nie miał najmniejszych szans, by przeżyć.
– Był z bandytami.
– Bandyci uciekli przez Sahel. El Habib znaleźli ich ślady.
– A więc z kimś innym.
– Z aniołem. Nie wierzysz w anioły, bracie?
– Oczywiście, że wierzę – pośpiesznie odparł opat. – Po prostu nie sądzę, że objawiają się synom kupców solnych.
Przez niego przemawia pustynne szaleństwo. Zapomni o wszystkim, kiedy dojdzie do siebie. – Opat rozejrzał się dookoła. I nie
był zadowolony z tego, co zobaczył. Wszyscy mieszkańcy Świątyni zebrali się wokół chłopca, a na zbyt wielu twarzach ujrzał
pragnienie wiary. – Achmed, zawołaj do mnie Mustafa el Habiba. Nie. Czekaj. Ridyah, ty znalazłeś chłopca. Ty pójdziesz do
wioski.
– Ale dlaczego?
Opatowi przyszło do głowy formalne zastrzeżenie. Wydawało się znakomitym sposobem wyjścia z kłopotów, których
chłopak już zdążył przysporzyć.
– Nie możemy się tutaj nim opiekować. Nie został wyświęcony. A zanim będziemy mogli go wyświęcić, musi poczuć
się lepiej.
Al Assad popatrzył złym okiem na swego przełożonego. Potem, przepełniony gniewem, który tłumił jego ból i znużenie,
wyruszył do wioski El Aquila.
Ataman plemienia el Habib był nie bardziej zadowolony z wieści, jakie przyniósł, niźli wcześniej opat.
– A więc znalazłeś dzieciaka na pustyni? Co chcesz, żebym z nim zrobił? To nie moja sprawa.
– Dotknięci nieszczęściem są naszą wspólną sprawą – pouczył go al Assad. – Na ten temat właśnie opat chciałby z tobą
osobiście porozmawiać.
Opat rozpoczął rozmowę od podobnej uwagi, stanowiącej replikę na identyczne zastrzeżenie. Potem zacytował jakieś
pismo. Mustaf odpowiedział fragmentem, do którego wcześniej odwołał się al Assad. Opat z trudem utrzymał nerwy na wodzy.
– Nie jest wyświęcony.
– Wyświęćcie go. Na tym polega wasza rola.
– Nie możemy tego zrobić, póki nie odzyska pełni władz umysłowych.
– Dla mnie on nic nie znaczy. A wy jeszcze mniej.
Dużo złych uczuć zalegało między nimi. Nie minęły jeszcze dwa dni, odkąd Mustaf zwrócił się do opata z prośbą
o pozwolenie na zaczerpnięcie wody ze źródła Świątyni. Opat odmówił.
Al Assad natomiast wcześniej chytrze poprowadził wodza drogą wiodącą przez ogrody Świątyni, gdzie bujne kwiecie na
gazonach głosiło chwałę Boga. Mustaf nie był więc w szczególnie odpowiednim nastroju na okazywanie miłosierdzia.
Opat natomiast znalazł się w potrzasku. Zasada czynienia dobra stanowiła najwyższe prawo Świątyni. Nie ośmieliłby się
zlekceważyć jej na oczach swych braci, zwłaszcza, jeśli chciał nadal piastować swój urząd. Z drugiej jednak strony, bynajmniej
nie miał zamiaru pozwalać chłopcu na mamrotanie heretyckich szaleństw w miejscu, gdzie mogły wzburzyć myśli jego
owieczek.
– Mój drogi przyjacielu, wiele gorzkich słów padło między nami, kiedy dyskutowaliśmy ostatnio. Być może zbyt
pochopnie podjąłem decyzję.
Na obliczu Mustafa pojawił się drapieżny uśmiech.
3 / 89
434799270.004.png
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
– Może.
– Dwadzieścia beczek wody? – zaproponował opat.
Mustaf ruszył w kierunku drzwi.
Al Assad ze smutkiem pokręcił głową. Będą się targować jak kupcy, podczas gdy chłopak leży umierający.
Z niesmakiem opuścił pomieszczenie, udając się do swojej celi.
Nie minęła godzina, jak spoczął wreszcie w objęciach Mrocznej Pani.
* * *
Micah obudził się nagle, w pełni zmysłów, świadom, że minęło wiele czasu. Ostatnie w miarę jasne wspomnienia
dotyczyły wędrówki u boku ojca, kiedy to karawana pokonywała ostatnią milę drogi do El Aquila. Krzyki... cios... ból... pamięć
szaleństwa. Wpadli w zasadzkę. Gdzie był teraz? Dlaczego nie umarł? Anioł... Przypomniał sobie anioła.
Powracały urywki wspomnień. Został zwrócony życiu, aby stać się misjonarzem Wybranych. Adeptem.
Podniósł się z siennika. Od razu zawiodły go nogi. Leżał, ciężko dysząc, przez kilka minut, zanim odnalazł w sobie dość
siły, by podczołgać się do klapy namiotu.
El Habib zamknęli go w namiocie. Zdecydowali, że musi przejść kwarantannę. Wypowiadane w malignie słowa
przyprawiały Mustafa o dreszcze. Wódz potrafił wyczuć krew i ból za zasłoną tak szaleńczych rojeń.
Micah uniósł klapę.
Promienie popołudniowego słońca uderzyły go w twarz. Zasłonił oczy przedramieniem, krzyknął. Ten diabelski glob
znowu próbował go zamordować.
– Ty idioto! – usłyszał warknięcie, a równocześnie ktoś wepchnął go na powrót do namiotu. – Chcesz oślepnąć?
Uścisk dłoni wiodących go na posłanie stał się nieco bardziej delikatny. Po widoki powoli gasły przed oczyma. Okazało
się, że ma przed sobą dziewczynę.
Była mniej więcej w jego wieku. Nie nosiła zasłony.
Szarpnął się. Co to ma znaczyć? Jakieś nowe kuszenie Złego? Jej ojciec go zabije...
– Coś się stało, Meryem? Słyszałem, jak krzyczał. – Młodzieniec, może szesnastoletni, wślizgnął się do namiotu. Micah
próbował schować się w kącie.
Wtedy przypomniał sobie, kim jest i w jakim charakterze się tu znalazł. Spoczęła na nim dłoń Pana. Stał się Adeptem.
Nikomu nie wolno kwestionować jego prawości.
– Nasz podrzutek napatrzył się na słońce. – Dziewczyna lekko musnęła ramię Micaha. Drgnął i odsunął się.
– Przestań, Meryem. Zachowaj swoje gierki na chwilę, kiedy będzie w stanie sobie z nimi poradzić – skarcił ją
młodzieniec, następnie zaś zwrócił się do Micaha: – Jest ulubienicą ojca. Najmłodsza. Rozpieszcza ją. Nawet morderstwo
pewnie by się jej upiekło. Meryem, mogę cię prosić? Zasłona!
– Gdzie ja jestem? – zapytał Micah.
– W El Aquila – odparł młodzieniec. – W namiocie obok domu Mustafa abd-Racima ibn Farida el Habiba. Znaleźli cię
kapłani z Al Ghabhy. Ledwie żyłeś. Przekazali cię mojemu ojcu. Jestem Nassef, a ten bachor to moja siostra Meryem. –
Skrzyżowawszy nogi, usiadł na wprost Micaha. – Mamy się tobą opiekować.
W jego głosie nie było słychać szczególnego entuzjazmu.
– Dla nich stanowiłeś zbyt wielki kłopot – dodała dziewczyna. – Dlatego właśnie przekazali cię ojcu – zakończyła
z goryczą.
– Co?
– Nasza oaza wysycha. Źródło w Świątyni wciąż bije, ale opat nie chce dopuścić nas do swego prawa wody. Święte
ogrody rozkwitają, podczas gdy el Habib cierpią pragnienie.
Żadne z nich nie zająknęło się nawet na temat pragmatycznego targu pana ojca.
– Naprawdę widziałeś anioła? – zapytała Meryem.
– Tak. Naprawdę. Uniósł mnie pomiędzy gwiazdy i ukazał kraje ziemi. Przyszedł do mnie w godzinie mej rozpaczy
i ofiarował dwa bezcenne dary: życie oraz Prawdę. I złożył na mych barkach brzemię przekazania Wybranym Prawdy, która
uwolni ich od więzów przeszłości i która sprawi, że z kolei oni sami będą mogli zanieść Słowo niewiernym.
Nassef rzucił pełne sarkazmu spojrzenie w kierunku siostry. Micah dostrzegł je natychmiast.
– Ty również poznasz Prawdę, przyjacielu Nassefie. Ty również zobaczysz rozkwit Królestwa Pokoju. Albowiem Pan
przywrócił mnie do życia z misją stworzenia jego Królestwa na ziemi.
W czasach, które miały dopiero nadejść, toczyć się będą niezliczone a zapalczywe spory nad sensem tych uwag El
Murida o „przywróceniu do życia”. Czy miał na myśli tylko odrodzenie symboliczne, czy też dosłowne powstanie z grobu?
Sam nigdy nie wyjaśni, o co mu wówczas chodziło.
Nassef przymknął powieki. Był cztery lata starszy od tego naiwnego chłopca; te lata stanowiły nieprzekraczalną
przepaść zgromadzonych doświadczeń. Jednak był na tyle dobrze wychowany, by nie wybuchnąć śmiechem.
– Uchyl odrobinę klapę namiotu, Meryem. Oswajajmy go po trochu z promieniami słońca, aby wreszcie mógł
swobodnie popatrzeć na świat.
Postąpiła, jak jej kazał, i powiedziała:
– Powinniśmy przynieść mu coś do jedzenia. Dotąd jeszcze nie miał w ustach nic treściwego.
– Ale żeby to nie było nic ciężkostrawnego. Jego żołądek nie da sobie jeszcze z tym rady. – Nassef widział już wcześniej
ofiary pustyni.
– Pomóż mi przynieść jedzenie.
– W porządku. Odpoczywaj spokojnie, znajdo. Zaraz wracamy. Spróbuj wzbudzić w sobie apetyt. – Wyszedł z namiotu
w ślad za siostrą.
Meryem przystanęła po przejściu dwudziestu stóp. Ściszając głos, zapytała:
4 / 89
434799270.005.png
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
– On naprawdę w to wierzy, nieprawdaż?
– W anioła? Jest szalony.
– Ja również wierzę, Nassef. Do pewnego stopnia. Ponieważ chcę uwierzyć. To, co on mówi... Wydaje mi się, że wielu
ludzi chętnie go wysłucha... Myślę, że opat odesłał go do nas, ponieważ sam bał się jego słów. I dlatego też ojciec nie chce go
trzymać w domu.
– Meryem...
– A jeśli wielu ludzi zacznie nadstawiać uszu i wierzyć, Nassef, co wtedy?
Nassef przystanął, zamyślony.
– To jest coś, nad czym trzeba się zastanowić, nieprawdaż?
– Tak. Chodźmy. Przyniesiemy mu jedzenie.
El Murid, który wciąż jeszcze w przeważającej części swej istoty był zwykłym chłopcem, Micahem al Rhami, leżał,
patrząc w płachtę namiotu ponad głową. Pozwalał, by przesączające się przez nią promienie słońca pieściły mu oczy. Czuł, jak
narasta w nim przymus, by już ruszyć swoją drogą, by zacząć kazać. Stłumił go w sobie. Wiedział, że zanim podejmie
przeznaczone mu zadanie, musi całkowicie odzyskać siły.
Ale targała nim taka niecierpliwość!
W chwili kiedy anioł otworzył mu oczy, poznał grzeszne nawyki Wybranych. Jego misją było natchnienie ich Prawdą
najszybciej jak to możliwe. Każde życie, które teraz padało pod kosą Mrocznej Pani, oznaczało kolejną duszę straconą na rzecz
Złego.
Zacznie od El Aquila i Al Ghabha. Kiedy oni zostaną już nawróceni, pośle ich, by nieśli światło swym sąsiadom. On
sam będzie podróżował wśród plemion i wiosek leżących przy trasie karawany jego ojca. Jeśli uda mu się znaleźć jakiś sposób
na to, by dostarczyć im sól...
– Już jesteśmy – obwieściła Meryem. W jej głosie pobrzmiewały dźwięczne tony, które Micah uznał za rzecz osobliwą
u dziewczyny tak młodej. – Znowu zupa, ale tym razem przyniosłam ci trochę chleba. Będziesz mógł go w niej namoczyć.
Usiądź. Odtąd będziesz już sam się karmił. Nie jedz zbyt szybko, bo się rozchorujesz. Ani zbyt dużo naraz.
– Jesteś bardzo miła, Meryem.
– Nie. Nassef ma rację. Jestem rozpieszczonym bachorem.
– Pan kocha cię nawet taką. – Między kolejnymi kęsami zaczął mówić, cicho, przekonująco. Meryem słuchała, zdjęta
nagłym uniesieniem.
* * *
Po raz pierwszy publicznie przemówił w cieniu palm otaczających oazę el Habib. Niewiele oprócz błota pozostało
z tego ongiś niezawodnego źródła wody, a nawet i błoto zaczynało powoli wysychać i pękać. Uczynił więc oazę tematem
przypowieści o wysychających wodach wiary w Pana.
Słuchaczy było niewielu. Usiadł z nimi jak nauczyciel z uczniami, pokazywał im, jak należy myśleć, uczył wiary. Byli
wśród nich mężczyźni liczący sobie po czterykroć tyle lat co on. Zdumiewała ich jego wiedza i jasność myśli.
Próbując go przyłapać, zastawiali na drodze jego rozumowania pułapki subtelnych kwestii dogmatycznych. Roztrzaskał
ich argumenty niby barbarzyńska horda niszcząca słabo bronione miasto.
Został znacznie bardziej pieczołowicie wyedukowany, niźli sam podejrzewał.
Nikogo nie nawrócił. Zresztą wcale tego nie oczekiwał. Chciał tylko, żeby zaczęli sami rozmawiać między sobą o tym,
co powiedział, mimowolnie tworząc odpowiedni klimat dla przyszłych kazań, które dopiero przysporzą mu wiernych.
Starsi mężczyźni odeszli przestraszeni. W jego słowach wyczuli bowiem pierwsze iskry płomienia zdolnego pochłonąć
synów Hammad al Nakir.
Po wszystkim El Murid odwiedził Mustafa.
– Co stało się z karawaną mojego ojca? – zapytał wodza. Mustaf żachnął się, ponieważ przemówił doń jak do równego
sobie, nie tak, jak przystało dziecku zwracającemu się do dorosłego.
– Wpadła w zasadzkę. Wszystko przepadło. To doprawdy smutna godzina w dziejach Hammad al Nakir. Że też
musiałem dożyć dnia, kiedy ludzie napadają na solne karawany!
W sposobie, w jaki przemawiał Mustaf, było coś wymijającego. Nagle jego oczy zrobiły się rozbiegane.
– Słyszałem, że ludzie el Habib znaleźli karawanę i że ścigali bandytów.
– To prawda. Bandyci pokonali Sahel i dotarli do kraju niewiernych z zachodu.
Mustaf zaczynał się robić trochę nerwowy. Micah pomyślał, że chyba wie dlaczego. Ataman był zasadniczo
człowiekiem honoru. Posłał swoich ludzi, aby dochodzili sprawiedliwości za życie rodziny al Rhami. Jednak w każdym
z synów Hammad al Nakir tkwi coś z rozbójnika.
– A przecież tam na zewnątrz jest wielbłąd, który reaguje na imię Wielki Jamal. I inny, który obraca łeb, gdy zawołać na
niego Kaktus. Czy może być kwestią czystego zbiegu okoliczności, że zwierzaki te noszą imiona identyczne jak wielbłądy
należące wcześniej do mego ojca? Czy za zbieg okoliczności uznać należy, że mają identyczne piętna?
Przez niemalże minutę Mustaf nie odzywał się słowem. W tym czasie raz, na krótko, jego oczy rozgorzały gniewem.
W końcu żaden mężczyzna nie byłby zadowolony, musząc tłumaczyć się przed dzieckiem.
– Spostrzegawczy jesteś, synu al Rhamiego – odrzekł wreszcie. – To są zwierzęta twojego ojca. Kiedy dotarły do nas
wieści o tym, co się zdarzyło, osiodłaliśmy najlepsze konie i pognaliśmy, szybko i nieustępliwie, tropem bandytów. Zbrodnia
tak odrażająca nie powinna przecież ujść nikomu na sucho. A chociaż ludzie twojego ojca nie należeli do el Habib, pochodzili
przecież z Wybranych. Byli kupcami handlującymi solą. Chroniące ich prawa są starsze niż Imperium.
– I był jeszcze łup do wzięcia.
– I był jeszcze łup, chociaż twój ojciec nie był człowiekiem bogatym. Cały jego majątek ledwie starczył na opłacenie
kosztów pościgu: straconych koni i żywotów ludzkich.
5 / 89
434799270.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin