Miłość i przyjazn- Norman Hilary.doc

(2470 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

Hilary Norman

MIŁOŚĆ I PRZYJAŹŃ

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: IN LOVE AND FRIENDSHIP


Dla mojego ojca, Henry'ego Normana

 

Podziękowania

istnieje wiele osób i organizacji, którym jestem winna wdzięczność za pomoc przy zbieraniu materiału i pisaniu niniejszej książki. Na szczególną uwagę z tego powodu zasługują (w porządku alfabetycznym): pan Howard Barmad, pracownik Biblioteki Gminy Izraelickiej w Zurychu; pan Howard D. Deutsch; pan Michael Snell; pan Michael Thomas; mój wydawca pani Maureen Waller; pani Rae White; a przede wszystkim – głównie ze względu na niezawodne wsparcie z jej strony, poczucie humoru, bezcenne wspomnienia i rady – moja matka.

Honfleur, Francja 1983

 


Rozdział 1

Alexandra Craig Alessandro odłożyła na bok pióro i przewróciła kartkę. Niebieskie litery przebijały niewyraźnie przez miękki, chłonny papier.

Odsunęła krzesło, wstała i przeciągnęła się, czuła, jak napięte ma mięśnie szyi i ramion. Zmęczenie dawało jej się we znaki.

Podeszła boso do otwartego okna i wyjrzała na zewnątrz, w mrok ogrodu. Wonna normandzka bryza musnęła łagodnie jej długie czarne włosy, przesunęła się nad biurkiem. List zaszeleścił cicho.

Początki. Początki zawsze bywają najtrudniejsze. Przedtem myślała, że kiedy już podejmie decyzję, klamka zapadnie, a reszta wyleje się z niej szybko, niczym lawa ze zbyt długo uśpionego wulkanu. Okazuje się jednak, że grzebanie w pamięci boli.

Prawda. Oto klucz.

Wróciła do biurka i spojrzała na list, na smukłe i pochyłe litery, na wyrazy rozdzielone tak wyraźnie, jak odseparowane są w tej chwili od siebie ona i córka. Dzielna, piękna, nieokiełznana Roberta, znajdująca się nie tylko o tysiące mil stąd w Nowym Jorku wraz ze swoim ojcem, ale również o krok od szaleństwa, które tylko ona, jej matka, mogłaby próbować powstrzymać.

Ponownie skierowała wzrok na list, usiłując spojrzeć świeżym okiem na to, co sama napisała, a także wyobrazić sobie, jak Bob-xxxbi, uczciwa siedemnastoletnia dziewczyna rozdzierana przez konflikty, będzie interpretować ten dziennik, stanowiący zarówno epitafium, jak i spowiedź oraz usilną prośbę.

Zatrzymała spojrzenie na drugim akapicie i zaczęła czytać.

 

...Wielu artystom wystarcza sama sztuka, obrazy i rzeźby wypełniają całe ich życie, nie potrzebują niczego więcej. Nie było tak jednak, i to od wielu lat, w przypadku twojej matki. Bardziej niż sztuki potrzebowałam miłości.

Z Andreasem połączyła mnie w początkowym okresie idealna miłość, pełna harmonia serca i duszy, serdeczność, która, jak sądziłam, zdolna jest napełnić ciepłem cały świat. A jednak to nam nie wystarczało. Potrzebowaliśmy czegoś więcej. Potrzebowaliśmy ciebie.

W życiu wszystko ma swoją cenę, Bobbi. Myślę, że nadeszła pora, abym spłaciła wreszcie zaległe rachunki. Może do tego powinno dojść już przed laty, gdy byłaś dzieckiem, ale wtedy chodziło o zbyt wiele spraw, a mnie brakowało odwagi, aby wyznać ci prawdę.

Teraz jednak ogarnął mnie nagle lęk o ciebie. Boję się bardzo, że popełnisz błąd – błąd, który mógłby kosztować cię nawet życie. Dlatego musiałam się zdobyć na odwagę. Kłamstwo zdążyło już zapuścić korzenie, jego łodyga rozrosła się, zgrubiała, zakwitły też nowe liście. Prawda, moja droga, nie ma na celu zniszczenia łodygi ani jej liści; kto wie, może nawet je wzmocni – a wtedy pozostałabym sama z dręczącymi lękami.

Wygląda na to, Bobbi, że wprowadzę znowu sporo zamętu w twoje młode życie, chociaż Bóg wie, iż było ono aż nadto pogmatwane. Właśnie dlatego i tylko dlatego proszę cię o wybaczenie.

Przejdź do biblioteki twojego ojca i popatrz na obraz „O-xxxblicze życia", wiszący, jak mi powiedziałaś, nad kominkiem. Zapewne jesteś przekonana, że znasz go już bardzo dobrze, mimo to przyjrzyj mu się dokładnie.

Przedstawia pięć postaci. Spójrz, jak blask najmniejszej z nich, tej pośrodku, oświetla dwie osoby stojące najbliżej niej: kobietę i mężczyznę. Nieco dalej, jakby w cieniu, widać drugiego mężczyznę; jakby celowo pozostaje tam, gdzie nie dociera blask. Jest jeszcze trzeci mężczyzna; stroni od reszty i okrywa go mrok, a jednak rzuca się w oczy.

Kiedy byłaś mała, razem powiesiłyśmy ten obraz w naszym apartamencie nowojorskim, a ty poprosiłaś, abym ci o nim opowiedziała. Z jakiegoś powodu było to dla ciebie ważne, ale ja nie udzieliłam rzetelnej odpowiedzi, nie mogłam tego uczynić. A ty chyba zapomniałaś wkrótce o całej sprawie. Teraz nadeszła pora, abym wyjaśniła wszystko, co się wiąże z tym obrazem.

Osobą w centrum jesteś ty, Bobbi, a kobieta to twoja matka. Mężczyzną stojącym najbliżej nas jest Andreas, twój ojciec. Ten drugi, samotny, stojący na uboczu, to nasz serdeczny przyjaciel Dan Stone. Ostatni to człowiek obcy, postać tajemnicza, trzymająca się z dala, a jednak o przełomowym znaczeniu dla obrazu i może nawet dla ciebie.

Jakże trudno jest teraz, kiedy wreszcie zdecydowałam się zacząć, znaleźć sposób, aby przedstawić ci tę historię wyraźnie, czarno na białym. Jest to historia pięciorga ludzi, których losy nierozerwalnie splotły się ze sobą na przeciąg czterdziestu lat. Myślę, że w moim przypadku najprostszym, choć nie najłatwiejszym sposobem, aby przedstawić ci całą sprawę otwarcie, byłoby wyobrazić sobie, że tak jak niegdyś jesteś znowu małą dziewczynką, siedzisz u mnie na kolanach i słuchasz, jak snuję swoje opowieści z dawnych lat, przekazując ci twoje dziedzictwo, tak jak często czynią to matki.

 

Poszczególne wyrazy zaczęły się zlewać w niewyraźne plamy. Alexandra zamrugała, przetarła oczy wierzchem dłoni. U jej stóp na perskim dywanie Flic, stary owczarek niemiecki, zaskomlał cicho i zadygotał, pogrążony nadal w otchłani snu. Była późna pora nocna, w sąsiednich domach większość ludzi z pewnością spała, wszędzie panował błogi spokój.

Alexandra wstała, zgasiła górne światło, pozostawiając zapaloną jedynie małą lampkę na biurku, po czym usiadła z powrotem. W miarę jak pamięć uparcie podsuwała obrazy z przeszłości, narastało uczucie samotności, potęgowane przez panującą w domu ciszę.

 

Myślę, Bobbi, że najważniejszy element tej historii to przyjaźń pomiędzy Andreasem i Danielem, tak więc może powinnam rozpocząć właśnie od nich, od ich pierwszego spotkania dawno temu, podczas wojny w Europie. Może powinnam po prostu opowiedzieć o wszystkim... tak jak było... tak jak oni mi to przedstawili...

 

CZĘŚĆ PIERWSZA


Rozdział 2

 

Do momentu spotkania z Danielem Silbersteinem druga wojna światowa oznaczała dla dziewięcioletniego Andreasa Ales-xxxsandra wydarzenie dające się określić w paru zwięzłych słowach. Wojna była dla chłopca po prostu czymś przykrym, jak wrzód na tyłku.

Takiej opinii nie powodował niedostatek żywności; zazwyczaj bogate rodziny farmerskie w Szwajcarii miały jedzenia w bród, wszyscy o tym wiedzieli. Chłopcu nie chodziło też o brak centralnego ogrzewania w mroźną zimę; farma jego rodziny w Kiissnacht miała własną kotłownię, w której bez trudu można było spalać wystarczającą ilość drewna do ogrzania nie tylko własnego domu, lecz także sąsiadów. Andreas miał inny, znacznie poważniejszy powód, aby narzekać na wojnę: akurat wtedy, gdy zaczął zgłębiać tajniki zakupionego do prac na polu horcha, a tata po długich korowodach obiecał wreszcie, że nauczy go jazdy na tym traktorze, rząd wydał zakaz używania wszelkich prywatnych pojazdów silnikowych ze względu na jakiś głupi kryzys paliwowy!

I to właśnie, bardziej niż cokolwiek innego, nastawiło Andreasa krytycznie do wojny. Bo czy jest sens oddawać się marzeniom o posiadaniu tego lub tamtego, do czego zachęca go stale tata, skoro nie można się nawet nauczyć jeździć na traktorze? Ponad dwa lata horch stał bezużytecznie w stajni, przynosząc hańbę jako pojazd niemiecki. Andreas podejrzewał, że zanim wojna się skończy, on zapomni, czego nauczył go ojciec. Kto wie, czy ta wojna w ogóle kiedykolwiek dobiegnie końca!

Na domiar złego nie była to nawet ich wojna!

 

Minęło już lato, przyszła kolej na wczesną jesień. W piękne popołudnie, pogodne i przesycone ciepłą wonią, Andreas zatrzasnął głośno frontowe drzwi, zbiegł po pięciu stopniach ganku i puścił się pędem w stronę stajni. Rolf gnał tuż za nim.

Gruetzi miteinand! – zawołał stary Mutschler, kiedy chłopiec minął jego miejsce pracy.

Gruetzi, Albercie – odwzajemnił pozdrowienie Andreas. Jak zwykle, przeszedł od razu do ostatniej stajni, podczas gdy jego czarny owczarek niemiecki biegał tam i z powrotem, płosząc konie.

Albert przeszedł w kąt, pod niski murek, i wyjął z kieszeni fajkę.

– Nigdy nie spotkałem chłopca takiego jak ten – mruknął do siebie, nabijając ją tytoniem. – Twarz i włosy anioła, jak u jego matki, czarne oczy po ojcu, a zachowuje się nie jak dziewięcioletni dzieciak, lecz raczej jak dorosły mężczyzna, który troszczy się o swoją kochankę...

Przedmiot uwielbienia Andreasa, błyszczący czarny horch, stał jak uśpiony, okryty sianem, w tym samym miejscu, gdzie postawiono go przed dwoma laty po rozporządzeniu kwietniowym.

Andreas przesunął dłonią po masce traktora.

– Tak potężny silnik, a musi czekać, aż ktoś zbudzi go do życia – szepnął.

Do stajni wpadł Rolf. Zbliżył się do swojego pana i trącił mu dłoń pyskiem.

– Nie możesz się doczekać spaceru, co? – Andreas pogłaskał psa, potem troskliwie przetarł maskę, na której pozostał ślad jego dłoni. – Dobrze już, dobrze, idziemy!

Na podwórzu spotkał ponownie Alberta, który z zadowoleniem pykał fajkę.

– Uporałeś się już z pracą domową?

– Czy mama wypuściłaby mnie z domu, gdyby było inaczej? Albert z uśmiechem pokiwał głową, prezentując szeroką ciemną lukę między przednimi zębami.

– Dokąd się dziś wybierasz? Andreas wzruszył ramionami.

– Po prostu przed siebie.

– Pamiętaj, żeby wrócić przed zmrokiem...

– I wziąć nogi za pas, gdybym zobaczył kogoś obcego, wiem! – zakończył Andreas znane mu dobrze ostrzeżenie.

Albert odchrząknął i na nowo zapalił fajkę.

 

Żwawym krokiem ruszyli na zachód. W tej części farmy teren opadał stromo, a pokrywały go rozległe sady owocowe;

w okresie wiosennych przymrozków zimny, ostry wiatr kierował się ku położonej znacznie niżej dolinie, co ratowało młode jabłka przed zniszczeniem. Reglamentacja uczyniła z sadów strefę zakazaną dla Andreasa i Rolfa, ale ponieważ owoce dopiero zaczynały dojrzewać, a ich zbiór miał się zacząć nie wcześniej niż za kilka tygodni, drobny szaber jabłek miał wszelkie szanse powodzenia.

Kiedy dotarli do pierwszego sadu, Andreas pomyślał przez chwilę, że ubiegli go już robotnicy wynajęci tu do pracy. Przez lukę w gąszczu zieleni dostrzegł nieco dalej gołe, opalone na brąz ramię; ręka sięgnęła do obciążonej owocami gałęzi i zerwała z niej błyszczące czerwone jabłko.

Rolf warknął cicho. Andreas uciszył go i nisko nachylony przesunął się trochę dalej, aby mieć lepszy widok.

Teraz widział wyraźniej. Nie był to żaden z wynajętych robotników, lecz wysoki, chudy, ciemnowłosy wyrostek, okryty raczej niż ubrany w wytarte niebieskie spodnie i postrzępioną koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci.

Klęcząc w wysokiej trawie, młody złodziejaszek odgryzł spory kęs i z zamkniętymi oczyma połknął go szybko. Zbyt długie włosy i umorusana twarz upodabniały go trochę do Cygana. Był widocznie zgłodniały, gdyż zjadł całe jabłko, wraz ze środkiem, po czym sięgnął po następne.

Andreas wyprostował się.

– Nie tak szybko!

Nieznajomy skoczył przerażony na równe nogi, w następnej chwili przyciągnął gałąź drzewa, zerwał z niej dwa twarde jabłka i cisnął nimi w napastnika. Jedno z nich trafiło w cel. Andreas odruchowo chwycił się za głowę, gdzie poczuł uderzenie, tamten zaś, klucząc zwinnie między drzewami, pobiegł na łeb na szyję do ogrodzenia, gdzie potknął się o sterczący korzeń i runął na ziemię.

– Rolf, do nogi! – krzyknął Andreas. Nieznajomy wyglądał na jego rówieśnika i z pewnością nie byłby odpowiednim przeciwnikiem dla silnego owczarka. Ostrożnie podszedł bliżej. Nieznajomy leżał plackiem nieruchomy, jakby wyzuty z sił.

– Nic ci nie jest? – Andreas nachylił się nad nim, ale tamten nieoczekiwanie przekręcił się na wznak i zadał znienacka cios, powalając go w piach. Andreas jęknął głośno, zaskoczony i jednocześnie wściekły. Próbował usiąść, ale w tej samej chwili – otrzymał uderzenie w brzuch. Obaj rzucili się na siebie zaciekle, w ruch poszły pięści i nogi.

– Na miłość boską! – sapnął Andreas. Nieznajomy zamierzył się nogą, usiłując kopnąć go kolanem w pachwinę, chybił jednak, on natomiast uderzył go w twarz, rozcinając przy tym skórę pod lewym okiem. Trysnęła krew, opryskując ich obu. A jednak, wbrew nadziejom Andreasa, nieznajomy nie skapitulował.

Jeszcze raz zebrał siły i bitwa rozgorzała na nowo. Przez jakiś czas, który obu im wydał się wiecznością, walczyli zażarcie, obserwowani bacznie przez Rolfa, który aż dygotał w gorączkowym napięciu, ale posłusznie tkwił w miejscu wskazanym przez pana. Wreszcie walka ustała, a przeciwnicy legli na błotnistej ziemi wyczerpani i zadyszani. Wyglądali teraz podobnie; byli tak samo poobijani i posiniaczeni, różniła ich jedynie krwawa szrama na twarzy nieznajomego.

Zaniepokojony bezruchem swego pana Rolf przydreptał bliżej i polizał go po czole. Andreas znużonym gestem pogłaskał mu pysk. Wreszcie ciekawość wzięła górę nad gniewem. Nadal ciężko dysząc, odwrócił głowę i spojrzał na nieznajomego.

– Dlaczego podkradasz nam owoce?

– Bo umierałem z głodu. – Mówił z jakimś obcym akcentem. Andreas usiadł.

– Naprawdę umierałeś z głodu czy po prostu byłeś głodny? Tamten leżał nieruchomy, najwidoczniej pokonany na dobre.

– Od czterech dni nie miałem nic w ustach.

Andreas patrzył na niego oszołomiony wyznaniem. Odkąd sięgał pamięcią, zawsze jadał regularnie wszystkie posiłki w ciągu dnia i nie potrafił sobie wyobrazić, czym jest prawdziwy głód.

– Jesteś Niemcem? – zapytał.

– Żydem.

– Jak się nazywasz?

– Daniel.

– Daniel i jak dalej?

Chłopiec zawahał się.

– Silberstein – wydusił wreszcie.

Andreas wstał z trudem, otrzepał się z błota i trawy, podszedł do najbliższego drzewa, wybrał najokazalsze jabłko i zerwał je.

– Nazywam się Andreas Alessandro – powiedział, klękając obok Daniela, i podał mu jabłko.

 


Rozdział 3

Daniel Silberstein nie miał dzieciństwa. Skończył właśnie cztery lata, kiedy jego wuj Leopold został bardzo ciężko pobity przez bojówkarzy w brunatnych koszulach tylko za to, że chciał się ożenić z ładną luteranką, którą znał i kochał od siedemnastego roku życia. Jednym z najwcześniejszych wspomnień Daniela był widok wuja na noszach wniesionych przez dwóch obcych ludzi do domu jego rodziców przy Guntherstrasse w Norymberdze. Daniel pamiętał ten moment szczególnie wyraźnie, gdyż był to szósty maja, dzień jego urodzin. Kiedy widział wuja poprzednim razem, był to pogodny przystojny mężczyzna, silny i całkowicie sprawny. Tego dnia jego twarz straszyła trupią bielą, w oczach widniał śmiertelny lęk, a ciało od pasa w dół było sparaliżowane. Daniel pamiętał rozpaczliwy płacz mamy i posępne milczenie taty, pamiętał też, że ci dwaj obcy ludzie wnieśli wuja na piętro do jego pokoju, gdzie spędził potem trzy lata na czystych białych prześcieradłach przykuty do łóżka, do chwili gdy mama Daniela pomogła mu połknąć śmiertelną dawkę morfiny.

Z tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym rokiem wiązało się jeszcze mnóstwo innych wspomnień, był to bowiem okres, kiedy zanosiło się na wiele różnych zmian w ich życiu.

Tego właśnie roku w Szpitalu Żydowskim urodziła się jego siostrzyczka Gisela, a mama szlochała nieprzerwanie trzy dni po powrocie z noworodkiem do domu, gdyż nie była to odpowiednia pora, żeby wydawać nowego człowieka na świat.

Tego właśnie roku panna Krauss, kierowniczka działu z bielizną w domu towarowym jego ojca przy Karolinenstrasse, przestała dawać Danielowi pralinki owocowe z galaretką, które tak bardzo lubił.

Tego właśnie roku jegp ojciec spędzać całe dnie w domu, zamiast chodzić do domu towrowego, gdyż naziści po prostu zabrali mu firmę.

Tego właśnie roku pastor Fuchs zabronił swoim córkom, jasnowłosym bliźniaczkom, uczęszczać na lekcje baletu, jakie matka Daniela prowadziła w suterenie domu.

Tego właśnie roku najbliższy przyjaciel Daniela, Szymon Lowenthal, wyjechał do Ameryki, gdyż jego ojciec jako lekarz otrzymał wizę wyjazdową.

I wreszcie tego właśnie roku rodzice Daniela zaczęli się kłócić, gdyż matka uznała, że powinni się przeprowadzić do Berlina, gdzie podobno sytuacja przedstawiała się lepiej niż tu, w Norymberdze.

 

Daniel pamiętał też wyraziście lata tysiąc dziewięćset trzydzieści sześć i trzydzieści siedem; zachowały się w jego pamięci ze względu na swoją nieznośną nudę. Wszyscy wydawali się przygnębieni lub nawet wystraszeni. Biedny wuj Leopold leżał cały czas w swoim łóżku na piętrze, zbyt schorowany na prowadzenie rozmów z kimkolwiek. Gisela, chociaż ładna jak z obrazka, była męcząca i zwłaszcza teraz, kiedy zaczęła chodzić, absorbowała coraz bardziej matkę i jej wolny czas, sprawiając wiele kłopotu. Na domiar złego Daniel otrzymał od rodziców zakaz wychodzenia samemu z domu. Wprawdzie nadal mógł zapraszać przyjaciół do siebie, nie sprawiało mu to jednak takiej przyjemności jak zabawy na ulicy. Zwłaszcza że ulice nigdy mu się nie kojarzyły z niebezpieczeństwem lub zagrożeniem.

W tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku uciekał dwukrotnie przed nudą, rezygnując samowolnie z pójścia do Judischer Kindergarten1.

Za pierwszym razem pojechał tramwajem do centrum miasta i wysiadł przy gwarnej Karolinenstrasse. Wydawało mu się, że odkąd był tu ostatnio, upłynęła cała wieczność, pragnął natomiast zobaczyć, czy dom towarowy ojca zmienił wygląd, odkąd przejęli go naziści.

Ale budynek wyglądał jak dawniej; zmienił się jedynie napis nad wejściem głównym. Zamiast SILBERSTEIN widniało tam teraz nazwisko FRANCKE, a duże litery na plakacie obok głosiły: ŻYDZI NIEPOŻĄDANI!

Następnym razem Daniel nie poszedł do przedszkola, kiedy do Norymbergi przyjechał na zjazd partii faszystowskiej Adolf Przedszkole żydowskie (wszystkie przypisy są autorstwa tiumacza).

Hitler. Już wcześniej było wiadomo, że Hitler ma wygłosić przemówienie w Luitpoldhain, w pobliżu Guntherstrasse, na której mieszkali Silbersteinowie. Naziści zniszczyli przed tym wiecem cały park, wycinając drzewa, tak aby móc tam zbudować stadion. Daniel wiedział, że idąc na wiec, rozzłości rodziców, uznał jednak, iż musi wreszcie zobaczyć, jak wyglądają naziści.

Nie udało mu się dojrzeć Hitlera, zobaczył za to wielu faszystów, starszych i młodych, całe ich mrowie, w czarnych i brunatnych mundurach. Maszerowali, śpiewając donośnie, z transparentami i sztandarami w dłoniach. Kiedy Daniel stanął na palcach i wyciągnął szyję, aby lepiej widzieć, jakaś korpulentna blondynka w zielonym kapeluszu z piórami ujęła go pod pachy i uniosła wysoko, jakby i on był drzewcem transparentu.

– Popatrz, chłopcze, patrz uważnie! – zawołała. – Tam jest Fiihrer! Widzisz go?

Ale Daniel ujrzał teraz przede wszystkim pannę Krauss z domu towarowego należącego niegdyś do ojca. Stała na ławce między dwoma mężczyznami, jedną ręką machała gorączkowo, w drugiej ściskała fotografię Fiihrera. Jej twarz promieniała radością, po policzkach spływały łzy szczęścia, z szeroko otwartych, czerwonych ust wydobywał się nieprzerwanie histeryczny okrzyk Heil Hitler!; piskliwy, niemal zwierzęcy skowyt, który poprzez ryk tłumu docierał do uszu zszokowanego chłopca.

Panna Krauss budziła w nim większy lęk niż cała reszta nazistów razem wziętych. Odruchowo wyrwał się z uścisku blondynki, niechcący kopnął ją przy tym w brzuch, aż krzyknęła zaskoczona i zagniewana, i pobiegł co sił w nogach do domu, zapominając, że o tej porze powinien być jeszcze w przedszkolu, nie myśląc nawet o czekającej go za to karze. W tej chwili pragnął tylko jednego: znaleźć się jak najprędzej w swoim dużym, nudnym domu przy Guntherstrasse.

 

Od tego dnia Daniel zaczął dużo myśleć. Spędzał na rozmyślaniach bardzo wiele czasu jak na chłopca w jego wieku, ale na przełomie lat tysiąc dziewięćset trzydzieści siedem i trzydzieści osiem nie miał nic innego do roboty.

Korciło go, aby wybrać się znowu na wagary, jednak odkąd w tajemnicy przed rodzicami poszedł na wiec hitlerowców, mama, nie chcąc dopuścić do następnego aktu samowoli, codziennie po południu przychodziła po niego razem z Giselą. Daniel zaczynał się już czuć jak człowiek skazany na areszt domowy i cierpiał z tego powodu, chociaż dom był naprawdę ładny, pełen pięknych rzeczy, wzorzystych dywanów, pachnącego drewna, oprawionych w skórę książek, które lubił brać do ręki, jakkolwiek jeszcze do nich nie dorósł, oraz zabawek dla niego i Giseli.

Zastanawiał się, jak musi się czuć wuj Leopold przykuty do łóżka na tak długo. Myślał też o tym, jak bardzo się zmieniła mama, jak schudła i ile siwych pasemek pojawiło się w jej pięknych czarnych włosach, a także o ojcu, który z każdym miesiącem zdawał się przeistaczać coraz bardziej w kogoś innego, obcego; włosy na głowie przerzedzały się, zamiast siwieć, uśmiech niemal przestał gościć na twarzy, a ciemne wąsy, opadając smętnie w dół, potęgowały wrażenie przygnębienia.

Danielowi było żal siostrzyczki, gdyż Giselę nie czekało chyba nic dobrego. Na szczęście nie zdawała sobie sprawy z nadciągających chmur, śmiała się i szczebiotała radośnie, kiedy tylko znajdował dla niej czas, nic bowiem na świecie nie mogło się dla niej równać z chwilami, kiedy bawił się z nią jej starszy brat.

We wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku Daniel otrzymał list od Szymona Lówenthala, wysłany z niejakiego Kingston w amerykańskim stanie Nowy Jork. Szymon informował, że jego ojciec pracuje obecnie w miejscowym szpitalu, że mieszkają w pobliżu Nowego Jorku, największego miasta na świecie, większego nawet od Monachium, oraz że ma teraz w Kingston paru nowych przyjaciół, tęskni jednak bardzo za Danielem.

Daniel pokazał list matce i zapytał, czy i oni nie mogliby wyjechać do Ameryki. Wtedy zalała się łzami i podarła kartkę na kawałki. Po chwili jednak zebrała wszystkie strzępy listu, z łagodnym uśmiechem przeprosiła syna za swój wybuch i wyjaśniła, iż nie mogą wyjechać do Ameryki, ale wszystko niebawem ulegnie poprawie. Daniel wiedział, że mama nie mówi prawdy, że chce go po prostu uspokoić.

– A gdybyśmy wyjechali do innego kraju, niekoniecznie do Ameryki? – zapytał po jakimś czasie. – Tam gdzie nie ma faszystów?

Matka odwróciła się do niego plecami. Domyślał się, że znowu płacze, ale gdy ponownie spojrzała na niego, jej oczy pałały nieznanym mu dotąd, żywym blaskiem.

– Porozmawiam z papą – oświadczyła z naciskiem. – Nie wiem, dokąd moglibyśmy wyjechać, ale masz rację: musimy opuścić to miejsce. – ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin